Stronki na blogu

wtorek, 13 maja 2014

„The Last Will and Testament of Rosalind Leigh” (2012)


Leon dziedziczy duży dom po zmarłej matce, Rosalind Leigh, z którą od lat się nie widywał. W dzieciństwie, po samobójczej śmierci ojca, Leon odsunął się od matki ze względu na jej głęboką wiarę, którą starała się w nim zaszczepić. Teraz, po przeprowadzce do jej domu, świadkuje dziwnym zjawiskom, sugerującym, że jej duch nadal znajduje się w tym miejscu. Pytanie tylko, czy dom rzeczywiście jest nawiedzony, czy Leon zwyczajnie boryka się z nawrotem choroby, którą przy pomocy swojej terapeutki leczy od jakiegoś czasu.

Kanadyjski horror nastrojowy Rodrigo Gudino – pierwszy pełnometrażowy obraz w jego karierze. Sam reżyser (i scenarzysta) utrzymuje, że „The Last Will and Testament of Rosalind Leigh” jest odbiciem jego katolickiego wychowania, a fabuła miała nade wszystko roztrząsać problem usilnego pragnienia połączenia matki i syna dzięki mocy wiary, która jest w stanie pokonać nawet śmierć. I rzeczywiście odniesień do religii jest tutaj całkiem sporo, chwilami wypiera ona nawet elementy grozy, co zdecydowanie szkodzi tej produkcji. Co nie znaczy, że Gudino poległ w absolutnie wszystkich aspektach.

Fabuła zawiązuje się na typowym dla ghost stories motywie przeprowadzki do odziedziczonego po matce wielkiego domostwa. Jego wystrój robi naprawdę mocne wrażenie – figurki Aniołów poustawiane na wszystkich półkach, wypchane zwierzęta, zbroje, miecze i oczywiście porozwieszane po ścianach sentencje, będące przestrogą dla niewierzących. Wszystko to robi wrażenie jednej wielkiej graciarni, w której jednak tkwi jakaś trudna do sprecyzowania groźba. Leon (przyzwoicie wykreowany przez Aarona Poole’a) też to zauważa, ale przez wzgląd na swój twardy racjonalizm początkowo udaje mu się odsuwać od siebie wszelkie skojarzenia z zaświatami. Obok scenerii błyszczy kunszt operatora. Samy Inayeh pokazał jak powinno się kręcić rasowy horror nastrojowy, aby wycisnąć z niego maksimum trzymającej w napięciu atmosfery. Nie wiem, jak Gudino go odkrył, ale pewne jest jedno – cała pierwsza połowa filmu należała do niego. Częste zbliżenia i oddalenia obrazu, powolne przemierzanie wszystkich pomieszczeń w domu i przede wszystkim częste opuszczanie Leona na potrzeby samotnej wędrówki operatora do miejsc, z których rozlegają się tajemnicze odgłosy. Sprawiało to takie wrażenie, jakby autor zdjęć był drugim, choć ukrytym bohaterem filmu, a przy okazji wyciskało maksimum klimatu grozy z pozornie niegroźnych sytuacji. To duże osiągnięcie, jeśli weźmie się pod uwagę minimum dosłowności w wizualizacji zagrożenia i bądź, co bądź miałką, nieprzemyślaną fabułę.

Pierwsza połowa filmu, choć nie pokazuje absolutnie nic mrożącego krew żyłach, skupiając się na ukrytych przed wzrokiem widza subtelnościach (na przykład coś uderzającego w drzwiczki szafki od wewnątrz) przyciąga uwagę niebywałą pracą kamery, która niestety gubi się w drugiej bardziej dosłownej, acz mocno absurdalnej połowie seansu. Od pierwszych scen, co jakiś czas w domu będzie rozlegał się niesłyszany przez Leona głos jego zmarłej matki, którego użycza Vanessa Redgrave. Kobieta, zwracając się do swojego syna pokrótce przybliży nam swoją trudną egzystencję, z dala od niego. Z wiarą, ale bez nadziei na pojednanie Rosalind spędzała każdą chwilę w swoim wielkim domostwie prawie zawsze w całkowitej samotności. Prawie, bo na jakimś etapie życia zdecydowała się dołączyć do tajemniczego kultu czcicieli Aniołów, któremu przewodniczą bracia bliźniacy (w podwójnej roli Julian Richings ze swoją wprost stworzoną do horroru demoniczną aparycją). Przedstawiciel tego kultu odwiedza Leona, starając się nakłonić go do wstąpienia w ich szeregi, ale na tej nieudanej próbie zrzeszenia udział czcicieli Aniołów praktycznie dobiega końca (nie licząc nagrania VHS, w którym widzimy jedno z ich spotkań, kiedy to na skutek ich gorących modłów posąg Anioła niespodziewanie otwiera oczy). To niestety nie jest jedyny aspekt filmu potraktowany przez twórców tak pobieżnie. Kolejnym zaczętym, acz niewyjaśnionym motywem jest obecność dziwacznego zwierzęcia w okolicach domu Leona, troszkę przypominającego wilkołaka bez sierści. Już pomijam fakt, jak owe monstrum się prezentuje (jeden wielki, sztuczny efekt komputerowy), najbardziej denerwuje, że Gudino podobnie jak z kultem czcicieli Aniołów wtłoczył jego postać w scenariusz chyba tylko po to, aby jakoś urozmaicić fabułę. Silił się na innowacyjność, ale nie miał pomysłu, jak wyjaśnić jego przeznaczenie, pozostawiając to w gestii widzów. Tutaj oczywiście nie ma mowy o chęci wprowadzenia wielorakiej interpretacji fabuły – myślę, że scenarzysta zwyczajnie nie wiedział, co chciał przez to widzom przekazać. Mnogość interpretacyjna pojawia się z chwilą ujawnienia problemów psychicznych Leona. Na skutek traumatycznego dzieciństwa, w towarzystwie próbującej nawrócić go na wiarę matki, jako dorosły mężczyzna boryka się z przywidzeniami, czym oczywiście twórcy starali się (choć bez powodzenia) wprowadzić troszkę zamętu w fabułę. Sugerowali nam, że nadprzyrodzone wydarzenia, którym świadkuje główny bohater w istocie mogą być jedynie projekcją jego rozchwianego umysłu.

Nie jestem w stanie jednoznacznie ocenić tego obrazu. Z jednej strony pokazuje nam prawdziwy kunszt realizatorski, ale mnogość niedopowiedzeń, szczątkowa fabuła i brak podnoszących napięcie jump scenek (poza ręką wychylającą się nagle z cienia i wskazującą jedną z sentencji wiszących na ścianie) przesądzają o jego nijakości. Być może film nie zasługuje na całkowitą dyskredytację, ale też przez te liczne niedoróbki nie oferuje niczego, co na dłużej pozostałoby w pamięci widzów. Ot, taka przeciętna rozrywka na jeden raz, bez pretensji do czegoś bardziej charakterystycznego.