sobota, 11 października 2014

„The Possession of Michael King” (2014)


Kiedy żona Michaela Kinga ginie w wypadku, pozostawiając go z ich małą córeczką, Ellie, mężczyzna postanawia udowodnić, że religie to kłamstwo. W tym celu zakłada w swoim domu monitoring oraz odwiedza z kamerą ludzi zajmujących się zjawiskami nadprzyrodzonymi, których prosi o odprawianie sesji. Z czasem King dostaje dowód na istnienie demonów. Problem tylko w tym, że stał się narzędziem w rękach jednego z nich.

Debiut reżyserski Davida Junga, na podstawie jego własnego scenariusza. W kinie grozy nie jest niczym nowym, że mający niewiele doświadczenia w branży filmowej twórcy zaczynają swoją przygodę z horrorem od found footage. W końcu „kręcenie z ręki” skutecznie przykrywa wszelkie niedociągnięcia operatorskie, a miejscami nawet przekształca je w elementy pożądane w tej estetyce. Tytułem Jung też poszedł w denerwującą manierę. Ostatnimi czasy niemalże każdy film o zawłaszczaniu ciała człowieka przez demona zaczyna się od słowa „opętanie” bądź „egzorcyzmy”, z obowiązkowymi personaliami osoby nękanej przez wszelkiego rodzaju byty. Tak jakby amerykańscy twórcy nie tylko nie potrafili wykrzesać z siebie oryginalnego pomysłu na scenariusz, ale również na coś tak trywialnego, jak tytuł filmu.

Osoby, które szukają w kinie grozy innowacyjności mogą śmiało odpuścić sobie seans, ponieważ poza narracją z punktu widzenia opętanego (co było akurat znakomitym pomysłem) nie uświadczymy tutaj niczego, czego wcześniej w zbliżonej formie byśmy już nie widzieli. Ja jestem w tej mniejszości, której nie zależy na oryginalnym scenariuszu, bowiem odnajduję przyjemność z w obcowaniu ze znanymi motywami. Jednak nawet moja akceptacja daleko idącej konwencjonalności nie powstrzymała uczucia senności w pierwszej połowie projekcji. I nie chodzi o realizację, ponieważ Jung na szczęście zdecydował się większość wydarzeń filmować za pośrednictwem kamer zamontowanych w domu Michaela. Kiedy mężczyzna spotyka się z specjalistami od zjawisk paranormalnych kamerę najczęściej kładzie gdzieś w pobliżu, co również zapewnia stabilność obrazu. Jedyne wyjątki to krótkie sekwencje w terenie, kiedy to nie dość, że obraz jest rozproszony i w podczerwieni to jeszcze w dużym powiększeniu, co zwyczajnie irytuje niemożnością przyjrzenia się szczegółom danego wydarzenia. Ale jak na found footage i tak sporo widać, więc to nie praca kamery tak mnie usypiała w pierwszej połowie seansu. Problem tkwił w fabule, opartej na rozwleczonych do granic możliwości wywiadach Michaela z jasnowidzką, demonologami i nekromantą, omawiających rzeczy tak oczywiste dla częstych odbiorców horrorów religijnych, że nawet nie warto było się temu przysłuchiwać. Sam Michael, jak prawie wszystko w tym filmie również nie posiada jakichś wyróżniających się cech, aczkolwiek dzięki charyzmatycznej grze Shane’a Johnsona mimo wszystko zaskarbił sobie moją sympatię. Zdeklarowany ateista (jak zwykle) po osobistej tragedii (jak przeważnie) postanawia nieustannie dokumentować swoje życie, aby udowodnić, że religie oparte są na kłamstwie. Innymi słowy nagrywa w nadziei, że nic nie zarejestruje… Pomiędzy spotkaniami z wszelkiego rodzaju eksperymentatorami z życiem pozagrobowym wychowuje małą córeczkę Ellie, a gdzieś w międzyczasie zostaje opętany przez demona. I w ten oto sposób po przebrnięciu przez nudnawą część pierwszą przychodzi kolei na właściwą, dużo bardziej dynamiczną akcję (twórcy w zawiązywaniu akcji powinni brać przykład z filmowych antologii, bo początkowe partie scenariuszy z roku na rok robią się coraz dłuższe i coraz nudniejsze).

Po nieudanej pierwszej połowie seansu w drugiej David Jung wreszcie pokazuje, na co go stać. I chociaż jego produkcji daleko jeszcze do „Egzorcysty”, czy nawet „Egzorcyzmów Emily Rose”, głównie przez tę oszczędność w akcentowaniu fizycznych zmian Michaela to i tak jest całkiem nieźle. Napięcie wzrasta do niebotycznych rozmiarów z chwilą wyjawienia intencji nawiedzającego Kinga demona. Moment, w którym Michael z nożem w ręku zakrada się w nocy do pokoju córki i kiedy widzimy jedynie zarys opadającego narzędzia za kotarą ma w sobie spore pokłady dramaturgii, którą twórcy zgrabnie przeciągnęli do poranka, kiedy to przerażony Michael przekracza próg zakrwawionego pokoju córeczki. Później jest jeszcze ciekawiej. Chociaż twórcy, aż do finału unikają tak nieodzownego dla horrorów religijnych wyginania ciała opętanego pod nienaturalnymi kątami, oferują nam inne smaczki. Zdecydowanie najbardziej wbija się w pamięć scena, w trakcie której Michael pod dyktando demona wycina sobie na piersi pentagram. Później zaszywa ranę, wbijając sobie również niemalże całą igłę w palec, co Jung miał odwagę pokazać w całej realistycznej okazałości. Na kilka jump scenek również znalazło się miejsce, aczkolwiek jedynie jeden taki moment jest na tyle nieprzewidywalny, aby podskoczyć w fotelu. Mowa o znakomicie zrealizowanej, w towarzystwie migającego światła sesji terapeutycznej, w trakcie której Michael nagle znika, żeby następnie zaskoczyć nas swoim raptownym pojawieniem się w kadrze. Jump scenek oraz dosłownego epatowania grozą i makabrą w drugiej części projekcji jest dużo więcej, co mocno przykuwa uwagę. Sporo Jungowi pomógł zgrabny, szybki montaż, dynamizujący przemieszczanie się głównego bohatera, a nastrój wsparła ciemna kolorystyka obrazu i głośne tony muzyczne, rozlegające się ilekroć coś niepokojącego rozgrywało się na ekranie.

Szkoda, że po udanej drugiej połowie seansu Jung poszedł w stronę tak bezkrytycznej kopii w trakcie zakończenia. Najpierw w scenie „pajęczego kroku na schodach”, a potem w samym finale. Pasującym do horroru, acz i tak tchórzliwym w kontekście takiego scenariusza oraz znowuż kopiującym to samo, co wcześniej arcydzieło horroru religijnego. Ale za to napisy końcowe to już istne mistrzostwo świata – idealnie zmontowane, niepokojące migawki w akompaniamencie chwytliwego utworu rockowego.

W ogólnym rozrachunku „The Possession of Michael King” to całkiem zacny horror religijny podany w estetyce found footage, ale tylko jeśli przymknie się oko na nudnawą pierwszą połowę seansu i bezczelnie skopiowany z innego filmu finał. Istnieje spore prawdopodobieństwo, że znajdą się widzowie równie zaintrygowani, co ja drugą połową seansu – dynamiczną, klimatyczną oraz realistyczną w epatowaniu umiarkowaną makabrą. Być może nie jest to w stanie zrekompensować kilku mankamentów, ale i tak znacznie zawyża poziom tej produkcji.   

8 komentarzy:

  1. po opisie zapachniało mi troche filmem White Noise z 2005 z M. Keatonem w roli głównej :) jak najbardziej jestem zainteresowany dzięki za recenzje.

    przy okazjii poproszę o recenzje w/w White Noise - Głosy, jako że nie znalazłem tego zacnego filmidła w Twoich recenzjach a uważam że warto się mu przyjrzeć.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. I prawidłowo Ci zapachniało, bo jest tutaj parę motywów, które pojawiły się już w między innymi "Głosach", ale główna oś fabularna dotyczy już starego, dobrego opętania;) Reckę "Głosów" dodam w wolnej chwili, bo to całkiem niezły film jest.

      Usuń
    2. To ja się dołączam do prośby, ponieważ bardzo lubię "White Noise" :)

      CAT
      http://catinthewell.pl/

      Usuń
  2. Found footage jest poza tym tańsze - jakby na to nie spojrzeć, to właśnie kwestie finansowe są dla debiutanta największą przeszkodą w realizacji planów :) Mnie ta estetyka co prawda nie razi, ale nie da się ukryć, że mało kto potrafi ją w pełni wykorzystać. Naprawdę udane horrory FF/mockumentary można wymienić na palcach jednej ręki. Michaela Kinga zobaczę, jest w moich planach, a i recenzja nie zniechęca do seansu :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dla chcącego nic trudnego - przykładem choćby Sam Raimi i groszowy budżet jego "Martwego zła", który okazał się prawdziwym hitem;)
      Chociaż z drugiej strony możesz mieć trochę racji, bo czasy się zmieniły i niestety większość widzów nie akceptuje amatorskiej realizacji, chyba że jest podana w estetyce found footage. Więc w sumie owa konwencja też pomaga debiutantom się wybić (o ile oczywiście mają jakiś ciekawy pomysł na fabułę).

      Usuń
  3. Szukałam opinii o tym filmie i znalazłam u ciebie :) Film jak widzę taki pół na pół - ale i tak go obejrzę. Oby był tylko lepszy niż ostatni egzorcyzm :). Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  4. No właśnie ta pierwsza połowa filmu dłuży się niemiłosiernie. Zwłaszcza mało oryginalny wstęp pt. "ach, jaki to ja jestem sceptyk, ale mimo to będę badał zjawiska paranormalne, a nuż uda mi się coś nagrać/przeżyć" ;-) Właściwie nie ma w tym filmie chyba nic oryginalnego, czego nie byłoby już wcześniej w kinie grozy. Gdyby nie druga połowa, naszpikowana "efektami", chyba bym sobie darowała. W ogólnym rozrachunku film dobry, ale nie wnoszący niczego nowego. Więc jak najbardziej zgadzam się z Twoją recenzją Buffy.

    CAT
    http://catinthewell.pl/

    OdpowiedzUsuń