czwartek, 6 lutego 2014

„Kwiaty na poddaszu” (2014)


Rodzina Dollangangerów prowadzi szczęśliwe życie na przedmieściach, do czasu śmierci w wypadku „głowy rodziny”, która zmusza jego żonę, Corrine do drastycznych kroków. Brak pieniędzy i perspektyw na pracę każe kobiecie wyjechać do bogatych rodziców, Foxworthów, z którymi od lat jest w poważnym konflikcie. Zabiera ze sobą dzieci, nastoletnich Cathy i Christophera oraz małych bliźniaków, Carrie i Cory’ego. Na miejscu ich fanatycznie religijna babka, Olivia, wymusza na Corrine zamknięcie dzieci w pokoju, połączonym z poddaszem, do czasu śmierci jej schorowanego męża, który nie zaakceptowałby obecności wnuków w jego rezydencji. Cathy i Christopher przystają na te warunki, nie wiedząc jeszcze, że obiecane kilka dni niewoli zamienią się w lata.

W 1987 roku Jeffrey Bloom przeniósł na ekran pierwszą część bestsellerowej sagi V.C. Andrews. Reżyser opuścił kilka kluczowych dla książki wątków, ale na tyle zadbał o gęsty klimat, niezapomnianą ścieżkę dźwiękową, skomponowaną przez Christophera Younga oraz przygnębiającą oś fabularną, żeby na stałe zagościć w sercach tak ówczesnych, jak i dzisiejszych widzów. Kolejna konfrontacja z prozą Andrews nie jest próbą uwspółcześnienia starej wersji filmu tylko readaptacją – wierniejszą literackiemu pierwowzorowi, ale przez wzgląd na niedostatki budżetowe skierowaną do wąskiej grupy odbiorców. Reżyserka telewizyjnej wersji „Kwiatów na poddaszu”, Deborah Chow zekranizowała prozę Andrews na tyle wiernie, aby zachęcić jej oddanych fanów do seansu. Ale wątpię, żeby zdobyła uznanie osób nieznających powieści lub tych spodziewających się remake’u filmu Blooma.

Filmy telewizyjne można albo kochać, albo nienawidzić. Skierowane są głównie do zmęczonych hollywoodzkim efekciarstwem odbiorców, pragnących przede wszystkim skupienia na fabule, ale równocześnie potrafiących przymknąć oko na niedoróbki techniczne. A tych niestety jest tutaj całkiem sporo. Najbardziej przeszkadzał mi zbyt szybki montaż – raptowne przeskakiwanie ze sceny na scenę i to w dodatku w momentach kulminacji napięcia. Ścieżka dźwiękowa również nie ma nic wspólnego z mistrzostwem Christophera Younga – tak delikatna, że prawie jej nie słychać, a co za tym idzie niemająca większej roli w budowaniu napięcia. Kolejną wpadką Chow było zaangażowanie młodej Kiernan Shipki do roli Cathy. Równie manierycznej aktorki, która tak mocno irytowałaby mnie swoją wyegzaltowaną mimiką dawno nie widziałam. Przy niej nawet bezbarwny warsztatowo Mason Dye, filmowy Christopher, prezentował się całkiem znośnie. Za to antagonistki przeszły moje najśmielsze oczekiwania. Znakomita Ellen Burstyn swoją kreacją Olivii zdyskredytowała nawet Louise Fletcher z pierwszej adaptacji, ale przez wzgląd na ułagodzenie jej postaci na rzecz większego zdemonizowania Corrine to Heather Graham skradła ten film. Jej kreacja rozpieszczonej materialistki, gotowej skrzywdzić własne dzieci, żeby tylko zdobyć bogactwo ojca i pozycję w mieście przyciąga uwagę ilekroć pojawia się w kadrze. Śmiem nawet twierdzić, że Corrine charakterologicznie jest jeszcze lepsza niż w książce – bardziej okrutna, bezlitosna i samolubna. Naprawdę, nie spodziewałam się tego po Heather Graham.

Z uwagi na fakt, że uwielbiam obcować z telewizyjnymi produkcjami, nawet kosztem lekkiej irytacji amatorską realizacją oraz że jestem nieuleczalnym przypadkiem wielbicielki sagi Andrews readaptacja dostarczyła mi mnóstwa przygnębiających emocji. Podejrzewam, że na taki odbiór filmu mogą liczyć jedynie fani literackiego pierwowzoru, oczekujący wiernej ekranizacji. Film Chow od początku do końca skupia się na kontrowersyjnej fabule, zaniedbując realizację, ale to raczej niska cena za porywającą historię opartą na patologicznych relacjach międzyludzkich. Interakcje Corrine z jej matką, zapoczątkowane chłostą tej pierwszej, ale z biegiem czasu przekształcające się w poddańczość tej drugiej, która również zmienia nastawienie do swych uwięzionych w pokoju połączonym z poddaszem wnuków. Na początku jest srogą, fanatycznie religijną babką, zdeterminowaną aby wyplenić z nich szatańskie nasienie zaszczepione przez grzesznych rodziców, którzy dopuścili się kazirodczego aktu. Nie cofnie się przed niczym, aby uchronić dzieci przed błędami rodziców, nawet jeśli miałoby to pociągać za sobą konieczność wysmołowania włosów Cathy i chłosty Christophera. Ale choć Olivia drży na myśl o ewentualnym związku starszego rodzeństwa z czasem zaczyna przekonywać się do wnuków, współczuć im, a nawet chronić przed niegodziwością ich matki (scena z przekazaniem im pączków). Zupełnie odwrotnie sprawa ma się z Corrine. Początkowo troskliwa matka, ryzykująca przeprowadzką do potępiających ją rodziców, aby zapewnić byt rodzinie, z biegiem czasu poświęca macierzyństwo w zamian za wielkie bogactwo i płomienny romans z adwokatem ojca. Kobieta nie tylko całkowicie ignoruje cierpienia przez lata zamkniętych w ograniczonej przestrzeni własnych dzieci, ale również porywa się na coś tak odrażającego, że widzom aż trudno uwierzyć w takie zepsucie. Znamienna jest również relacja Cathy i Christophera, przedstawiona dokładnie tak jak w książce, a nie jej pierwszej adaptacji, a co za tym idzie znacznie podnosząca kontrowersyjny wydźwięk filmu.

Readaptacja „Kwiatów na poddaszu”, choć moim zdaniem nieco słabsza od wersji z 1987 roku zadowala swoim skupieniem na patologicznej psychologii postaci, znanej z powieści, ale zaniedbanej w jej pierwszej adaptacji. Niestety, nie uświadczymy tutaj tego gęstego klimatu grozy i nie usłyszymy niezapomnianej ścieżki dźwiękowej z filmu Blooma, ale jeśli jesteśmy wielbicielami sagi Andrews fabuła powinna zrekompensować nam te mankamenty.  

5 komentarzy:

  1. Readaptacja? Hm. Jedno, że nawet nie słyszałam o tym, że ma się pojawić nowa wersja, nawet telewizyjna i nawet tak amatorska. Byłam pewna, wchodząc tu, że masz pomyłkę w tytule - w dacie. A skoro nie... Raczej nie obejrzę. Pierwowzór mi się podobał. Książka podobała mi się 10 lat temu, teraz pewnie... stwierdziłabym, że jest miałka i kiepsko napisana (dlatego ponownie nie czytam). Ty jesteś rzeczywiście nieuleczalnym przypadkiem ;) Film przeszedł bez echa, a skoro nie ma szału, to i nie ma co się spinać, choć paradoksalnie lubię filmy, w których odchodzi się od całej hollywoodzkiej otoczki, dając w zamian psychologię, klimat i... no, fabułę.

    OdpowiedzUsuń
  2. A ja się chyba skuszę. Film z 87' bardzo mi się podobał, głównie ze względu na ten klimat, duszny, mroczny.
    Zresztą jestem też fanką serii V.C. Andrews, czytałam dosyć dawno temu więc chętnie odświeżę sobie historię :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Oglądałem ten film z lat '80-tych. Zapadł mi bardzo w pamięci, do dzisiaj wspominam go bardzo emocjonalnie. Nie chciałbym go zobaczyć jeszcze raz, ze względu na główna bohaterkę filmu i jej zmianę "osobowości". Film ryjący mózg - jednym słowem.

    OdpowiedzUsuń
  4. Zgadzam się z Tobą Buffy - całkiem niezła produkcja, ale jednak bardziej byłam przywiązana do starszej wersji. Czegoś mi w tym filmie brakowało. Tak czy tak muszę przyznać, że Ellen Burstyn w roli Olivii Foxworth spisała się całkiem nieźle.

    OdpowiedzUsuń
  5. oglądałem 2 czesci i przecietnie nawet słabo, ja jakoś nie chwytam tych adaptacji książkowych, wyobraźnia zawsze serwuje mi inne bardziej rozbudowane obrazy, a film to tylko taka marna namiastka ;P

    OdpowiedzUsuń