niedziela, 22 lutego 2015

Robert Ziębiński „Stephen King. Sprzedawca strachu”


Gdybym miała wskazać jednego Polaka, który w moim mniemaniu jest najbardziej obeznany ze wszystkim, co związane z niekoronowanym królem literackiego horroru, Stephenem Kingiem, bez wahania wybrałabym, Mando, redaktora oficjalnego polskiego serwisu internetowego poświęconego twórczości tego pisarza. Gdybym miała zgadywać, który z naszych rodaków napisze pierwszą książkę poświęconą adaptacjom i ekranizacjom jego prozy postawiłabym wszystkie pieniądze, że będzie to właśnie Mando. Cóż, jak widać hazard nie jest dla mnie, bo ku mojemu zaskoczeniu tego wyzwania podjął się pisarz, dziennikarz i właściciel strony „Dzika Banda”.

Jeśli ktoś czytał chociażby „Leksykon filmowego horroru” Bartłomieja Paszylka, czy „Odrażające, brudne, złe: 100 filmów gore” Piotra Sawickiego i po „Sprzedawcy strachu” spodziewa się podobnie usystematyzowanego zbioru recenzji filmów inspirowanych twórczością Kinga (opowiadaniami, powieściami, scenariuszami, minipowieściami) to się zawiedzie. Wszak Ziębiński zauważalnie próbował napisać coś na kształt „Danse Macabre” Stephena Kinga. Nie ograniczył się tylko do jednego tematu, wtłaczając w książkę również ciekawostki z biografii autora, omówienia jego książek, ulubionej muzyki i utworów, które przez lata go inspirowały. Zakres tematyczny ogromny, tak naprawdę stanowiący materiał na pokaźny tom, ale Ziębińskiemu udało się ograniczyć jego gabaryty do raptem trzystustronicowej lektury. Szkoda, bo w ten sposób powstały szczątkowe recenzje wyjściowego pomysłu, które mogą stanowić jedynie szybkie przypomnienie filmografii Kinga dla kogoś, kto się z nią już zapoznał. Osoby pragnące na podstawie tekstów Roberta rozeznać się, czy warto sięgnąć po dany film, czy jest szansa, że trafi w ich gust nie znajdą w nich żadnych konkretów. Tylko opisy fabuł, subiektywne opinie, własne interpretacje i odniesienia do życia Kinga, bez szczegółowego zagłębiania się w scenariusze, w przeważającej większości bez opisów choćby najważniejszych scen. Ziębiński pisze na przykład, że film był nudny, ale nie zdradza dlaczego – w ten sposób czytelnik nie może rozstrzygnąć, czy akurat ta pozycja przypadłaby mu gustu, ponieważ jak wiadomo, coś co nuży jednego odbiorcę innego może zachwycić. Nie sądzę, żeby autor „Sprzedawcy strachu” nie posiadał odpowiedniego warsztatu do stworzenia szczegółowych recenzji na miarę choćby tekstów Mando, bo w kilku momentach daje tutaj próbkę przyjemnego w odbiorze, gawędziarskiego stylu, ale zauważalnie powściąga tę zdolność, najprawdopodobniej żeby książka zanadto się nie rozrosła. I tutaj, w mojej ocenie, popełnia kardynalny błąd. Narzucając sobie tak szeroką tematykę musiał wiedzieć, że nie da się jej zadowalająco przedstawić w tak krótkim tomie.

Filmy na podstawie prozy i scenariuszy Stephena Kinga Ziębiński podzielił na trzy części: produkcje z lat 1976-1986, 1987-1997 i 1998-2014. Najlepiej zdecydowanie prezentuje się pierwsza i bynajmniej nie dlatego, że recenzje są szczegółowe, bo nie są (więcej w nich ciekawostek biograficznych i streszczeń książek Kinga, aniżeli ich adaptacji i ekranizacji), ale poza małymi wyjątkami tylko w niej dostrzegłam miłość Ziębińskiego do historii współczesnego mistrza literackiego horroru. W naszym zdominowanym przez malkontenctwo kraju przyjemną odskocznią jest dla mnie czysta pasja. A tę szczególnie wyraźnie dostrzegłam w minirecenzjach najstarszych filmów opartych na kanwie twórczości Kinga. Peany pochwalne na cześć „Carrie” Briana De Palmy, „Martwej strefy” Davida Cronenberga, „Christine” Johna Carpentera, czy „Cujo” Lewisa Teague były muzyką dla moich uszu – rozczulającą próbką prawdziwej miłości do kinematografii. Nawet pochwalną pieśń na cześć znienawidzonego przeze mnie „Lśnienia” Stanley’a Kubricka czytało się znakomicie. Nie ma dla mnie znaczenia, czy ktoś podziela moje zdanie na temat filmu, czy książki, jeśli tylko artykułuje je z pozycji, z jakiej wychodził Ziębiński – nie deprecjonując zdania swoich oponentów, nie wywyższając się ponad nich (no, może poza recenzją „Desperacji”, w której trochę go poniosło) i przede wszystkim nie szafując zdaniem często nadużywanym przez recenzentów, że jakaś tam pozycja nigdy nie powinna powstać. Przeciwnie: często podkreśla, że produkcja, która nie zaskarbiła sobie jego uczuć ma swoich fanów i choćby dla nich warto było ją nakręcić. Właśnie pokora Ziębińskiego sprawia, że tę pozycję, pomimo jej szczątkowej eksploatacji tematu czyta się w błyskawicznym tempie, nie czując urazy do jego w moim przypadku często odmiennego zdania na temat poszczególnych pozycji tak literackich, jak i filmowych. Jeszcze przed rozpoczęciem lektury przygotowałam się na rozbieżność ocen autora z moimi, bo chyba nikt na tym świecie nie ma tak spaczonego gustu, jak ja. Przyzwyczaiłam się już, że w większości przypadków ogół chwali to, co mnie irytuje i odwrotnie. Przywykłam już do tego, że recenzenci często podzielają zdanie krytyków, podczas gdy mnie rzadko ono przekonuje. Dlatego też subiektywne oceny Ziębińskiego (szczególnie te pozytywne), choć tylko okazjonalnie zbieżne z moimi z uwagi właśnie na tę pokorę i nie wtłaczanie się w rolę znawcy tematu (raczej zwykłego obiektywnego fana Stephena Kinga) dostarczyły mi wielu przyjemnych emocji, a momentami nawet zaskoczyły. Otóż, Roberta nie sposób zaliczyć do kopistów ocen tak zwanych ekspertów kina, co potwierdza choćby krytyka „Skazanych na Shawshank” i „Zielonej mili” (skoro już jesteśmy przy Franku Daraboncie nie rozumiem, jak można było w ogóle nie wspomnieć o takiej petardzie, jak zakończenie „Mgły”), przy okazji której wyartykułował swoje jakże trafne obserwacje na temat „niedzielnych wielbicieli” prozy Kinga (sama niejednokrotnie zetknęłam się z tym zjawiskiem). Nie, autor „Sprzedawcy strachu” ma swoje zdanie i nie boi się go formułować. Nie dostosowuje się do mas, nie powtarza opinii krytyków, żeby w lepszym świetle przedstawić swój gust. Co więcej, interpretuje książki i filmy na swój sposób, doszukuje się w na przykład „Misery” i „Dolores Claiborne” odniesień do uzależniania autora od alkoholu i narkotyków. Ja owe dzieła odczytuję inaczej, ale niezmiennie cieszą mnie tacy świadomi odbiorcy, którzy nie ograniczają się jedynie do szybkiego oglądania/czytania, ale potrafią między słowami dojrzeć coś więcej – to wspaniałe, że jeden utwór może być interpretowany na różne sposoby, w zależności od odbiorcy. I to Ziębiński dobitnie tutaj pokazuje, nie wywyższając swoich interpretacji ponad inne.

Po pochwalnej części pierwszej Robert Ziębiński większy nacisk położył na krytykę – prawie wszystkie powstałe w późniejszych okresach filmy na podstawie twórczości Stephena Kinga bezlitośnie szkaluje. Świadczy to o obiektywizmie autora, udowadnia, że nie jest ortodoksyjnym fanem niepotrafiącym dostrzec minusów u swojego ulubionego pisarza, ale również zmusza do refleksji, dlaczego porwał się na taką tematykę, skoro większość adaptacji/ekranizacji prozy Kinga uważa za nieudane. Cóż, może Ziębiński woli krytykować, aniżeli chwalić – inna sprawa, że mnie o wiele gorzej czytało się ciągłe niepochlebne opinie (nawet tych filmów, które również uważam za wybitnie złe), bo jak już wspomniałam malkontenctwo, szczególnie w takim nadmiarze zwyczajnie mnie męczy. No, ale to zdecydowanie wina mojej spaczonej psychiki (narzekanie na sztukę mnie irytuje, ale rozbieżność opinii już nie... kuriozum, wiem), a nie obiektywnej wartości „Sprzedawcy strachu”.

Wydanie „Sprzedawcy strachu” Repliki opatrzono kilkoma grafikami plakatów filmów i okładek książek, które choć są ogólnie dostępne na Internecie stanowią miły dodatek. Niestety, nie udało się ustrzec kilku błędów. Literówki oczywiście są tak powszechne u współczesnych wydawców, że już nauczyłam się przymykać na to oko, ale nie mogę pozostawić bez komentarza niedopatrzeń w suplemencie traktującym o inspiracjach Stephena Kinga. W ramach wstępu do uwielbianych przez króla literackiego horroru filmów autor pisze, że wybrał jeden serial i dwie produkcje kinowe, po czym wymienia serial i trzy filmy. Podobny błąd powiela podczas wymieniania pisarzy, którymi inspiruje się w swojej twórczości King – we wstępie mówi o czterech nazwiskach, ale przybliża pięć.

Dla kogoś, kto zapoznał się z większością twórczości Stephena Kinga i filmów inspirowanych jego prozą oraz scenariuszami „Sprzedawca strachu” powinien okazać się przyjemną lekturą, skrótowo przypominającą obejrzane/przeczytane dzieła oraz zdradzającą pewne bardziej lub mniej znane fakty z życia współczesnego mistrza literackiej grozy. I tylko takim osobom polecam tę książkę, bo wątpię, żeby tak mało szczegółowe recenzje zachęciły bądź zniechęciły potencjalnych odbiorców omawianych dzieł. Po tę książkę warto sięgnąć z zupełnie innym nastawieniem – z pozycji osoby zaznajomionej z lwią częścią bądź całością tematu, ażeby poznać zdanie innego fana, który stawia się w pozycji zwykłego, wzbudzającego sympatię odbiorcy, a nie narcystycznego znawcy.

4 komentarze:

  1. Zgadzam się, że miło poznaje się zdanie innego fana, więc ciężko mi więc narzekać na tą pozycję. Czyta się to świetnie, jednak muszę ze względu na cenę książki.

    Wszystkie informacje podawane są skrótowo, I nie chodzi mi o recenzje, czy też ich brak. Dzięki Cthulhu, że to nie jest zbiór felietonów czy jakaś fachowa analiza filmów. Może i byłaby ważniejszą pozycją, ale mniej ciekawą dla czytelnika. Autor obrał sobie kierunek i konsekwentnie się go trzymał, w ten sposób zachęcał to samodzielnego poznania filmów.

    Martwi natomiast niewielka liczba informacji okołofilmowych lub pisarzu. Zmniejsza to liczbę potencjalnie zainteresowanych osób, a większość z tych pozycji fani Kinga będą już znać. Nikogo nie zainteresuje tak skąpa biografia, a dla osób zainteresowanych filmem informacji jest niewiele więcej. A szkoda, bo wystarczyło dodać więcej plakatów, zdjęć, czy wywiadów lub ciekawostek z planu. Pytanie jednak czy wydanie tej książki byłoby wtedy możliwe i opłacalne.

    Nie polecam , jednak mimo marudzenia nie jest to zła pozycja.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mnie tam ani nie zniechęcił, ani nie zachęcił do obejrzenia filmów, których jeszcze nie widziałam. Jak już mam wątpliwości, czy jakiś film obejrzeć (chociaż akurat horrorów to nie dotyczy, bo z tego gatunku oglądam prawie wszystko, co wpadnie mi w ręce) to wolę przeczytać bardziej szczegółowe recenzje. Zwyczajnie łatwiej mi się z nich rozeznać, czy dany film, pomimo subiektywnej oceny autora, jest w moim guście.
      Ale jak już wspomniałam w recenzji pozbawiony narcyzmu styl autora mi się spodobał, przez co czytało się tę książkę naprawdę wyśmienicie (pomimo nieszczegółowych recenzji). Lubię teksty, których autorzy nie robią z siebie znawców danego tematu i nie wypisują na każdym kroku, że ten czy ten film nigdy powinien nie powstać, bo mnie się nie podobał, albo piszą jest tak, bo ja tak mówię, a fani tej pozycji stoją niżej ode mnie (sama się tej sztuki cały czas uczę, bo w emocjach każdego może ponieść). I choćby to zdystansowane podejście do samego siebie zasługuje na poświęcenie troszkę czasu wynurzeniom Ziębińskiego, tym bardziej, że książkę szybko się czyta.

      Usuń
  2. Autor pożycza pieniądze od ludzi i nie oddaje. Wyłudza je jednym słowem. Straszny gość!

    OdpowiedzUsuń