poniedziałek, 4 lipca 2016

H.P. Lovecraft „Przyszła na Sarnath zagłada. Opowieści niesamowite i fantastyczne”


Wydany kilka lat temu przez wydawnictwo Vesper zbiór opowiadań niekwestionowanego mistrza weird fiction, Howarda Phillipsa Lovecrafta, zatytułowany „Zgroza w Dunwich i inne przerażające opowieści” został bardzo dobrze przyjęty przez polskich czytelników. Długoletni fani prozy Samotnika z Providence nie posiadali się z radości i wdzięczności za przepiękne wydanie w twardej i miękkiej oprawie w tłumaczeniu niezastąpionego Macieja Płazy, a niezaznajomiona z twórczością Lovecrafta grupa odbiorców mogła wreszcie poznać garść jednych z jego najlepszych dzieł, zebranych w jednym miejscu. Wziąwszy pod uwagę reakcje opinii publicznej tylko kwestią czasu było wypuszczenie na polski rynek kolejnego potężnego zbiorku utworów Lovecrafta. Najpierw jednak trzeba było przekonać Macieja Płazę, bez udziału którego książka bez wątpienia wypadłaby nieporównanie gorzej. Tłumacz zdradza w posłowiu „Przyszła na Sarnath zagłada. Opowieści niesamowitych i fantastycznych”, że nie był przekonany do tego przedsięwzięcia, ale zmienił swoje nastawienie po nieprawdopodobnym zbiegu okoliczności, którego można interpretować, jako znak z innego świata, tak jakby sam Lovecraft zainterweniował wskazując mu właściwą drogę. Ludzie wierzący w takie rzeczy mogą więc uznać, że osobą, która przekonała Macieja Płazę do opracowania drugiego zbioru swoich testów wydawnictwa Vesper był sam autor… Bez względu jednak na to, czy ktoś pokłada wiarę w takie zjawiska, czy nie anegdota przytoczona przez tłumacza w posłowiu idealnie wpisuje się w atmosferę niesamowitości, będącą jednym ze znaków rozpoznawczych prozy H.P. Lovecrafta.

„Przyszła na Sarnath zagłada. Opowieści niesamowite i fantastyczne” to zbiór, w skład którego wchodzą dwadzieścia dwa opowiadania, jedna minipowieść i esej, o lekturze którego marzyłam wiele długich lat. Tom uświetniają ilustracje Krzysztofa Wrońskiego i wspomniane posłowie Macieja Płazy, który ponadto przełożył na język polski prezentowane utwory Lovecrafta oraz wziął na siebie wybór tekstów. Możemy być dumni, że mamy takiego tłumacza, jak Płaza, któremu chce się dzielić swoim talentem. Gdyby nie jego malowniczy, styl z archaicznymi wtrętami z całą pewnością zagubiłby się duch Lovecrafta, moc, która tchnie z dosłownie każdej strony opracowanej przez utalentowanego Płazę. Ale pozwólmy, żeby nasz rodak ustąpił miejsca głównemu bohaterowi „Opowieści niesamowitych i fantastycznych”, wirtuozowi literatury niesamowitej, Howardowi Phillipsowi Lovecraftowi we własnej osobie, pisarzowi, bez którego najprawdopodobniej współczesna literatura grozy nie byłaby w tym miejscu, w którym obecnie jest, bez którego w gatunku zaistniałaby ogromna wyrwa, niemożliwa do załatania przez żadnego innego pisarza. Bo geniusz Lovecrafta jest niepodrabialny, wkład jaki wniósł w literaturę grozy nie mógłby być poczyniony przez nikogo innego, choć Samotnik z Providence nie unikał zapożyczeń z dokonań swoich kolegów po piórze, o czym również wspomina Maciej Płaza w posłowiu. Wyjątkowość prozy Lovecrafta polega między innymi na tym, że pomysły innych autorów potrafił przekuć w zupełnie nową jakość - rozbudować je o własne przerażające koncepcje, odkształcić, ująć z zupełnie innej perspektywy i wpleść w doskonale skonstruowane ramy fabularne, a tym samym tworząc nową mitologię w konfrontacji, z którą zwykły śmiertelnik zamienia się w bezbronne, oszołomione dziecię, mogące jedynie z trwogą i notabene narastającą fascynacją obserwować owoce osobliwej wyobraźni autora.

Beletrystyczne utwory H.P. Lovecrafta zebrane w „Przyszła na Sarnath zagłada. Opowieściach niesamowitych i fantastycznych”, jak sam tytuł wskazuje dzielą się na dwie frakcje. Jedną grupę tworzą dzieła przynależące do gatunku, w którym Samotnik z Providence odnajdywał się najlepiej, czyli kultowe opowieści grozy, natomiast na drugą składają się utwory dark fantasy. Dotychczas znałam jedynie to pierwsze oblicze prozy Lovecrafta, dlatego raptowny przeskok w inne środki wyrazu w pierwszej chwili mnie oszołomił. Potrzebowałam paru minut, żeby się przestawić na inny sposób narracji, ale kiedy dezorientacja minęła mogłam przekonać się jak wszechstronnym artystą był H.P. Lovecraft. „Polaris”, „Biały Statek”, „Przyszła na Sarnath zagłada”, „Celephais”, „Wędrówka Iranona”, „Inni bogowie”, „Dziwny dom wysoko wśród mgieł” i oczywiście minipowieść „Ku nieznanemu Kadath śniąca się wędrówka” oraz jej krótka kontynuacja pt. „Srebrny klucz” to dzieła, które razem tworzą drugą mniej znaną mitologię Lovecrafta. Intertekstualność (na którą często porywał się Samotnik z Providence również w opowieściach grozy) sprawia, że wszystkie te teksty można z łatwością połączyć w jedną całość, dostając rozległy, oddany w najdrobniejszych szczegółach fantastyczny świat pełen magicznych krain z imponującymi budowlami i zaludniającymi je osobliwymi stworzeniami. Utrzymane w onirycznej atmosferze pełne przygód wędrówki bohaterów stanowią temat przewodni wielu z wymienionych opowieści, ale ich główną siłą nie są walory turystyczne i zachwycające losy tułaczy tylko melancholijny, uduchowiony wydźwięk fabuł. Z fantastycznych dzieł Lovecrafta przebija tęsknota za dzieciństwem, okresem, w którym magia istniała w nieskrępowanej młodzieńczej wyobraźni, w którym świat był nieporównanie bardziej czarowny i dosłownie wszystko mogło się wydarzyć. Lovecraft szczególnie dobitnie konfrontuje dzieciństwo z dorosłością w „Srebrnym kluczu”, błyskotliwie wykazując, jaką szkodę człowieczeństwu wyrządza twardy racjonalizm i uparte, krótkowzroczne egzystowanie w szarej rzeczywistości, w której nie ma miejsca na ekstrawaganckie wyobrażenia, w którym marzenia zostały stłamszone przez zgniły materializm. W „Srebrnym kluczu” Lovecraft wprost artykułuje konflikt gloryfikowanego okresu dziecięcego z napiętnowaną dorosłością, ale w pozostałych utworach fantastycznych również przybliża czytelnikom swoje stanowisko na ten temat, chociaż już mniej dobitnie. Z dzieł poruszających się w ramach dark fantasy wyłania się również przekonanie Lovecrafta o wyjątkowości marzeń sennych – stanu, w którym możemy przemierzać magiczne uniwersa, nieskrępowani prawidłami przeklętej rzeczywistości. Autor wdaje się w dysputę z racjonalistami, wyrzucając im niezrozumiałe, dobrowolne odrzucenie niesamowitości w imię uporządkowanej, acz monotonnej egzystencji w zwykłej rzeczywistości i uparcie punktuje dobrodziejstwa, jakie płyną dla ludzkiego ducha z tak deprecjonowanych przez materialistów marzeń sennych i nieskrępowanej wyobraźni. I mówi to zdeklarowany ateista oraz materialista, co może wskazywać na niezadowolenie autora z kierunku, w jakim podążył świat, wespół z nim samym, ale równie dobrze mogę w tym miejscu nadinterpretować.

Choć w stylistyce dark fantasy H.P. Lovecraft odnajdywał się znakomicie, szanujący się zbiór opowiadań jego autorstwa nie mógł obejść się bez tekstów grozy, będących przecież jego znakiem rozpoznawczym. Nie ukrywam, że największą ochotę miałam na „Reanimatora Herberta Westa”, głównie za sprawą znakomitej filmowej adaptacji tego dzieła z 1985 roku popełnionej przez Stuarta Gordona. Pierwotnie opowiadanie publikowano w odcinkach, dlatego też w takim całościowym kształcie odrobinę „wybijały z rytmu” krótkie streszczenia poprzednich wydarzeń rozpoczynające każdy kolejny rozdział. Z podobną bolączką spotkałam się podczas lektury „Zielonej mili” Stephena Kinga, ale w obu tych przypadkach z całkiem sporym powodzeniem starałam się przymknąć oczy na tę drobną niedogodność. Lovecraft ułatwił mi to doskonałą fabułą, przepełnioną śmiałą makabrą nieczęsto spotykaną na początku XX wieku, w którym powstało to opowiadanie. Jak się okazało fragmenty tekstu były przełożone na język filmu nie tylko przez Stuarta Gordona, ale również Briana Yuznę, w jego kontynuacji głośnej adaptacji tego tekstu, zatytułowanej „Narzeczona Re-Animatora”. Literacki pierwowzór oczywiście nie jest tak makabryczny, jak jego wspomniane filmowe wersje, ale pod tym kątem wiele im nie ustępuje. Lovecraft zgodnie z wyznawaną przez siebie zasadą, że rozwlekłe opisy, niepozostawiające miejsca dla wyobraźni odbiorcy mniej niepokoją, aniżeli ogólny zarys pełen jednoznacznych aluzji, przedstawia wyniki odstręczających eksperymentów Herberta Westa w miarę powściągliwy sposób. W miarę, bo to co zdradza w krótkich opisach, wystarczy żeby rozsnuć przed oczami odbiorcy prawdziwie niesmaczne obrazy żywych trupów, dzieciobójstwa, ludożerstwa, rozczłonkowywania i ożywiania fragmentów ludzkiego ciała. Summa summarum z tych oszczędnych opisów wyłania się diablo krwawy, ale też niezwykle nastrojowy kawałek znakomitej prozy. Ale na tym jednym opowiadaniu nie kończą się niespodzianki przygotowane dla spragnionych mocnych wrażeń czytelników. Drugim opowiadaniem, z którym bardzo chciałam się zapoznać było głośne „Coś na progu”, opowiadające o mężczyźnie wywodzącym się z bogatej rodziny, który dzieciństwo spędził „pod kloszem” nadmiernie opiekuńczych rodziców. Ponadprzeciętnie inteligentny młodzieniec z czasem zaczął interesować się mroczną tematyką, dzięki czemu znalazł wspólny język z narratorem. Połączyła ich przyjaźń, na drodze której wkrótce stanęła młoda kobieta, mająca opinię czarownicy. „Coś na progu” to niezwykle klimatyczna, makabrycznie sfinalizowana opowieść o zawłaszczeniu ciała, którą pomimo uprzedzenia faktów na początku utworu (co zresztą Lovecraft często czynił w swoich dziełach) czyta się w stanie ciągłego, niczym niezakłócanego emocjonalnego napięcia. W takim samym stanie upłynął mi czas poświęcony na lekturę „Opuszczonego domu”, który do pewnego momentu jest mistrzowsko skonstruowaną potencjalną ghost story, a z czasem przepoczwarza się w oryginalne spojrzenie na sylwetkę pewnego upiora, który w innej formie jest jedną z czołowych postaci horroru. Poza gęstą atmosferą nieustannie narastającej grozy koncentrującej się na starym domostwie w Providence, mającym doprawdy zagadkową historię (samobójstwa i popadanie w szaleństwo jego lokatorów) opowiadanie uświetnia interesująco zrelacjonowana kronika rodu, do którego od pokoleń należy feralne domostw, czyli często wykorzystywana przez Lovecrafta forma, w której osiągnął prawdziwe mistrzostwo. Czego żelazne dowody daje również na kartach „Opuszczonego domu”. Ciekawy przeskok w inną konwencję serwuje również „Rycina w starym domu”, mówiąca o poszukiwaczu grozy, który trafia do pozornie opuszczonej, odpychającej chaty, w której spotyka niespodziewanego antagonistę, bynajmniej nie ducha, jak można sądzić na początku. Kolejną opowiastką o niepokojącym zawłaszczaniu cudzego ciała przez jakiś złośliwy byt jest nastrojowy „Grobowiec” zawierający odważną aluzję do nekrofilii („upajałem się do syta grobowymi rozkoszami, których nie mogę opisać”), a opowiadający o młodzieńcu mającym obsesję na punkcie tytułowego miejsca, które odnalazł. W podobnym, mrożącym krew w żyłach klimacie Lovecraft utrzymał „Ogara” i „Zeznanie Randolpha Cartera”. Ten pierwszy traktuje o „hienach cmentarnych” kolekcjonujących łupy wykradzione z grobów. Robią to dla sztuki, w poszukiwaniu artyzmu, mając doprawdy dziwne poczucie estetyzmu tworzą w pokoju odstręczającą wystawę z kości i różnego rodzaju przedmiotów przetransportowanych z cmentarzy. Ten odrażający proceder w końcu sprowadza na nich zagrożenie nie z tego świata, podobnie jak na kolegę Randolpha Cartera z jego szczerego wyznania, przybliżającego szczegóły zniknięcia mężczyzny, który odważył się wejść do grobu będącego bramą do świata zamieszkałego przez niepojęte monstrum.

We wszystkich wspomnianych opowiadaniach Lovecraft, jak zresztą przystało na jego horrory nie ma sobie równych w budowaniu atmosfery niesamowitości, zewsząd wyzierającego zagrożenia, którego natury przez długi czas niepodobna rozszyfrować. Kolejną próbkę tego rodzaju wirtuozerii autor daje w jednym z najlepszych opowiadań zamieszczonych w tym zbiorze, zatytułowanym „Zgroza w Red Hook” i traktującym o policjancie, wyczulonym na niedostrzegalną przez wielu śmiertelników zgniliznę ukradkiem toczącą nasz świat i przybierającą najróżniejsze, acz zakamuflowane formy. Taka zgnilizna opanowuje Red Hook, dzielnicę zdominowaną przez szemranych osobników. W mieście zaczynają znikać dzieci, a główny bohater trafia na oznaki odprawiania jakichś okultystycznych obrzędów, za które odpowiada pewien burzyciel. Makabryczny finał jego śledztwa na pograniczu dwóch światów, wespół ze zgrabnym wpleceniem w całość legendarnej Lilith robi naprawdę piorunujące wrażenie – to jedna z tych licznych lovecraftowskich wizji, które mogą się zrodzić tylko w wyobraźni nielicznych, do których bez wątpienia Samotnik z Providence przynależał. Oszczędniejsze w środkach wyrazu „Księżycowe moczary” stanowią doskonały przykład umiejętnego wplecenia irlandzkiego folkloru w nadprzyrodzoną opowieść o przeklętych moczarach, zamieszkałych przez istoty z innego świata – o subtelnej aparycji, acz swoją obecnością i niepokojącymi postępkami skutecznie potęgującymi gęsty klimat wszechobecnego zagrożenia. „Pod piramidami (z Harrym Houdinim)” na tle pozostałych opowiadań obok głównego bohatera wyróżniają długie opisy Kairu i odniesienia do mitologii egipskiej, ale Lovecraft nie byłby sobą, gdyby na tym poprzestał w budowaniu aury niesamowitości, bo jak się okazuje wszystkie te nastrojowe początkowe wynurzenia stanowią wprawkę przed finalnym mocnym uderzeniem – apogeum czystej grozy i osobliwości, w postaci hybrydycznych stworzeń, będących połączeniem ludzi i zwierząt. Na podobnym pomyśle bazuje „Bezimienne miasto”, opowiadające o podróżniku, który w tytułowym miejscu znajduje zbliżone koszmarne dziwowiska. Następne dwa opowiadania, które w zbliżonym stopniu, co już wspomniane wprawiły mnie w niemały zachwyt to „Zimno” i „Model Pickmana”. Ten pierwszy opowiada o mężczyźnie, który wynajmuje pokój w domu, w którym zamieszkuje stroniący od ludzi lekarz. Traf chce, że panowie się zaprzyjaźniają i dzięki temu główny bohater odkrywa główny powód samotności doktora. Mężczyznę dotknęła przypadłość, która wymusza na nim konieczność utrzymywania w swoim otoczeniu niskiej temperatury, bowiem ciepło może go zabić. Podobnie, jak „Model Pickmana” traktujący o uzdolnionym malarzu oddającym na płótnie przerażające wizje i podany w przemyślnej narracji „jednostronnego dialogu”, tak i „Zimno” zbudowano na zasadzie nieustannego podsycania ciekawości czytelnika aluzjami do czegoś wymykającego się ludzkiemu pojmowaniu. I w obu opowiadaniach finalizacja suspensu, momenty szczytowej grozy zatrważają rzeczywistą naturą, unaocznieniem szczegółów dotychczas niezdefiniowanego elementu niesamowitości. Gdybym miała wyłonić moim zdaniem najsłabszego reprezentanta nie tyle całego zbioru „Przyszła na Sarnath zagłada. Opowieści niesamowitych i fantastycznych”, ile tekstów przynależących do gatunku horroru to wskazałabym opowiadanie „On”, traktujące o tajemniczym mężczyźnie, który posiadł wyjątkową zdolność i demonstruje ją oszołomionemu narratorowi, ale tylko dlatego, że talent rzeczonego nieznajomego nie wydał mi się jakoś szczególnie intrygujący, bo forma, jak zwykle u Lovecrafta była bezbłędna. Na koniec oczywiście należy wspomnieć o eseju „Nadprzyrodzona groza w literaturze”, o lekturze którego marzyłam przez wiele lat. Moja cierpliwość w końcu została nagrodzona i choć miałam naprawdę wygórowane oczekiwania względem owego tekstu w sumie się nie rozczarowałam. Oczywiście w omówieniu wybranych utworów grozy Lovecraft mógł pokusić się o szersze sportretowanie dokonań Josepha Sheridana Le Fanu i Roberta Louisa Stevensona, zamiast deprecjonująco decydując się jedynie na wzmiankowanie ich twórczości, ale poza tym uchybieniem nie zauważyłam żadnych niedociągnięć w jednym z czołowych tekstów skrótowo przybliżającym twórczość pisarzy, którzy mieli ogromny wpływ na rozwój gatunku i ewolucję technik straszenia i szokowania czytelników. Niezmiernie ucieszyło mnie, że w zalewie tych wszystkich nazwisk Lovecraft wyróżnił osobnym rozdziałem Edgara Allana Poego, a z kolei z szeregu jego dzieł wyeksponował „Zagładę domu Usherów”, moje ulubione opowiadanie Poego. Wdzięczna jestem również za wyróżnienie jednego z najlepszych beletrystycznych krótkich utworów, jaki w życiu przeczytałam, czyli „Wielkiego Boga Pana” Arthura Machena, choć nie bez nuty krytycyzmu, która notabene często przebija z recenzji Lovecrafta, aczkolwiek cechuje ją duża błyskotliwość. „Nadprzyrodzoną grozę w literaturze” polecam nie tylko długoletnim miłośnikom literatury grozy, spragnionym inteligentnego omówienia mniej i bardziej znanych klasycznych przedstawicieli gatunku, ale również osobom wyznającym pogląd, że wyznacznikiem horroru jest element nadprzyrodzony, który Lovecraft już na początku obala, wykazując, że nadrzędne znaczenie mają emocje, jakie utwór wzbudza, a nie natura zagrożenia, czy intencje autora. A kto, jak nie Howard Phillips Lovecraft zasłużył sobie na stworzenie miarodajnej definicji horroru, kto jak nie on ma być autorytetem w tej dziedzinie?

Zbiór „Zgroza w Dunwich i inne przerażające opowieści” skoncentrował się na portrecie jednego pisarskiego oblicza H.P. Lovecrafta. Natomiast swoista kontynuacja tego przedsięwzięcia zatytułowana „Przyszła na Sarnath zagłada. Opowieści niesamowite i fantastyczne” przybliża czytelnikom również drugą, lżejszą w formie, ale w większości bynajmniej nie mniej zajmującą artystyczną twarz Samotnika z Providence. Wydawnictwo Vesper po raz kolejny wręcza polskim czytelnikom błyszczący diamencik nieziemsko przetłumaczony przez Macieja Płazę. Dostajemy zbiór, który poraża klimatycznymi, makabrycznymi i fantastycznymi wizjami, opowieści zrodzone w rozbuchanej wyobraźni mistrza literatury grozy, których istotę całościowo objąć rozumem mogą jedynie niezwykle wrażliwe jednostki. A z równie zatrważającym skutkiem skopiować tego geniuszu nie zdoła nikt, choćby nie wiem, jak się starał.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

7 komentarzy:

  1. Objętość recenzji adekwatna do objętości książki. Brawo :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Hej, trafiłem tu przez recenzje Nocnego Stróża, na mnie też ten film wywarł wrażenie, aż musiałem zagooglować. Możesz mi polecić jeszcze jakiś fajny thriller, którego mogę jeszcze nie znać? Przyrzekam obejrzeć :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A widziałeś "Magię"?
      http://www.filmweb.pl/film/Magia-1978-7500

      Jeśli nie to gorąco polecam.

      Usuń
    2. Dzięki, nie pamiętam już czy to widziałem. Film wygląda bosko, więc na pewno obejrzę.

      Ja wczoraj oglądałem Opętanie Żuławskiego, (tu w bardzo dobrej kopii http://ebd.cda.pl/620x349/48986037?wersja=1080p).
      Całkiem niezły, dzieło mistrza, ale rozwleczony.

      Usuń
    3. Mogłem się spodziewać

      Usuń
  3. Jestem już w posiadaniu "Zgrozy w Dunwich" i potwierdzam, że to prawdziwa perełka. Fajnie, że wydawnictwo Vesper pokusiło się o kontynuację. Na pewno też dołączę ją do swojej biblioteki. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń