niedziela, 23 marca 2014

„Ostatni dom po lewej” (1972)

Recenzja na życzenie (Paulina)

Lata 70-te XX wieku. Dwie nastoletnie przyjaciółki, Mari i Phyllis wybierają się na koncert zespoły rockowego. W mieście zwracają się do mijanego młodego chłopaka z prośbą o marihuanę. Ten zabiera ich do swojego mieszkania, w którym na dziewczyny czeka już trójka poszukiwanych przez policję psychopatycznych morderców, w tym jedna kobieta. Przez całą noc znęcają się nad Phyllis i Mari, a nazajutrz zawożą je do lasu, w pobliżu domu tej drugiej, po czym torturują je, gwałcą i zabijają. Gdy postanawiają przenocować w napotkanym domu nie wiedzą jeszcze, że ich gospodarzami są rodzice Mari, którzy postanowili pomścić śmierć córki.

Kultowy rape and revenge Wesa Cravena, na podstawie jego własnego scenariusza. Producentem filmu był znany, m.in. z reżyserii „Piątku trzynastego” Sean S. Cunningham. Na początku lat 70-tych amerykański horror dopiero wkraczał w erę daleko posuniętej brutalności, dlatego też nie dziwi (dla współczesnych widzów pewnie przesadzone) hasło reklamowe „Ostatniego domu po lewej” – „Aby uniknąć omdlenia powtarzaj to tylko film… tylko film… tylko film… tylko film” - oraz zakaz dystrybucji w wielu krajach. W latach swojej świetności „Ostatni dom po lewej” był obrazem przełomowym – w bezkompromisowy, jak na tamte czasy sposób łamiący tematy tabu i epatujący daleko posuniętym okrucieństwem. Dzisiaj po powstaniu jego hollywoodzkiego remake’u z 2009 roku, z wypacykowanymi oprawcami i oddartego z brudnego, surowego klimatu charakterystycznego dla pierwowzoru, ale za to bardziej krwawego kultowość jednego z najpopularniejszych filmów Wesa Cravena jest podważana przez współczesnych masowych odbiorców. Jego fenomen rozumieją tylko wieloletni wielbiciele szeroko pojętej grozy, a dla mnie deklaracje dzisiejszej opinii publicznej o wyższości podróbki nad oryginałem są zwyczajnie śmieszne.

W jednym z wywiadów Craven przyznał, że „Ostatni dom po lewej” miał być jego krzykiem rozpaczy na widok szerzącego się w Stanach Zjednoczonych pokolenia hipisów (remake żadnym krzykiem nie jest – nakręcono go jedynie dla pieniędzy). Dysponując groszowym budżetem reżyser wyraźnie wyartykułował swoje przekonania, aczkolwiek jego nadrzędnym celem pozostało szokowanie odbiorców nieuzasadnioną przemocą. Tak, więc mamy czwórkę odrażających wizualnie, zapuszczonych degeneratów, którzy przez pierwszą połowę filmu znęcają się nad dwiema nastoletnimi dziewczynami. W nowej wersji oprawcy mieli na twarzy tyle makijażu i w dodatku jeden z nich był tak uderzająco przystojny, że nawet nie ma co porównywać wrażeń z seansów obu filmów. Utrzymując swój film w surowym klimacie z ogromną dawką wszechobecnego brudu, uzewnętrznianego odstręczającym wyglądem psychopatów Cravenowi udała się rzadka sztuka – zniesmaczył mnie (szczególnie w trakcie sceny brutalnego gwałtu na Mari przez zaślinionego Kruga), ale też wzbudził we mnie przytłaczające współczucie. Kiedy Phyllis na żądanie herszta bandy moczy się w spodnie, kiedy Mari wije się z bólu podczas wycinania przez niego swojego imienia na jej dekolcie czułam przede wszystkim przejmującą litość nad ich losem, która najsilniej uderzyła mnie podczas ich śmierci. Craven nie idzie na żadne kompromisy, ani myśli oszczędzać uczucia widza – nadzieja na przeżycie ofiar jest złudna (wzbudzona dzięki chwilowej ucieczce Phyllis), one umierają, nie to co w remake’u, którego reżyser bał się znęcać nad odbiorcami. Ciało Phyllis jest wielokrotnie dźgane nożem, a mrożący krew w żyłach dźwięk nieznośnie akcentuje każdy cios – na końcu psychopaci bez cienia współczucia babrają się w jej wnętrznościach, a empatyczny widz myśli sobie: czy to się wreszcie skończy? Nie, za chwilę będzie jeszcze gorzej! Po zranieniu i zgwałceniu Mari oszołomiona dziewczyna wchodzi do jeziora, z którego już nigdy nie wychodzi. W nieznośnie przytłaczającej scenie, przy akompaniamencie melancholijnej ścieżki dźwiękowej Krug unosi pistolet i bez zmrużenia oka strzela do zmaltretowanej dziewczyny. Fenomenem tego filmu jest podejście jego twórców do ofiar. One nie są jedynie nic nieznaczącym mięsem, pożywką dla psychopatycznych morderców, do której publiczność nie ma żadnych ciepłych uczuć. Craven sprawia, że zależy nam na tych dziewczynach, być może identyfikujemy się z nimi, a co za tym idzie ich krzywda uderza w nas w zwielokrotniony sposób. Jestem zaskoczona, że Cravenowi udało się wzbudzić we mnie takie uczucia do ofiar, bo odtwórczyni Mari, Sandra Peabody, z dzisiejszego punktu widzenia aktorsko wypada bardzo słabo (za dużo egzaltacji w jej mimice), choć w latach 70-tych właśnie tak się grało. O wiele przystępniej dla współczesnego odbiorcy wypada Lucy Grantham, filmowa Phyllis oraz oprawcy. Za to odtwórcy ról rodziców Mari prezentują sobą jeszcze niższy poziom niż Peabody (ale podkreślam: jedynie biorąc pod uwagę dzisiejsze podejście do aktorstwa).

Jak to w rape and revenge bywa drugą połowę filmu poświęcono zemście na oprawcach i jak przystoi temu nurtowi zrobiono to w taki sposób, aby absolutnie żaden widz nie czuł litości na widok śmierci psychopatów – już prędzej mściwą satysfakcję. Tym razem jednak w przeciwieństwie do innych reprezentantów tego podgatunku to nie ofiary staną się oprawcami tylko rodzice jednej z nich. A trzeba oddać im inwencję w sposobach odbierania życia swoim wrogom. Najsilniej wbija się tutaj w pamięć odgryzienie penisa Weaselowi przez matkę Mari (choć z psychologicznego punktu widzenia raczej wątpię, żeby rodzicielka jego ofiary w rzeczywistym świecie zdecydowała się wziąć do ust jego przyrodzenie…) oraz poszatkowanie ciała Kruga za pomocą piły łańcuchowej.

Myślę, że Craven zrobił tylko jeden poważny błąd w scenariuszu „Ostatniego domu po lewej”, dodając postacie ciapowatych policjantów, którzy przez swoją nieuwagę pieszo zmierzają do domu naszych protagonistów. Myślę, że ich humorystyczne przygody miały za zadanie przede wszystkim nieco rozładować mocno dołujący klimat filmu – i szkoda, bo gdyby tych postaci w ogóle nie było akcja jeszcze silniej oddziaływałaby na widza. Za to ścieżka dźwiękowa, stare szlagiery, ze szczególnym wskazaniem na ten przewodni to już prawdziwy majstersztyk, znacząco akcentujący i tak duszącą atmosferę nieuzasadnionego okrucieństwa.

Dla mnie „Ostatni dom po lewej” zawsze będzie czymś przewspaniałym. Takiego klimatu surowości i brudu nie uświadczymy w żadnym współczesnym horrorze i żaden dzisiejszy twórca tak mocno nie utożsami nas z ofiarami, jak Wes Craven. Pierwowzór to prawdziwie bezkompromisowe kino tylko dla koneserów gatunku, a remake to jedynie marne popłuczyny po geniuszu Cravena.  

7 komentarzy:

  1. Niestety widziałem tylko remake.

    OdpowiedzUsuń
  2. Z tą kultowością The Last House on the Left w łamaniu dopuszczalnych norm i pokazywaniu przemocy wiąże się pewna historia. Craven i (Sean S.) Cunningham (ten od Friday the 13th, był producentem The Last House) nigdy nie zmontowali filmu, aby pokazać go MPAA. Zamiast tego ukradli R rating z taśmy z innym filmem i dokleili do swojego. Dzięki temu ten film był dystrybuowany w kinach chociaż zawierał przemoc, na którą ówcześni cenzorzy by nie dopuścili.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O sorry, nie zauważyłem wzmianki o Cunninghamie w recce. To dlatego, że napisałem komentarz tylko po pobieżnym przeleceniu przez tekst.

      Usuń
  3. Obydwie wersje są wstrząsające... Nie chcę się tutaj zagłębiać, która jest lepsza która gorsza, dla mnie produkcje "rape and revenge" są zdecydowanie filmami "na raz". Męczę się oglądając tego typu rzeczy. Może dlatego, że jestem kobietą...

    OdpowiedzUsuń
  4. Według mnie oryginał jest zdecydowanie lepszy, głównie przez wzgląd na wspomnianą w recenzji surowość obrazu. Film kręcony niemal w sposób dokumentalny, reżyser bez skrupułów ukazywał sceny, które w tamtych czasach były dla widza czymś budzącym silne kontrowersje i emocje. Uważam, że pomimo lat, film nie stracił na swojej wartości i nadal może wstrząsnąć.

    OdpowiedzUsuń
  5. i pomyśleć że scenki rodem z tego filmu dzieją się każdego dnia na świecie, w masowych ilościach. Co kilka sekund jakas kobieta jest gwałcona i maltretowana. dla przykładu w RPA - do gwałtu dochodzi średnio co 17 sekund.. co 17 sekund, 24 h na dobre, 365 dni w roku.. to jest dopiero szokujące.

    OdpowiedzUsuń
  6. Widziałem obydwie wersje i makijaż oraz wygląd mi nie przeszkadzał... Nie ma już hipisów, ich wygląd został dopasowany do czasów współczesnych. W nowej nie podobała mi się zwłaszcza scena z mikrofalówką.

    Oryginał zasługuje jednak na większe uznanie przez czasy w których powstał i to jak się wtedy prezentował. Obecna część jest po prostu dobrym filmem, ale już nie tak wyjątkowym

    BTW Chyba pierwsza recenzja jaką czytałem, która nie odwołuje się do Bergmana :O

    OdpowiedzUsuń