Johnny
Wagabunda zabiera znalezione przez swojego przyjaciela notatki z
mieszkania ociemniałego zmarłego mężczyzny, Zampanó. Okazuje
się, że to obszerne omówienie tak zwanej „Relacji Navidsona”,
filmu który przed paroma laty rzekomo cieszył się ogromnym
zainteresowaniem opinii publicznej. Dzieło cenionego fotoreportera
Willa Navidsona, nakręcone na początku lat 90-tych XX wieku,
skupiało się na niezwykłych właściwościach domu w Wirginii,
stojącego przy Ash Tree Lane, do którego sprowadził się wraz z
żoną Karen oraz dwójką dzieci, ośmioletnim Chadem i pięcioletnią
Daisy. Drzwi, które niedługo potem pojawiły się wewnątrz domu
prowadziły do niekończących się ciemnych korytarzy, mających
tendencję do różnego rodzaju przekształceń. Wbrew woli żony
Navidson starał się zgłębić tę tajemnicę, z pomocą kilku
innych ludzi. Zampanó poświęcił ostatnie lata swojego życia na
spisanie książki zawierającej nie tylko kompleksowy opis „Relacji
Navidsona”, ale również komentarze ekspertów z różnych
dziedzin. Johnny Wagabunda natomiast po zapoznaniu się z tym
obszernym materiałem postanawia przepisać tekst Zampanó
wzbogacając go o swoje własne wynurzenia. Z których z czasem
wyłania się portret człowieka mającego obsesję na punkcie pracy
Zampanó i powoli uświadamiającego sobie, że tajemniczy dom przy
Ash Tree Lane wpływa również na jego egzystencję.
Każda
osoba, której pokazałam „Dom z liści” Marka Z. Danielewskiego
po samym szybkim przekartkowaniu była autentycznie zdezorientowana,
nie wierząc w świadectwo własnych oczu. Sama jak żyję nigdy nie
czytałam, ba nawet nie trzymałam w ręku tak spisanego utworu, choć
to oczywiście nie świadczy, że po świecie nie krążą podobnie
skonstruowane powieści. Jeśli nawet, to ja jeszcze nie miałam
okazji ujrzeć niczego, co choćby w części przypominało „Dom z
liści” - nic tak dalece kuriozalnego, pomimo kilkunastu lat
obsesyjnego obcowania z literaturą, jak dotąd nie wpadło mi w
ręce. Mówi się, że lektura książki zazwyczaj jest swoistą
przygodą, ale w przypadku „Domu z liści” to stwierdzenie
nabiera szerszego kontekstu. Nie tylko fabuła gwarantuje odbiorcy
mnóstwo porywających przygód, ale również (albo wręcz nade
wszystko) forma – narzucona przez autora konieczność podjęcia
trudu poskładania tego wszystkiego w jakąś logiczną całość.
Nie jedyną, bo nietrudno zauważyć, że Danielewski nie zamierzał
ułatwiać czytelnikom zadania i uświadamiać mu, że wbrew pozorom
istnieje tylko jedna ścieżka interpretacyjna. Przeciwnie: wystarał
się, aby zdeterminowany czytelnik, który z uporem maniaka,
cierpliwie wyłuskiwał z tego miszmaszu istotne informacje, w
dalszej kolejności skrupulatnie je do siebie dopasowując, po
stanięciu u progu wielkiej tajemnicy uświadamiał sobie, że prawda
właśnie mu się wymknęła. W ułamku sekundy, bez błędnego
posunięcia z jego strony – tak po prostu rozpłynęła się w
powietrzu. Pierwszą reakcją na takie zabawianie się jego kosztem
może być czysta wściekłość czytelnika, która jednak szybko
zostaje wyparta przez kiełkujące właśnie przekonanie, że na
drodze do objawienia wykonał kilka nieprzemyślanych kroków, że
zabrał się do tego od niewłaściwej strony. I wówczas, jeśli nie
brakuje mu samozaparcia, decyduje się cofnąć i spróbować złożyć
tę osobliwą układankę w troszkę inny sposób. Nie muszę chyba
mówić, jaką nagrodę otrzyma za te starania, do jakiego punktu
dojdzie po podjęciu kolejnej, i jeszcze kolejnej próby rozwikłania
wielkiej zagadki Marka Z. Danielewskiego. „Dom z liści”
porównuje się do labiryntu, ale moim zdaniem zapomina się dodać,
że ten labirynt nie ma wyjścia, bo choć możliwych interpretacji
jest mnóstwo to tak naprawdę jedna prowadzi do następnej i
absolutnie żadna nie daje pełnej satysfakcji. Zawsze zostają
jakieś pytania, na które nie można znaleźć zadowalających
odpowiedzi. To strasznie frustrujące – można to porównać na
przykład do swędzącego miejsca na ciele, które nieruszane
doprowadza nas do szewskiej pasji, ale drapanie znacząco potęguje
dyskomfort. Analogicznym „drapaniem” „Domu z liści” jest
podjęcie wyzwania rzuconego przez autora i przystąpienie do
odsłaniania kolejnych warstw, pod którymi jak wierzymy znajdują
się odpowiedzi na nurtujące nas pytania. Droga do objawienia będzie
naszpikowana wszelkiego rodzaju przeszkodami, które będziemy
pokonywać w wybrany sposób, aczkolwiek w każdym przypadku musimy
przygotować się na trudy i znoje, które jestem tego pewna wykończą
psychicznie niejednego czytelnika. Ale wątpię, żeby wielu z nich
po odświeżającym odpoczynku nie odczuło nieodpartej
potrzeby„podniesienia wcześniej odrzuconej rękawicy” i
ponownego stanięcia do walki. Bo lektura „Domu z liści” jest
swego rodzaju walką – z własnymi ograniczeniami umysłowymi i
własnymi emocjami. Mark Z. Danielewski pomaga nam wejrzeć w głąb
siebie, ułatwia nam dostrzeżenie własnych ograniczeń i zachęca
do podjęcia próby ich przezwyciężenia tylko po to, żeby
ostatecznie uświadomić nam, że w życiu nie ma jednoznacznych
odpowiedzi i prostych dróg, że czasami musimy zadowolić się
jedynie namiastką zrozumienia. Brzmi ambitnie? Mam nadzieję, bo
taki właśnie jest „Dom z liści”, jeśli tyko wejrzeć w niego
głębiej – ambitny, acz niekoniecznie w takim sensie, w jakim to
napisałam. Błyskotliwość tej książki zasadza się właśnie na
tym, że każdy czytelnik może odczytywać ją na własny sposób i
doszukiwać się w niej zgoła innych prawd, niźli te które mnie
udało się odnaleźć.

Dom,
który w poważaniu ma prawa fizyki, który w różny sposób
oddziałuje na osoby przekraczające jego próg, i w którego
przepastnych korytarzach co jakiś czas rozlega się mrożący krew w
żyłach pomruk, być może świadczący o obecności jakiegoś
koszmarnego bytu, wydaje się żywcem wyjęty z jakiegoś utworu o
duchach (miejscami pobrzmiewa tu nawet lovecraftowski duch). Zresztą
tak samo, jak motyw domorosłych badaczy zjawisk paranormalnych
zgłębiających jego dziwaczne właściwości. Ale z biegiem trwania
lektury łatwo zauważyć, że wiele elementów wymyka się
wyświechtanej konwencji, a niektóre motywy są wręcz wykpiwane
przez autora (np. przytyk w stronę indiańskich cmentarzy, czy
natrząsanie się Wagabundy z naiwności czytelnika przyzwyczajonego
do happy endów). Zamiast heroicznych starć z nieznanym i finalnych
egzorcyzmów dostajemy coś, co przeczy przyzwyczajeniom
zaznajomionego z gatunkiem odbiorcy, coś co wybija się ponad
schemat i ku zdumieniu przekonanego o własnej domyślności
czytelnika modyfikuje znane motywy, tym samym wznosząc się na nowy
poziom, wynosząc tę opowieść na nieznany odbiorcy teren, który
może być areną dosłownie wszystkiego, co tylko można sobie
wyobrazić. Punkt widzenia Johnny'ego Wagabundy jest bardziej
osobisty od ujęcia Zampanó, bohater często zwraca się nawet
bezpośrednio do czytelnika, co przyjemnie kontrastuje z bezosobowym,
zdystansowanym stylem niedawno zmarłego mężczyzny. Pomijając
wszystko inne interakcje Wagabundy z odbiorcą sprawiają, że
niepokój czytelnika wzrasta, jak choćby wtedy, gdy narrator
zabrania nam się odwracać podczas gdy opowiada o jakiejś obecności
czającej się za naszymi plecami. To nie jedyna zmyślna, jakże
oryginalna forma straszenia, obrana przez autora, ale jeśli o mnie
chodzi, zdecydowanie najbardziej przerażająca – czytając ten
fragment autentycznie czułam, że ktoś za mną stoi! Choć całe
dzieje Wagabundy obfitują w niezwykle emocjonujące wydarzenia,
zresztą tak samo jak losy Willa Navidsona to wspomnę jeszcze tylko
o naprawdę okrutnym zabiciu psa, które to autentycznie wycisnęło
mi łzy z oczu i poruszających wyobraźnię przeskokach w czasie,
które uchylają przed nami iście makabryczne strzępy przyszłych
wydarzeń, sprawiających, że zaczynamy powątpiewać w zdrowie
psychiczne Wagabundy. A być może również swoje własne;)