wtorek, 28 grudnia 2021

„Zasilanie” aka „Ciemność” (2021)

 

Rok 1974. Młoda pielęgniarka Valerie zostaje przyjęta na okres próbny do pracy w szpitalu dla ubogich we wschodnim Londynie. Z powodu problemów z dostawami energii elektrycznej w Wielkiej Brytanii, rząd jest zmuszony wprowadzać ograniczenia. Najbliższej nocy ma nastąpić jedna z takich przerw w dostawie prądu, a bojąca się ciemności Val decyzją swojej przełożonej ma objąć również nocną zmianę w przepastnym szpitalu. W budynku, w którym jak wszystko na to wskazuje ukrywa się jakaś złowroga istota. Początkująca pielęgniarka w każdym razie po zapadnięciu zmroku nabiera przekonania, że szpital jest nawiedzony przez ducha lub jakąś inną nadnaturalną siłę.

Brytyjski horror nastrojowy w reżyserii i na podstawie scenariusza debiutującej w pełnym metrażu Corinny Faith. W poszukiwaniu inspiracji do historii o duchach Faith dowiedziała się o długich przerwach w dostawie prądu, zaciemnieniach, w Wielkiej Brytanii w latach 70-tych XX wieku. Kryzys energetyczny za czasów panowania (premier) Edwarda Heatha. Jej uwagę zwróciło też instytucjonalne tuszowanie nadużyć, haniebnych praktyk ludzi (nie wszystkich, rzecz jasna) na eksponowanych stanowiskach, skandali mniej czy bardziej efektywnie nagłaśnianych przez ówczesnych dziennikarzy. „Zasilanie” (tytuł festiwalowy) aka „Ciemność” (CDA Premium), w oryginalne „The Power”, to ghost story, ewentualnie mroczna opowieść psychologiczna, która ma dodatkowe warstwy, zaczerpnięte z nowszej historii Wielkiej Brytanii. Dobrze przyjęty przez krytyków klimatyczny obraz uwolniony w kwietniu 2021 roku przez Shudder.

Corinna Faith przyznała, że świat przedstawiony w największej mierze opierał się na kolorystyce zdjęć. Stroje i rekwizyty też nie były bez znaczenia, ale kierowniczka niniejszej produkcji wyszła z założenia, że „zapach” lat 70-tych XX wieku najprędzej przywoła ta charakterystyczna paleta. Wyrugowane z żywych, krzykliwych barw, jakby po paru praniach, przybrudzone (ale bez przesady) kadry. To zadanie Faith powierzyła Laurze Bellingham (zdjęcia), której w mojej ocenie udało się to odpowiednio pokolorować. Do tego dość upiorna ścieżka dźwiękowa skomponowana przez Elizabeth Bernholz i Maxa de Wardenera w nader obiecującym otoczeniu. Stare gmaszysko, gargantuiczne stworzenie rozwalone pośrodku dzielnicy, w której bieda aż piszczy. W bebechach tej morderczej bestii lądują przynajmniej podwójnie poszkodowani przez los ludzie. Ubodzy i wymagający leczenia szpitalnego. W te niegościnne, zimne, mogłabym przysiąc, cuchnące trzewia na początku „Zasilania” wkracza młoda kobieta imieniem Valerie, w którą przez większość czasu w nieprzekonującym mnie stylu (niemal beznamiętna dykcja, wymuszona mimika) wcieliła się Rose Williams. Niepoprawna idealistka. Mówiąc dobitniej: naiwne dziewczę, które musi się jeszcze dużo nauczyć o życiu. Co prawda Val sporo już przeszła – zdecydowanie za dużo! - ale to nie osłabiło jej zaufania do instytucji. Przynajmniej nie do placówek medycznych, a już zwłaszcza takich jak szpital we wschodnim Londynie, w którym stara się o pracę. Na razie jest na okresie próbnym, ale Val zamierza zrobić wszystko, co w jej mocy, by zahaczyć się tu na dłużej. Chce być pełnoprawną pielęgniarką w szpitalu, z którego zapewne większość pielęgniarek – jeśli nie wszystkie – „zdezerterowałaby”, gdyby zaoferowano im ofertę w bardziej reprezentacyjnej placówce medycznej. Tutaj to bardziej umieralnia niż szpital. Miejsce kaźni schorowanych ludzi z tak zwanych niższych warstw społecznych. Bez pieniędzy, bez koneksji, „odpowiednich” znajomości, powiązań z wpływowymi osobnikami, często bez korzeni, bez krewnych, którzy mogliby się za nimi wstawić – takimi pacjentami chce zajmować się główna bohaterka „Zasilania”. Dla niej to coś w rodzaju misji. Ważnej i potrzebnej w tych bezlitosnych czasach. Nie mówi się o tym głośno – co to to nie – ale prawda jest taka, i to zapewne nigdy się nie zmieni, że potrzebujących jest więcej niż realnie pomagających. Więcej niż jeszcze pogarszających ciężki żywot bliźnich. Rodaków. Val przypuszczalnie to wszystko wie, ale też wychodzi z założenia, że takie miejsca, jak ten wielki budynek, którego progi właśnie przekroczyła, robią dobrą robotę. Tutaj jest jedna wielka rodzina, wykwalifikowany personel, który pochyla się nad „niewidzialnymi” ludźmi. Lekarze i pielęgniarki z powołania, pracujący dla idei... Tak myśli Val, wchodząc do tego rozpaczliwie wymagającego remontu obiektu. Ale gdy ta wyjątkowo ciemna noc dobiegnie końca, gdy skończy się ta cmentarna szychta, Val zapewne wyjdzie stąd bogatsza o nową, cenną wiedzę. Jeśli stąd wyjdzie. Jeśli zdoła przetrwać tę jedną z najgorszych nocy w swoim niezbyt długim, ale niewątpliwie naznaczonym cierpieniem życiu, pewnie inaczej już będzie patrzeć na rzeczywistość. Zdejmie wreszcie różowe okulary i można tylko mieć nadzieję, że ta nowa perspektywa, ta nowa wiedza, nie osłabi jej determinacji w niesieniu pomocy bliźnim. Że Val mimo wszystko nie będzie ustawała w wysiłkach, by coś zmienić. Dorzucić swój maleńki kamyczek do stanowczo zbyt małej piramidy Dobra. Szpital, w którym rozgrywa się prawie cała akcja omawianego filmu (z wyjątkiem początku, krótkiego wprowadzenia... Val do owej placówki) tylko na pozór stoi po jasnej stronie mocy. My to wiemy, ale nowa pielęgniarka zdaje się nie dostrzegać - albo po prostu nie przywiązuje do tego należytej wagi - tych wszystkich, bądź co bądź, drobnych „objawów” jakiejś choroby toczącej to miejsce. Patriarchalny ustrój w maleńkim fragmencie, wyimku środowiska medycznego. Wybór tego środowiska przypuszczalnie determinowała przede wszystkim chęć wzbogacenia scenariusza o przesłanie dotyczące naszego zdrowia. Poważna ułomność systemu: nierówne szanse nawet w sprawach dotyczących życia i śmierci obywateli danego państwa. Scenariusz „Zasilania” powstał przed pandemią COVID-19, ale zauważa się pewne, hmm, związki? Nie, tak było zawsze, pandemia jedynie z całą mocą to obnażyła. Wydobyła na wierzch starą prawdę, że jeśli nie masz pieniędzy i/lub znajomości, to zazwyczaj trudniej ci znaleźć fachową pomocą w razie poważniejszych problemów zdrowotnych. W najgorszym razie umrzesz we własnym domu? Nie w świecie przedstawionym przez debiutującą w długim metrażu Corinnę Faith. Lepiej w domu niż w tym szpitalu.

To od początku miała być opowieść o duchach, lub tylko jednym duchu, ale „Zasilanie” jest też odczytywane od bardziej przyziemnej strony. Niekoniecznie przez samą reżyserkę i scenarzystkę, ona niezmiennie określa ów obraz jako ghost story. Nawiedzony szpital, w którym na dodatek można zostać opętanym. Można też postradać zmysły. Przegrać walkę z demonami przeszłości i lepką, przerażającą ciemnością. Nyktofobia. Paniczny lęk nie tyle przed ciemnością samą w sobie, ile przed wspomnieniami, jakie nieodmiennie się w takich momentach budzą. Budzą się demony, które ujawnią się w dalszej partii „Zasilania”. Na szczęście nie w całej swojej obmierzłej, odrażającej postaci. Taki w każdym razie był plan, ale czy kogoś to zaskoczy? Czy cokolwiek zaskoczy w tej dosyć standardowej opowieści z dreszczykiem? Władca marionetek z zaświatów. Duch „pożyczający sobie” ciało młodej pielęgniarki albo niebagatelny problem natury psychicznej. Fabuła generalnie jest fikcyjna – produkt wyobraźni według mnie dobrze rokującej reżyserki i scenarzystki – ale bodaj najbardziej charakterystyczny składnik tej opowieści z całą pewnością napisało samo życie. Mowa o przerwach w dostawie prądu w Wielkiej Brytanii w latach 70-tych XX wieku (kryzys energetyczny). Są i niewybaczalne grzechy niektórych instytucji - jak mniemam Faith na podstawie ówczesnych doniesień prasowych zbudowała własną historię - skandale, które mniej czy bardziej udolnie próbowano zatuszować, ukryć przed opinią publiczną. Ratować kolegów, którzy dopuszczali się przeróżnych nadużyć. Potęga zapewniana przez milczące przyzwolenie otoczenia na krzywdzenie innych. Wyjęte spod prawa, wszechmocne jednostki. Degeneraci na eksponowanych stanowiskach, którym wolno było (było?!) więcej. Bo inni uznali, że lepiej siedzieć cicho. Lepiej dla nich. A potem przyszła ciemność. Nie pierwsza, ale to, co zamieszkało w tych zimnych murach, dopiero teraz zdecydowało się wyjść z ukrycia. Przypuścić zdecydowany atak... na Valerie? Bo to za nią coś chodzi. To ona wyczuwa złowrogą obecność w tym miejscu. Inni nie wierzą, inni powoli nabierają przekonania, że zagrożeniem jest sama Val. Ciemności są dość gęste, ale rzadko nieprzeniknione. Samotne wędrówki z lampą gazową (wedle słów Corinny Faith na planie te ustrojstwa ciągle się psuły, co musiało być frustrujące; na pewno były przez to opóźnienia w pracy), trochę światła (żarówki) umownie zapewnia też szpitalny generator, ale z zewnątrz, spoza kadru też zauważalnie płynie zwiewna, nadzwyczaj lekka jasna mgiełka. Innymi słowy oświetleniowcy nie szarżowali. Najwyraźniej bardzo się pilnowali, aby zanadto nie rozproszyć tej niby kleistej czerni. Tylko tyle by zapewnić odbiorcom minimalną widoczność – w scenach nieosadzonych w pojedynczych „słonecznych kątach” tej faktycznie wielkiej, ale subiektywnie bardzo ciasnej placówce, w której zamieszkało coś złego. Corinna Faith dała mi się tu poznać jako reżyserka, dla której bardzo ważny jest realizm. Ważniejszy od popisywania się nowoczesna technologią. Oczywiście, ta powściągliwość, ta minimalistyczna, dość kameralna forma mogła być bardziej koniecznością niż świadomym wyborem - budżet nie pozwalał na większe szaleństwa? – ale wolę myśleć (taki tam mały kredyt zaufania), że „Zasilenie” tak właśnie zostało pomyślane. Bardziej stara niźli nowa szkoła straszenia. Choć nie zabrakło mocniej kojarzonych ze współczesnym kinem grozy (co nie znaczy, że już w XX wieku tego nie próbowano) prymitywnych zagrań polegających na nagłym wskoku w kadr, przeważnie z hukiem (uderzenie w bębenki biednego widza), muszę przyznać, pięknie prezentującej się upiorzycy. Robi wrażenie ten duch czy, jak kto woli, imaginacja splątanego umysłu. Tak czy inaczej, to coś, tradycyjnie najpierw przemyka po ciemnych, długich korytarzach wybornie mrocznego obiektu, chyłkiem, prędko przemieszcza się na oczach przelęknionej świeżo upieczonej pielęgniarki, która sprawia wrażenie jakby okopała się w swoim świecie, schowała w pancernej skorupie, wyraźnie tęskniąc za towarzystwem, ale wrodzona nieśmiałość i tym bardziej plotki, jakie na jej temat krążą, stanowią tutaj przeszkodę. Może ją pokonać, czego dowodem relacja z jedną pacjentką. Więź, jaką Valerie nawiązuje z nastoletnią dziewczynką, która podobnie jak ona jest sierotą. Oporu swojej dawnej znajomej, która, tak się złożyło, dostała pracę, tyle że wcześniej, w tym samym szpitalu, może i nie uda jej skruszyć. Z tego przyjaźni raczej nie będzie, ale na tej nieszczęsnej nocnej zmianie są jeszcze dwie, bardziej otwarte, nie tak nieprzychylnie nastawione do Val, pielęgniarki. Jedna jest w trakcie lektury „Carrie” Stephena Kinga, powieści, która ukaże się dopiero parę miesięcy później – w „Zasilaniu” mamy styczeń 1974 roku, a światowa premiera „Carrie” odbędzie się w kwietniu tego samego roku. Cóż, może trafił się jej egzemplarz przedpremierowy:) Motyw opętania średnio mi tu pasuje – chyba lepiej byłoby rozegrać to bardziej klasycznie, bez podłączeń do niejakiej Emily Rose. Nie wiem, czy tak miało być, ale podobnie mi to wyglądało. To wyginające się ciało. Dobrze pokazane, dobrze zagrane. Moim zdaniem jeden z nielicznych momentów, w których Rose Williams stanęła na wysokości zdania – ogólnie jestem zdania, że lepiej wypadła pod postacią przynajmniej na pozór opętanej przez jakąś zabójczą istotę. Skoro więc jest tak dobrze, to dlaczego wolałabym bez tych „demonicznych igraszek”? Może dlatego, że można się w tym pogubić. W intencjach istoty z zaświatów, jeśli przyjąć tę interpretację. UWAGA SPOILER Doprawdy dziwny sposób na pozyskanie sojusznika. Przeżyje na własnej skórze to, co ja przeżyłam, a potem ukradnę jej ciało, by pozabijać swoich krzywdzicieli (także tych, którzy nie reagowali, dając tym samym milczące przyzwolenie na przemoc). W oczach świata to ona będzie morderczynią, ale na pewno zostanie mi to wybaczone. Ona zrozumie, a nawet ucieszy się, że tak to rozegrałam. Stanie po mojej stronie, a jak nie, to trudno, najwyżej dołączy do grona ofiar. Jedna mniej czy więcej nie zrobi przecież różnicy. Trochę mnie ponosi, wiem. Ale widzicie teraz, że naprawdę nie nadążam za procesami myślowymi tej zagubionej duszyczki. No ale przecież ona zaglądała do wnętrza Valerie. Widziała wszystko, więc także i to, że jest osobą wyjątkowo niepodatną na zranienie, że nawet jak ją sponiewiera, nawet jak zrujnuje jej życie, to będzie z nią. Finał, jak dla mnie, za bardzo bajkowy. Było mrocznie, smutno, beznadziejnie, aż tu nagle świat nabiera kolorów. I już wszystko jest możliwe. Teraz już powinno być dobrze KONIEC SPOILERA.

Przewidywalny, ale za to mocno klimatyczny brytyjski horror od stawiającej pierwsze, dość duże, kroki w pełnym metrażu reżyserki i scenarzystki Corinny Faith. O tym, co kryje się w ciemności w obskurnym szpitalu dla gorzej sytuowanych obywateli. I o ciemności, która spowija ludzkie serca. O krzywdzie zadawanej bliźnim pod ochronnym instytucjonalnym parasolem. O kobiecie, której zależy w otoczeniu ludzi, którym już dawno przestało zależeć. Nic nie widzimy, nic nie słyszymy. Robimy swoje i nie wtrącamy się w to, co robią inni. Tak jest bezpieczniej. Wygodniej. „Zasilanie” aka „Ciemność” to niegłupia opowieść w stylowym opakowaniu. Straszak w starym stylu. No prawie. Dobry, ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że „rościł sobie prawa” do czegoś więcej. Marzyło mu się złoto, a dostało się srebro. Mogła być ekstaza, ale w moim przypadku skończyło się na umiarkowanym zadowoleniu. W takim poczuciu przedzierałam się przez gęstą ciemność w przeklętym budynku w wielkim mieście.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz