niedziela, 6 lutego 2022

Jay Kristoff „Wampirze cesarstwo. Tom 1”

 

Dwudziesty siódmy rok bezdnia. Czas panowania zimnokrwistych, nieumarłych istot, krwiopijców. Ludzkość zdziesiątkowana, pozbawiona wszelkiej nadziei na odbudowę swojego cesarstwa. Gabriel de León jest Ostatnim Srebroświętym, członkiem Srebrnego Zakonu San Michon powołanego do walki z siłami ciemności. Bladokrwistym, mieszańcem, o którym krążą legendy. Najbardziej zasłużony, najpotężniejszy wojownik, w żyłach którego płynie wampirza krew. Jego dni wydają się być policzone. Ostatni Srebroświęty przebywa w niewoli, w królestwie jednego z potężnych wampirzych rodów, szlechetnokrwistych, którzy najpewniej nie okażą mu litości. Zanim jednak pozbędą się najzacieklejszego ze swoich wrogów, chcą spisać jego historię. Zmusić wielkiego Gabriela de Leóna, legendarnego Czarnego Lwa, do zdania szczegółowej relacji ze swojego życia. Srebroświęty nie ma wątpliwości, że chodzi o Świętego Graala. Naczynie z krwią samego Odkupiciela, które, jak głosi legenda, jest jedyną nadzieją na odzyskanie światła słonecznego. A Gabriel najprawdopodobniej jest jedyną osobą, która wie, gdzie znajduje się ta ostatnia nadzieja ludzkości.

Australijski powieściopisarz specjalizujący się w fantastyce, Jay Kristoff, „Wampirze cesarstwo” (oryg. „Empire of the Vampire”) uważa za swoje najambitniejsze, najlepsze z dotychczasowych dzieł. Powieść z podgatunku dark fantasy, którą nazwał kulminacją wszystkiego, czego nauczył się w swojej pisarskiej karierze. Spisywanie tej historii zajęło mu trzy i pół roku, ale fundament pod nią tak naprawdę położył kilkanaście lat wcześniej. W swojej pierwszej, nieopublikowanej, powieści. Pierwszy tom „Wampirzego cesarstwa” - część druga już się pisze, a na tym prawdopodobnie nie koniec: plan Kristoffa zakłada trylogię – swoją światową premierę (polską też) miał w 2021 roku. Książka trafiła na listy bestsellerów New York Timesa, USA Today, Wall Street Journal (Stany Zjednoczone) i Sunday Timesa (Wielka Brytania). Pierwsze miejsce na liście bestsellerów amerykańskiej sieci księgarń Barnes & Noble i australijskiej Dymocks Books.

Pierwszy tom „Wampirzego cesarstwa” Jaya Kristoffa w Polsce został wypuszczony w dwóch opakowaniach (okładki za zagranicznymi wydaniami, oprawy twarde) przez wydawnictwo MAG. Prawie dziewięćsetstronicowa opowieść dark fantasy zilustrowana przez Bon Orthwick: bogate w szczegóły, liczne czarno-białe grafiki trochę w stylu japońskiego anime. Nie wiem, jak z drugą, ale okładka, która mi się trafiła, która bardziej wpadła mi w oko (ilustracja: Jason Chan, projekt: Young Jin Lim) - z tytułem książki wpisanej w herb otoczony różnymi stworzeniami – że tak to ujmę, ma dwa kolorystyczne oblicza. W zależności od kąta padania światła czerwień jest albo matowa, brudnawa, albo soczysta, świetlista, błyszcząca niczym egida Srebroświętego. Cudo! Bo i opowieść cudna. „Potwory nocy, przerażające, uwodzicielskie i całkowicie pozbawione ludzkiej moralności” - takimi słowami Jay Kristoff w jednym z wywiadów opisał bestie, jakie od początku zamierzał „powołać do życia” w swoim najwyraźniej najbardziej wytęsknionym dziele. Czyli stara szkoła wampiryzmu. Powrót do korzeni, naturalnie wzbogacony o pomysły własne tego utalentowanego Australijczyka. Kristoff celowo nawiązał do „Wywiadu z wampirem” Anne Rice. Ukłon dla zasłużonej „w dziedzinie wampiryzmu” pisarki. Dał i wyraz swojej sympatii do... „Pamiętników wampirów” Lisy Jane Smith. Spokojnie, to wciąż stara szkoła. Otóż, Kristoff zawsze uważał, że jest coś niepokojącego w liczącym sobie setki lat facecie, żywo zainteresowanym śmiertelnymi nastolatkami. I tak zrodził się Danton Voss, nieumarły mający straszliwą słabość do młodych dziewcząt. Sadysta. Jak oni wszyscy. W pierwszym tomie „Wampirzego cesarstwa” przeplatają się trzy okresy z życia Srebroświętego Gabriela de Leóna. Trzy tory albo w odległej przeszłości, albo dalekiej przyszłości. Tak czy inaczej, przypomina to wieki ciemne. Realia średniowieczne, ale język... język jest jedyny w swoim rodzaju. Archaizmy w osobliwej komitywie z mową bardziej współczesną. Nowomową, słowami wymyślony przez Kristoffa. To głównie obelgi, wulgaryzmy. Pomijam tutaj oczywiście unikalne nazwy oraz inne elementy funkcjonujące w tym fantastycznym świecie przedstawionym. W teraźniejszości głównego bohatera powieści mamy narrację trzecioosobową, natomiast dwie pozostałe gałęzie umownie są jego osobistą relacją. Słowa Ostatniego Srebroświętego są na bieżąco spisywane przez markiza Jeana-François z Krwi Chastain, nadwornego historyka Jej Wysokości Margot Chastain, Pierwszej i Ostatniej Tego Imienia, Bezśmiertnej Cesarzowej Wilków i Ludzi. Czyli wampira. Szlachetnokrwistego, bo należącego do jednego z przynajmniej czterech rodów, tak zwanych Krewnych, najpotężniejszych, obdarzonych specjalnymi mocami Umarłych. Taka struktura może się okazać mocno problematyczna, skrajnie niewygodna dla jakiejś części odbiorców „Wampirzego cesarstwa”. Przyznaję, że też początkowo nie byłam przekonana do tego pomysłu Kristoffa. W końcu aż trzy razy musiałam przechodzić przez najmniej lubianą przeze mnie część właściwie każdej książki. Trzy początki. Potrójne odnajdywanie się w tym na dobrą sprawę zupełnie obcym świecie. Nowym, zasadniczo nigdy wcześniej nie odwiedzanym. Nie w takim kształcie, ale w tej wybornej potrawce wypatrzyłam zarówno egzotyczne składniki, tj. pomysły własne Kristoffa, jak sprawdzone rozwiązania, znajome motywy, elementy świata przedstawionego w mniejszych czy większym stopniu przefiltrowane przez jego wyobraźnię. Ten układ jest dość wymagający. Potrzeba czasu, żeby w tym, bądź co bądź, ryzykownym tańcu zsynchronizować się z partnerem, autorem tego otyłego stworzenia. Potrzeba cierpliwości, samozaparcia, jeśli o mnie chodzi większej niż zazwyczaj determinacji. Poczekajcie jeszcze, nie uciekajcie, dajcie szansę Gabrielowi de Leónowi. Już on się postara wciągnąć Was do swojego świata. Niech tylko się rozgrzeje.

Jedyne, co powstrzymuje część ludzi od popełniania najgorszych potworności, jakie potrafią sobie wyobrazić, to lęk, że mogłoby to nie ujść im na sucho.”

Wampirze cesarstwo” Jaya Kristoffa to, również zdaniem samego autora, przede wszystkim opowieść o wierze. O bezgranicznym oddaniu Jedynemu Bogu, które w przypadku Gabriela de Leóna z czasem przechodzi w nienawiść. O oddaniu słusznej sprawie. I śmiertelnym istotom, towarzyszom niedoli, „braciom i siostrom”, osobom, którym na swoje szczęście bądź nieszczęście zaufałeś. Za którymi jesteś gotów skoczyć w ogień. Bądź zimne ramiona chodzącego trupa. Ostatni Srebroświęty, ku niezadowoleniu wampira, który jakoby chce spisać jego fascynującą historię dla potomnych (taki biograf, którego de León bynajmniej nie zatrudniał) – główny bohater powieści wie jednak swoje – nie trzyma się chronologii wydarzeń. Najpierw szybki wgląd w jego dzieciństwo w wiosce Lorson. Stąd płynnie przechodzimy do Srebrnego Zakonu San Michon, gdzie nastoletni Gabriel rozpoczyna szkolenie pod opieką przydzielonego mu mistrza znanego jako Szaroręki, który aktualnie ma jeszcze jednego ucznia, zarozumiałego Aarona de Coste'a, który postara się uprzykrzyć życie nowemu narybkowi Zakonu. Organizacji kościelnej, w każdym razie walczącej w imię Boga Wszechmogącego, w szeregach której są zarówno ludzie, jak mieszańcy. Ci drudzy, tak zwani bladokrwiści, to osoby wyłącznie płci męskiej przeklęte już od poczęcia. Taki grzech pierworodny, który mogą odkupić jedynie walcząc z siłami ciemności. Wiernie służąc Zakonowi. A wszystko przez ich ojców, a właściwie dawców nasienia, wampirów, po których odziedziczyli niezwykłe zdolności. I przekleństwo, straszliwy głód, głód krwi. Zakon znalazł sposób na trzymanie go w ryzach. Sakrament pozwalający mieszańcom zaspokajać to plugawe pragnienie bez konieczności krzywdzenia innych żywych istot. Za takowych rzecz jasna nie uważają zimnokrwistych. Ci ostatni dzielą się na szlechetnokrwistych i brudnokrwistych/nieszczęśników. Ale żeby nie było tak łatwo, istnieją przynajmniej cztery rody szlachetnokrwistych. Każdy z tych klanów (rody Krewnych) ma dodatkowe moce, których nie posiadają członkowie innych rodów. Różne specjalne zdolności. Bladokrwiści też je mają. Wyjątek rzecz jasna stanowią podwójni pechowcy, których nazywa się słabokrwistymi. Nie dość, że muszą żyć z piętnem potomka wampira, to na dodatek tego najniższego sortu. Z samego dołu wampirzej hierarchii, brudnokrwistych, posiadających tylko podstawowy, przynależny wszystkim bez wyjątku, pakiet niezwykłych mocy tych nocnych bestii. Jak można się tego spodziewać młody Gabriel de León, nowicjusz Srebrnego Zakonu San Michon, bez trudu odnajdzie tu swoje miejsce. Z zapałem rzuci się w wir pracy, będzie trenował do upadłego, przyswajał konieczną wiedzę, przeleje hektolitry, krwi, potu i łez. Żadne katusze nie będą w stanie zawrócić go z obranej drogi. Gabriel obiecał sobie, że stanie się jednym z najbardziej zasłużonych pogromców potworów, jakich „wyhodował” Srebrny Zakon. Miejsce nie tylko dla chłopców. Płeć żeńską (ludzie) znajdujemy w Srebrnym Zgromadzeniu – nowicjuszki i pełnoprawne siostry zakonne. A wśród tych pierwszych nieprzebierająca w słowach, charakterna Astrid Rennier. Lubiąca łamać zasady, marząca o wydostaniu się z tego miejsca, które, w przeciwieństwie do coraz bardziej zauroczonego nią Gabriela, traktuje jak więzienie. Co się stało z tym ufnym, oddanym szczytnej sprawie chłopakiem? Po latach spotykamy kogoś zupełnie innego. Zwykłego łajdaka. Zresztą sam tak o sobie mówi, ba, wręcz się tym szczyci. Obnosi się tym niechlubnym tytułem, który tak naprawdę sam sobie nadał. Inni mają go za bohatera. Czarny Lew: najskuteczniejszy, najbardziej zaciekły, najsilniejszy srebrny wojownik w całej historii Zakonu San Michon. Najsławniejszy Ordo Argent, miecz boży, który teraz nie chce nawet słyszeć o Wszechmogącym. A ludzie? Ludzie niech bronią się sami. To już nie jego sprawa. Gabriel teraz dba wyłącznie o własny interes, chociaż niewykluczone, że przypadkiem pokrywa się on z interesem gatunku ludzkiego. W każdym razie jego tajemnicza misja zostaje niespodziewana przerwana przez dawną znajomą. Co prawda niechętnie, ale ostatecznie Gabriel dołącza do niej i jej towarzyszy – doprawdy dziwna, na pierwszy rzut oka skrajnie niedopasowana grupka – którym wydaje się, że znaleźli sposób na zwalczenie największego sojusznika wampirów. Bezdnia, nieustępliwych ciemności (o różnym zagęszczeniu, ale bez promieni słonecznych), które zapadły całe lata temu. Tym samym znacząco zwiększając szanse zimnokrwistych w wojnie z gatunkiem ludzkim. Tym sposobem ma być Święty Graal, naczynie, w którym zebrano krew samego Odkupiciela. I ta właśnie krew może pomóc ludziom odzyskać władzę nad światem. Gabriel nie wierzy, że Graal istnieje – idzie z nimi, bo widzi w tym okazję dla siebie. Myśli o swojej misji, a nie bajeczkach, którymi karmią się ci biedni głupcy. Łatwo się domyślić, po czyjej stronie będzie racja, ale mylą się ci, którzy sądzą, że ta opowieść niczym ich nie zaskoczy. A przynajmniej tak mi się wydaje. W każdym razie ja niespodzianek miałam aż nadto. Klasycznych zwrotów akcji, zatrważających rewelacji umiejętnie dawkowanych przez autora. „Wampirze cesarstwo” to po części opowieść drogi. Obfitująca w niebezpieczeństwa długa wyprawa zgorzkniałego, wypalonego wojownika, ale i parę krótszych wypraw jego młodszej i przynajmniej pozornie lepszej wersji. To jest, na pewno łatwiej polubić nastoletniego Gabriela, z czasem jednak zapewne i ten drugi podbije serca wielu z Was, czytelników, którzy mam nadzieję ośmielą się wejść do cesarstwa wampirów. Opowieść o poświeceniu, imponującej odwadze, miłości, przyjaźni, zdradzie, nieodwracalnej stracie, mocy wiary (w cokolwiek), źle i dobrze ukierunkowanym zaufaniu, próżności, ślepej wściekłości, oszukiwaniu samego siebie, usilnym podtrzymywaniu w sobie fałszywych przekonań. Innymi słowy, strach przed konfrontacją z najgorszymi demonami. Potworami dużo bardziej przerażającymi od przebrzydłych krwiopijców powoli obejmujących niepodzielną władzę nad tym mrocznym światem. W którym zostało już niewiele życia. Płakałam (najgorzej zniosłam uderzenie, którego prawdę mówiąc się spodziewałam – miałam czas by się z tą straszną wizją oswoić, a jednak... Aż mnie głowa od tego płaczu rozbolała), w głos zaśmiewałam z zamierzenie humorystycznych akcentów (tutaj królował Gabriel, mistrz ciętego dowcipu), z łomoczącym sercem przyglądałam zmaganiom bohaterów, z którymi zdążyłam się zaprzyjaźnić. Smutek, obawa, złość, ulga, radość, gniew, rozczarowanie, duma... W sumie ta lista nie ma końca. Cała gama emocji w jednej, aczkolwiek nieźle wyrośniętej, księdze.

Oszałamiająca przygoda! Pierwszy tom „Wampirzego cesarstwa” Jaya Kristoffa, australijskiego poczytnego autora, który szczególnie upodobał sobie fantastykę - literatura młodzieżowa i utwory bardziej ukierunkowane na starszych czytelników. Tak się zachwyciłam tą historią, że z ciężkim sercem ją kończyłam. Och, jak chciałoby się zostać na kolejne dziewięćset stron. Tyle dobrze, że na tym nie koniec, że Gabriel de León jeszcze nie skończył swojej pasjonującej historii. Polecam wszystkim (no dobrze, pełnoletnim) sympatykom literatury fantasy. A już szczególnie zachęcam do lektury tych, którzy najchętniej zapuszczają się w mroczniejsze rejony tego gatunku. Idźcie proszę do cesarstwa Umarłych. Wejdźcie i przepadnijcie:)

Za książkę bardzo dziękuję księgarni internetowej

https://www.taniaksiazka.pl/

Więcej nowości literackich

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz