środa, 12 sierpnia 2015

„Orka –Wieloryb zabójca” (1977)


Kapitan Nolan poluje na zwierzęta morskie, za które oceanaria płacą niebagatelne sumy. Podczas jednej z wypraw mężczyzna, jego załoga i dwoje napotkanych płetwonurków w tym naukowiec Rachel Bedford, świadkują krwawemu starciu drapieżnika z orką. Po powrocie na ląd Nolan zacieśnia więzy z Rachel, próbując dowiedzieć się od niej wszystkiego o orkach. Kobieta orientuje się, że mężczyzna planuje schwytać wieloryba i stara się ostrzec go przed ewentualnymi skutkami takiego czynu. Nolan nie bacząc na ostrzeżenia wyrusza na polowanie, które nie przynosi oczekiwanego skutku. Zamiast schwytać żywego samca kapitan rani ciężarną samicę, która chwilę potem próbuje popełnić samobójstwo. Załoga wyławia ją z wody, ale nie jest w stanie uratować życia jej i jej młodego. Całemu zdarzeniu przygląda się partner orki, który aby pomścić śmierć rodziny rusza śladami kutra Nolana. Wioska rybacka, w której mężczyzna się zatrzymuje wkrótce stanie się celem wieloryba, przemocą pragnącego wywabić kapitana na pełne morze.

Amerykańsko-holendersko-włoski animal attack Michaela Andersona nakręcony na fali popularności „Szczęk” i na podstawie powieści Arthura Herzoga. Scenarzyści Luciano Vincenzoni i Sergio Donati nawet nie ukrywali inspiracji dziełem Stevena Spielberga, która to szczególnie przyczyniła się do chłodnego przyjęcia „Orki – Wieloryba zabójcy” przez krytykę i ówczesnych masowych widzów. Takie stronnicze opinie mogą być niezrozumiałe, jeśli weźmie się pod uwagę całkowicie odmienną narrację – w „Szczękach” rekina ludojada przedstawiono w samych negatywach, jako krwiożerczą bestię stanowiącą śmiertelne zagrożenie dla ludzi, tymczasem twórcy „Orki” spersonifikowali tytułowego bohatera, starając się wzbudzić sympatię widza do skrzywdzonego wieloryba. Zbieżności ze „Szczękami” oczywiście się pojawiają, ale szczególnie dotyczą dużego ssaka morskiego atakującego ludzi, a w moim mniemaniu to za mało, żeby zarzucić scenarzystom „Orki” bezkrytyczne kopiowanie.

Pierwsze sceny filmu były dla mnie druzgocącym przeżyciem. Odprężający prolog przedstawiający wesołe harce waleni przy akompaniamencie znakomitej ścieżki dźwiękowej mistrza Ennio Morricone stoją w silnym kontraście z późniejszymi koszmarnymi wydarzeniami, tym bardziej szokującymi, bo poprzedzonymi skupieniem kamery na beztroskim życiu morskich ssaków. Anderson konstruuje fabułę na zasadzie przeplatania losów głównego bohatera, kapitana Nolana, znakomicie wykreowanego przez Richarda Harrisa i specjalistki od wielorybów Rachel Bedford, równie przekonująco oddanej na ekranie przez Charlotte Rampling z życiem waleni w ich naturalnym środowisku. Prowadząc narrację z perspektywy zwierząt twórcy wręcz „wchodzą w ich skórę”, umożliwiając widzom utożsamienie się z orkami, nie ludźmi. Taka koncepcja sprawia, że przez pierwsze sceny filmu niezwykle ciężko jest przebrnąć, że nie sposób wylać morza łez, podczas obserwowania wtargnięcia człowieka w harmonijną Naturę. Malowniczy, morski krajobraz w pełnym świetle dziennym i przepiękne ujęcia bawiących się orek demonizuje przybycie kutra Nolana, materialisty gotowego dla pieniędzy zniszczyć szczęśliwą rodzinę. Kobieta wchodząca w skład jego załogi ostrzega kapitana, że orki są zwierzętami monogamicznymi, na całe życie łączącymi się z jednym partnerem, co tworzy ryzyko rozbicia szczęśliwej familii. Ale opętanego żądzą zysku Nolana nie interesują takie sentymenty. Patrząc na tego zdeterminowanego, aby skrzywdzić niewinne istoty człowieka gotowego zbrukać czyste piękno nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że Nolan w zamyśle twórców miał odzwierciedlać rasę ludzką. Najokrutniejszy gatunek na Ziemi, który stawia siebie ponad inne żyjące istoty, w swoim zadufaniu wierząc, że to uprawnia go do wymordowania wszystkich innych gatunków żyjących na tej planecie. Główny bohater pragnie jedynie schwytać żywą orkę i sprzedać ją oceanarium, ale podczas polowania popełnia błąd, skutkujący poważnym okaleczeniem ciężarnej samicy. Jej zakrwawione ciało, mrożący krew w żyłach, prawie ludzi krzyk, szokujący poród i autentyczny smutek odbijający się w oczach jej zrozpaczonego partnera sprawiły, że całkowicie się rozkleiłam. Jak dotąd w żadnym animal attacku nie widziałam tak empatycznej, wzruszającej sceny, która wycisnęłaby z moich oczu porównywalne „morze łez”. Żaden twórca przed i po Andersonie nie wykazał się taką rozczulającą miłością do zwierząt, która z równą siłą atakowałby odbiorców. To nie są „Szczęki”, jak podkreślają krytycy, to nie jest opowieść o krwiożerczej bestii, która przeraża opinię publiczną. To historia o skrzywdzonym "mężu", któremu człowiek zabiera wszystko, co kocha. To nie orka jest czarnym charakterem tej produkcji tylko Nolan, w dalszej części seansu, co prawda żałujący swojego okrutnego czynu, utożsamiający się ze swoją nemezis, ale i tak niewzbudzający sympatii. Zbrodnia, której dopuścił się na początku filmu rzutuje na odbiór jego postaci przez widzów w dalszej części projekcji, wywołuje pragnienie pomszczenia bezbronnych zwierząt, a co za tym idzie sprawia, że opowiadamy się po stronie tytułowego bohatera. A przynajmniej na mnie tak ta opowieść oddziaływała. Niczym w klasycznym filmie o samotnym mścicielu, prześladującym oprawcę swojej rodziny nie potrafiłam stanąć po stronie Nolana podczas jego przeprawy z mściwą orką.

Anderson oczywiście chwilami próbuje demonizować zwierzę, wtłaczając w akcję sporadyczne i poza odrywaniem kończyny pozbawione makabryczności ujęcia eliminacji przygodnych osób i tylko wówczas na chwilę udaje się mu wzbudzić niechęć do orki. Szczególnie w momentach podkreślania zagrożenia życia miłośniczki waleni, Rachel Redford, podczas ostatniej wyprawy pod przewodnictwem kapitana Nolana. Ale lwia część filmu skupia się na uciążliwych dla rybaków, acz pozbawionych śmiertelnych ofiar próbach wywabienia kapitana na pełne morze przez zacietrzewioną orkę. Innymi słowy, jak ja to widziałam – dążeniem do tego, aby sprawiedliwości stało się zadość, aby Nolan zapłacił za krzywdy, które wyrządził niewinnemu zwierzęciu morskiemu. Całą intrygę, klasyczną, acz niezwykle wciągającą i wzruszającą Anderson podkreślił ciężkim, przygnębiającym klimatem i należytą dawką napięcia, w czym dopomogła mu nie tylko mroczna kolorystyka, ale również niezapomniana oprawa audio skomponowana przez Ennio Morricone. Na realizm również nie można narzekać, bo choć miejscami twórcy posiłkowali się gumowymi orkami były one tak przekonujące, że w trakcie kręcenia zdjęć filmowcy narazili się obrońcom praw zwierząt. Jeśli zebrać wszystkie elementy „Orki – Wieloryba zabójcy” w całość wyłania się prawdziwie poruszający, niezapomniany kawałek kina, zrealizowanego na światowym poziomie, który nadal się nie zestarzał i który jako jeden z nielicznych animal attacków zaserwował mi zadowalające zakończenie. 

Jak dotąd nie widziałam lepszego animal attacku. Nie dane mi było zobaczyć filmu o morderczym zwierzęciu, który z równą empatią i zrozumieniem podchodziłby do krzywdy niewinnych stworzeń, mających nieszczęście na własnej skórze odczuć niszczycielską moc człowieka. To nie jest typowa rąbanka o oszalałym ssaku morskim, którego można darzyć jedynie nienawiścią. To film z głębią, sporo mówiący o nas samych, podczas którego nie sposób jednoznacznie opowiedzieć się po jednej ze stron konfliktu. A więc entuzjastów klasycznych opowieści o morderczych ssakach morskich odsyłam do „Szczęk” i jego pochodnych, bo w przeciwieństwie do tego, co głoszą krytycy „Orka – Wieloryb zabójca” obiera całkiem inną narrację, aniżeli dzieło Spielberga. Bardziej szokującą, bardziej wzruszającą i silniej oddziałującą na emocje – przynajmniej z mojej perspektywy, bo zapewne znajdą się odbiorcy inaczej spoglądający na produkcję Michaela Andersona.

4 komentarze:

  1. Pamiętam że zaczęłam go oglądać ale już początkowe sceny mnie odrzuciły. Ten 'płacz' orki... Nie na moje nerwy, zdecydowanie wole jak mordują ludzi.
    Ilsa

    OdpowiedzUsuń
  2. Ten film był zajebisty i pamiętam finał na śniegu z muzyką Ennio Morricone (czy źle pamiętam? :) Od czasu "Szczęk" każdy animal-attack z dużą rybą będzie porównywany do filmu Spielberga. Trudno. Jednak "Orka" doskonale broni się samodzielnie. Głównie ze względu na sprawną reżyserię Michaela Andersona (a to nie był reżyser znikąd). Miał już wiele nagród, w tym nominację do Oscara. Rok wcześniej nakręcił "Ucieczkę Logana" z Michaelem Yorkiem, którą bardzo lubię :). No i w Orce gra Richard Harris! Skoro początek jest tak mocny jak piszesz, to muszę przypomnieć sobie po latach chociażby ten wstęp

    OdpowiedzUsuń
  3. lepszy niż Szczęki, i to jest niesamowite osiągnięcie bo przebić Jaws w kwestii kina animal attack to szczyt szczytów. Orca dobija do tego szczytu, szkoda że nie tak wypromowana i znana jak rekin ludojad przez co bardzo mało ludzi zna ten tytuł. Muzyka Morricone, nieprawdopodobne zapadające w pamieć do końca życia sceny jak choćby poronienie na statku zaraz na początku filmu, te ciarki na całym ciele kiedy widzimy jak samiec obserwuje z oddali to wszystko, te przenikliwe smutno przeszywające piski, coś nie do podrobienia. Świetne zdjęcia, motyw zemsty samca który zrobi wszystko żeby odnaleść zabójce swojej "ukochanej" i pierworodnego. Uwielbiam i wynosze Szczęki na piedestał jako króla wszystkich animal attack, ale Orce stawiam jeszcze wyżej, znam ten film od dziecka i nigdy nie zapomne tych emocjii jakie mi się udzielają na poszczególnych scenach. Trudno o drugi film który tak mocno wpływa na widza. gorąco polecam.

    OdpowiedzUsuń
  4. Nolan zasłużył na śmierć, skoro zabił niewinne zwierzę !!!. Jemu było przykro, hmmm ?, trochę za późno, zabił niewinne zwierzę i kara za to była jedna

    OdpowiedzUsuń