poniedziałek, 14 lutego 2022

„Czerwona mgła” (2008)

 

Grupa studentów medycyny odbywająca praktyki w szpitalu podczas jednej z imprez zostaje zaskoczona przez znajomego sprzątacza Kennetha, którego mają za dziwaka. Tylko sympatia jąkającego się na skutek traumatycznych przeżyć w dzieciństwie Kennetha, stażystka imieniem Catherine, jest do niego życzliwie nastawiona. Kobieta mu współczuje i nie chce dokładać mu bólu, dlatego stara się delikatnie odrzucać jego zaloty. Kiedy tego feralnego wieczora wyprowadzony z równowagi Kenneth pokazuje jej znajomemu nagranie, które może go pogrążyć, studenci postanawiają działać. Zapraszają Kennetha do zabawy, która nagle wymyka się spod kontroli. Spanikowani studenci zostawiają nieprzytomnego Kennetha pod szpitalem, ale nazajutrz dowiadują się, że mężczyzna zapadł w śpiączkę. Co gorsza, niebawem ma zostać odłączony od aparatury podtrzymującej życie. Wyrzuty sumienia zmuszają Catherine do desperackich kroków. Nie konsultując tego z nikim, ukradkiem podaje Kennethowi nieprzetestowany lek. Tym samym niechcący sprowadzając śmiertelne zagrożenie na siebie i swoich znajomych.

Czerwona mgła” (oryg. „Freakdog” aka „Red Mist”) to „dziecko” Paddy'ego Breathnacha, twórcy między innymi horroru narkotycznego z 2007 roku pod tytułem „Schrooms” (pol. „Lęk” aka „Grzybki”). Brytyjski horror nadprzyrodzony, też klasyfikowany jako horror science fiction, na podstawie scenariusza debiutanta Spence'a Wrighta. Akcja „Czerwonej mgły” rozgrywa się w Stanach Zjednoczonych, ale zdjęcia powstawały w Belfaście w Irlandii Północnej. Pierwszy pokaz filmu odbył się w sierpniu 2008 roku w Wielkiej Brytanii, w ramach FrightFest. Do kin na arenie międzynarodowej trafił w ograniczonym zakresie – w Stanach Zjednoczonych w lutym 2009 roku został wpuszczony na rynek DVD.

Gdy „Patrick” Richarda Franklina spotyka „Koszmar minionego lata” Jima Gillespiego, czy jak kto woli „Tamarę” Jeremy'ego Hafta. „Czerwoną mgłę” Paddy'ego Breathnacha otwiera scena retrospektywna. Mały chłopiec, Kenneth, bezsilnie przyglądający się tragedii, która odbije się na całym jego życiu. Gdy dorośnie dołączy do grupy sprzątającej w jednym z amerykańskich szpitali, gdzie w oko wpadnie mu studentka medycyny odbywająca praktykę w tej placówce o imieniu Catherine. Główna bohaterka filmu, w którą w przekonującym stylu wcieliła się Arielle Kebbel (m.in. „Zapach śmierci” Dave'a Payne'a, „Grudge - Klątwa 2” Takashiego Shimizu, „Nieproszeni goście” Charlesa i Thomasa Guardów). Twórcy naprędce, moim zdaniem nazbyt pobieżnie, malują obraz straumatyzowanego młodego człowieka, który rozpaczliwie łaknie towarzystwa. W domyśle Kenneth zaczął się jąkać na skutek wydarzenia ujawnionego w prologu. I - też tylko w domyśle - właśnie to zaburzenie zapoczątkowało jego osobistą tragedię. Wyśmiewany, dręczony, prześladowany. Nic dziwnego, że w końcu Kenneth całkowicie zamknął się w sobie. Zaczął stronić od ludzi, żyć jakby z boku. Z czasem zaczął nagrywać. Gromadzić w swoim telefonie przeróżne filmiki. Wojeryzm. I nekrofilia? Taka sugestia też się pojawia. Na początku filmu, ale tego tematu twórcy nie rozwijają. Skupiają się na czymś innych. Zaczyna się od motywu, który fanom gatunku zapewne w pierwszej kolejności nasunie na myśl „Koszmar minionego lata” Jima Gillespiego. Co bardziej drobiazgowi odbiorcy koniec końców mogą bardziej skłonić się stronę na przykład takiej „Tamary” Jeremy'ego Hafta. Okrutna „zabawa”, która kończy się w niezaplanowany sposób. W każdym razie grupka studentów medycyny, która bynajmniej nie z dobroci serca, zaprosiła Kennetha na swoją kameralną imprezkę, nie miała zamiaru tak mocno go skrzywdzić. Upijemy i nafaszerujemy lekami, trochę się z niego pośmiejemy, wykasujemy jeden filmik z jego telefonu i tyle. Najgorsze, co go czeka to potężny kac nazajutrz. Tak to sobie wymyślili, ale jak to zwykle w takich przypadkach (w kinie grozy) bywa, sytuacja szybko wymknęła im się spod kontroli. I tak rozpoczęła się debata: jedna przeciwko wszystkim. Jak można się domyślić to Catherine jest tą, która w pewnym sensie wchodzi w skórę Julie James z „Koszmaru minionego lata”. Ulega jednak presji grupy. Niechętnie przystaje na pomysł zostawienia nieprzytomnego, niewątpliwie będącego na skraju śmierci młodzieńca, pod szpitalem. W nadziei, że ktoś go znajdzie. Dzięki temu upieką dwie pieczenie na jednym ogniu: uratują biednego chłopaka i ocalą własną skórę. Pierwszy cel na pozór udaje im się osiągnąć, ale Kennethowi lekarze nie dają najmniejszych szans na przeżycie. I tutaj zaczynają się podobieństwa do „Patricka” Richarda Franklina (w 2013 roku wypuszczono remake tego obrazu w reżyserii Marka Hartleya pod tym samym tytułem; znany też jako „Patrick: Evil Awakens”). Przebywający w śpiączce mężczyzna zyskuje nadzwyczajną moc, która w „Czerwonej mgle” zostaje wymierzona przeciwko osobom, w których widzi swoim oprawców. Zemsta człowieka, który jedną nogą jest już po tamtej stronie. Zemsta, która nie mogłaby się odbyć bez ingerencji jednej z potencjalnych ofiar Kennetha. Catherine, w przeciwieństwie do swoich kolegów i koleżanek, nie potrafi pogodzić się z tą tragedią. Żyć dalej, jak gdyby nigdy nic. Pozwolić niewinnemu chłopakowi odejść z tego świata i zapomnieć o swoim udziale w tej sprawie. Wprawdzie tylko ona w pierwszym odruchu chciała ratować Kennetha, ale ostatecznie nie tyle dała się przekonać reszcie, ile pozwoliła, by zrobili to po swojemu. Mogła się postawić, mogła wziąć sprawy w swoje ręce. Wezwać pomoc, w pojedynkę przetransportować go do szpitala czy (takie to proste) choćby telefonicznie powiadomić szpital o umierającym człowieku leżącym przed budynkiem. Nazajutrz Catherine podjęła kolejną próbę przekonania reszty do ujawnienia ich udziału w tej sprawie. I znowu uznała, że lepiej nie iść w zaparte. Idź i mów, a my się wszystkiego wyprzemy – taki przekaz popłynął od jej niedawnych przyjaciół. Bo ta przyjaźń najwyraźniej już się skończyła. Tamci nadal trzymają się razem, ale Catherine ewidentnie się odsuwa. Zostaje sama... na placu boju. Bo jeszcze nie wszystko stracone. Catherine znajduje sposób na naprawienie swoich błędów, zaniechań. Uciszenie wyrzutów sumienia, zrehabilitowanie się we własnych oczach, przywrócenie funkcji życiowych mężczyźnie, za którego czuje się odpowiedzialna. Główna bohaterka „Czerwonej mgły” niby niczym się nie wyróżnia na tle swoich koleżanek i kolegów ze świata horroru. Taka Julie Jamesa na dopalaczach:) W każdym razie odnajdujemy w niej cechy klasycznej final girl. W horrorze o zjawiskach nadprzyrodzonych? I tak bywa, ale... Powiedzmy, że ten model żeńskiej postaci ładnie wkomponowuje się w dalszy etap tej całkiem klimatycznej wycieczki.

Czerwona mgła” Paddy'ego Breathnacha to podobno niskobudżetowa produkcja. Nie wiem, czy to prawda, ale podczas seansu na pewno tego nie odczuwałam. Większych niedociągnięć w sferze technicznej nie znalazłam. Mało tego, naprawdę zaskoczyła mnie atmosfera panująca w tym świecie przedstawionym - ach jaki ładny motyw muzyczny - mimo że „Lęk” aka „Grzybki” tego samego reżysera pod tym względem, całe lata temu, w moich oczach też się bronił. Mroczniejsza od tej, do której przyzwyczaiło mnie XXI-wieczne mainstreamowe kino grozy. „Czerwona mgła” do głównego nurtu się nie przedarła, ale nie mam wątpliwości, że Paddy Breathnach i jego ekipa tę propozycję kierowali do większej grupy odbiorców. Gonili za modą. Trendami, które w tamtym okresie, w pierwszej dekadzie XX, nie musiały tak zajadle walczyć o względy widza jak obecnie. Potem niektórym jakby się przejadło. I jeszcze ta „przeklęta opozycja”. Tak zwana nowa fala kina grozy. Wydaje mi się najpoważniejsza „konkurencja”, najchwytliwsza alternatywa z dotychczasowych. Filmy wolniejsze i nierzadko mniej efekciarskie, w większym stopniu bazujące na klimacie niż... Tak, „Czerwonej mgły” też to, w moim uznaniu, dotyczy. W swojej „szufladce” atmosferą może się chwalić, ale zapewne nie przyszłoby jej do głowy popisywać się przed dostojną panią Nową Falą:) Tak, tak, to już zależy od osobistych preferencji każdego widza. Cześć akcji „Czerwonej mgły” rozgrywa się w dużym szpitalu, umownie w Stanach Zjednoczonych. Dodajmy studentów medycyny, eksperyment pseudonaukowy i nadprzyrodzone zjawiska i mamy „Linię życia” Joela Schumachera... No niezupełnie. Może się kojarzyć, ale zasadniczo to całkiem inna opowieść. Zagrożenie na siebie i innych sprowadza Catherine, która niewątpliwie działa ze szlachetnych pobudek. Chce ratować życie ludzkie i przy okazji odzyskać spokój ducha. Podczas gdy, w jej przekonaniu, współwinni tej krzywdy myślą przede wszystkim o swoich karierach, ona udowadnia, że ma inne priorytety. Rozwój zawodowy zdecydowanie przestał być dla niej najważniejszy. W przeciwnym wypadku nie zdobyłaby się na takie ryzyko. Fałszowanie podpisów kierownika oddziału, na którym bez przytomności leży interesujący ją pacjent. Wdrożenie eksperymentalnego leczenia farmakologicznego bez konsultacji z kimkolwiek. Zrobienie z pacjenta swego rodzaju królika doświadczalnego. Pacjenta właściwie już skazanego na śmierć. Catherine tak naprawdę jest ostatnią nadzieją na przetrwanie tego młodego człowieka, który zawsze miał mocno pod górkę. Jego życie z pewnością nie było usłane różami. Efekt, jak można się tego spodziewać, przechodzi najśmielsze wyobrażenia dziewczyna, która chciała dobrze. W horrorze, tak jak i nierzadko w prawdziwym życiu, lepiej nie robić nic, niż działać w dobrej wierze. Dobry uczynek nie może pozostać bez kary. Catherine nader boleśnie się o tym przekona. Zemsta Kennetha opiera się na wielokrotnie wykorzystywanym w kinie grozy motywie (żeby daleko nie szukać: horror religijny lubi to), ale raczej nie w tego typu historiach. Innymi słowy, nie jest to pospolite podeście do tematu odpłacania pięknym za nadobne. W oczach Kennetha tak to musi wyglądać, ale nie sądzę, żeby wielu odbiorców trzymało kciuki za powodzenie jego misji. Tak czy inaczej, mamy tutaj trochę całkiem pomysłowych scen mordów. Na przykład akcja z lejkiem, albo zwłoki w wannie - widok samego miejsca zbrodni; morderstwo niedokonane na naszych oczach, ale wystarczył mi rzut oka na martwą kobietę, by uznać, że i w tym miejscu kreatywności nie zbrakło. Drastyczność mieści się w standardzie kina slash. Krwią raczej nikt się nie udławi, choć jedno zdarzenie (ostatnie, które uważam za godne wzmianki) jest bardziej czerwone od pozostałych. Tutaj na pewno nie oszczędzano substancji imitującej krew. Dodam, że na moje oko, udanie. Jakieś wrażenie robią też, nazwijmy to, kryjówki opętanego żądzą zemsty młodego mężczyzny, którego ciało niezmiennie spoczywa w szpitalnym łóżku. Budzące jakiś lekki dyskomfort, złowieszcze „narzędzia” tej nieustępliwej istoty. Czy oszczędzi chociaż tą, której zawdzięcza ową namiastkę życia? Tą, która zawsze była mu życzliwa? Stawała w jego obronie, i mniejsza z tym, że raczej nieśmiało, bez większego zdecydowania. Ważne, że się wyłamała. Nigdy nie bawiła się jego kosztem. „Czerwona mgła” kończy się w sposób, który za wyświechtany mógł uchodzić już w poprzednim wieku. Jedna z ulubionych metod domykania „strasznych historii” w drugiej połowie XX wieku (mam wrażenie, że szczególnie w jego dwóch ostatnich dekadach), z której jak widać nie tylko na załączonym obrazku, wciąż się korzysta. Na pewno pójście po linii najmniejszego oporu. Ale jakoś mnie to nie ubodło. Nie został niesmak.

A bałam się powtórki z „Lęku”, znanego też jako „Grzybki”. Zasiadłam do „Czerwonej mgły” Paddy'ego Breathnacha z silnym postanowieniem, że jak tylko zacznie zalatywać jego poprzednią wycieczką do świata horroru, to natychmiast uciekam. Nie miałam nastroju na narkotyczne wizje, więc... Mile się zaskoczyłam. Dostatecznie mroczna i całkiem wciągająca opowieść (złożona ze sprawdzonych w kinie grozy motywów), będąca swoistą mieszanką horroru nadprzyrodzonego, horroru science fiction i slashera, z dobrze skrojoną czołową postacią. A właściwie odrysowaną od szablonu, ale moim zdaniem starannie. W każdym razie mnie to towarzystwo jak najbardziej odpowiadało.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz