Patrick
Herschell odnosi poważną ranę głowy i zapada w śpiączkę. Jego
ojciec, lekarz, umieszcza go we własnej willi, do której pewnego
dnia zaprasza grupę nieznających się ludzi. Dla gości doktora
Herschella mają to być wakacje, chwila odpoczynku od codzienności,
ale niedługo po przyjeździe jeden z nich zostaje odnaleziony martwy
w basenie. Wczasowicze dają się przekonać gospodarzowi, który
upiera się, że nie należy doszukiwać się w tym wypadku niczego,
co niosłoby jakieś zagrożenie dla pozostałych. Jednak niedługo
potem kolejne osoby zaczynają padać ofiarami tajemniczego oprawcy.
Tymczasem sekretarka doktora Herschella, Lydia Grant, okresowo wydaje
się pozostawać pod silnym wpływem przebywającego w śpiączce
Patricka, który posiadł niezwykłe zdolności psychokinetyczne.
„Patrick
vive ancora” to włoskie exploitation w reżyserii Mario
Landiego, będące jego ostatnim filmowym przedsięwzięciem. Ten
niskobudżetowy obraz jest znany tylko nielicznym, w przeciwieństwie
do nieoficjalnej części pierwszej, australijskiego „Patricka” z 1978
roku, który w 2013 roku doczekał się swojego remake'u. Winą za taki stan
rzeczy można obarczyć lichą dystrybucję filmu Landiego, ale
niewykluczone, że jakość jego produkcji również nie była bez
znaczenia. W końcu ci nieliczni, którzy film obejrzeli, w swoich
recenzjach chętnie punktowali niedoróbki techniczne, a przynajmniej
czyniła to większość z nich.
„Patrick
vive ancora” to przede wszystkim horror o roznegliżowanych
kobietach. Gdyby policzyć minuty, w których ciała płci żeńskiej
są przysłonięte ubraniem oraz te podczas których „świecą”
intymnymi szczegółami swojej anatomii to jestem przekonana, że
wyszłoby, iż zdecydowanie dłużej pozostają w tzw. stroju Adama.
A przynajmniej częściowym, bo twórcy „Patrick vive ancora”
„mieli na tyle przyzwoitości”, że częściej decydowali się
rozbierać aktorki od pasa w górę, choć sekwencji, w których
widać dolne partie ich nagich ciał również nie brakuje. Rozumiem,
że „Patrick vive ancora” miał wpisywać się w poczet krwawych
horrorów o zabarwieniu erotycznym, rozumiem, że miał być
ukierunkowany przede wszystkim na wielbicieli rąbanek pełnych
nagich piersi, ale dobrze by było, gdyby twórcy tego obrazu
zachowali jakiś umiar, gdyby nie sprawiali wrażenia, że robią
absolutnie wszystko, aby odsłonić kawałek kobiecego ciała. To
obniżało wiarygodność, bo o ile przy odrobinie dobrej woli można
uwierzyć, że bohaterki filmu zwyczajnie najlepiej czuły się bez
ubrania, dlatego nie zawracały sobie głowy zakrywaniem intymnych
szczegółów swoich ciał to rozpaczliwe zabiegi twórców w
ustępach, w których miały na sobie ubrania, polegające na
ustawianiu kamery tak, żeby widz mógł dojrzeć sutek wydostający
się spod odzienia wypadały co najmniej zabawnie (żeby nie rzec
żałośnie). Kobieta, która z jakiegoś sobie tylko znanego powodu
wyjmuje piersi z miseczek stanika i tak przechadza się po pokoju,
albo moment, w którym przedstawicielka płci żeńskiej, dosłownie
przed momentem oglądająca zakrwawione ciało mężczyzny,
przystaje, aby zmoczyć swoje ubranie chyba tylko po to, żeby widz
nie miał problemów z dostrzeżeniem prześwitujących brodawek
(choć na siłę można to tłumaczyć potrzebą schłodzenia
rozpalonego ciała) to kolejne jakże prymitywne zabiegi twórców,
które nie tylko obniżają wiarygodność akcji, ale również każą
sądzić, że ich głównym celem było raczenie widza golizną.
Wszystko inne najczęściej spychano na drugi plan, tak jakby w
horrorze to właśnie nagość była najważniejsza... Nie jestem
purytanką – nie oburzam się, ilekroć zobaczę na ekranie
roznegliżowaną kobietę, ale wolałabym, żeby w horrorze te
elementy nie odgrywały najważniejszej roli. Niech się pojawiają,
jak już koniecznie muszą, ale niechże nie górują nad całym
obrazem, bo ileż można patrzeć na niemalże niekończący się
spektakl golizny? Skoro sięgam po krwawy horror z lat 80-tych to
oczekuję przede wszystkim mrocznego klimatu grozy, przybrudzonych,
duszących zdjęć i paru ujęć eliminacji poszczególnych
bohaterów, wtłoczonych w prostą, niewymagającą myślenia, acz
wciągającą ramę fabularną. A zamiast tego przez pierwszą mniej
więcej połowę seansu jestem zmuszona patrzeć przede wszystkim na
nagie kobiety i przysłuchiwać się nudnawym konwersacjom bohaterów,
których osobowości nakreślono tak szczątkowo, że szybko
straciłam rozeznanie kto jest kim. A to wszystko w imponującej
scenerii położonej na uboczu wielkiej willi z basenem, której
poszczególne pomieszczenia nadmiernie oświetlono, w efekcie nie
pokazując mi ani jednego ujęcia, które mogłabym uznać za
mroczne. Nawet sceny rozgrywające się pod osłoną nocy były
zanadto oświetlone, co przyniosło jednie taką korzyść, że nie
miałam problemów z dostrzeżeniem wszystkich makabrycznych
szczegółów, ale jednocześnie czułam dotkliwy brak uprzedniego
stopniowania napięcia i budowania złowieszczej aury niechybnego
koszmaru. Miejsce akcji „Patrick vive ancora” sprzyjało
generowaniu mrocznej atmosfery, akcentowaniu klaustrofobicznego
pierwiastka z wyraźnie zaznaczoną aurą wyalienowania bohaterów,
ale twórcy jakoś nie uznali za stosowne wyraźnie tego uwypuklić.
Myśleli chyba, że stojąca na uboczu willa, w której mają miejsce
jakieś niepojęte zjawiska wystarcza do nakreślenia odpowiednio
mrocznej atmosfery, że wybierając takie miejsce akcji można sobie
spokojnie naświetlić zdjęcia i okrasić je denerwującymi tonami
muzycznymi, które zamiast potęgować napięcie raczej odwracały
uwagę od wydarzeń rozgrywających się na ekranie. No cóż, moim
zdaniem zrzucenie wszystkiego na barki odizolowanej od reszty świata
willi nie było dobrą decyzją, a właściwie to obok epatowania
golizną uważam ten wybieg twórców za najbardziej szkodzący temu
obrazowi.
Na
właściwą akcję filmu odbiorcom „Patrick vive ancora”
przyjdzie długo czekać. Najpierw będą zmuszeni przebrnąć przez
mało zajmujące rozmowy bohaterów, okraszone sporą porcją
golizny, enigmatyczne ustępy wskazujące na jakiś eksperyment
przeprowadzany przez doktora Herschella na terenie jego posiadłości,
nadprzyrodzone zjawiska, które sugerują psychiczną aktywność
pozostającego w stanie śpiączki Patricka i liczne niesnaski
zachodzące pomiędzy wczasowiczami, do których dochodzi w mocno
naciąganych okolicznościach. Na przykład David Davis, który ni z
tego ni z owego rzuca się na flirtującą z nią kobietę, okładając
ją po twarzy i pośladkach tylko dlatego, że chciała się z nim
przespać, czy zamroczona alkoholem kobieta, która nagle odczuwa
nieodpartą potrzebę obnażenia grzeszków swoich i swoich
towarzyszy, co kończy się sztucznie sportretowaną szarpaniną z
inną kobietą. Ten nudnawy, a często nawet irytujący ciąg
wydarzeń w pierwszej partii filmu urozmaica jedynie jeden zgon, a
widok poparzonego ciała ofiary daje nadzieję na odważny spektakl
przemocy, który jednak pojawi się dużo później. Bo przecież
najpierw trzeba widza poczęstować kolejną porcją golizny... Kiedy
wreszcie doczekałam się dojścia do głosu warstwy gore pierwsze
co zauważyłam to nieludzkie wręcz gapiostwo protagonistów.
Mężczyzna wpatrujący się w haczyk tak długo, że „ten w końcu
stracił cierpliwość i postanowił zanurzyć się w jego szyi”,
czy kobieta rozwierająca uda przed prętem, który „nie omieszkał
wejść w jej pochwę, przedrzeć się przez organy wewnętrzne i
wychynąć ustami”. Zamiast uciekać większość protagonistów
grzecznie czekała na śmierć, ale na szczęście w efektach
specjalnych nie uwidaczniał się taki drastycznie niski poziom
realizmu, jak w zachowaniu kilku ofiar. Wspomniana pokazana na dużych
zbliżeniach sekwencja penetracji prętem kobiety, czy również
dosyć szczegółowo pokazane obcinanie głowy szybą samochodową
oraz zjadanie rozszarpanego ciała kobiety przez psy jawiły się
całkiem pomysłowo, a i efektom specjalnym nie mogę zarzucić dużej
sztuczności, poza wyblakłą barwą substancji imitującej krew.
Gdyby takich scen było więcej, gdyby lepiej rozłożono je w czasie
i gdyby zrezygnowano z kiczowatych zwiastunów makabry w postaci oczu
Patricka wykwitających na zielonym tle jednocześnie poświęcając
choćby odrobinę uwagi budowaniu atmosfery grozy to nawet z tą
wszędobylską golizną i mało zajmującą warstwą tekstową pewnie
odebrałabym „Patrick vive ancora” w kategoriach średniaka. Ale
scenarzysta Piero Regnoli niestety nie uznał za stosowne iść tą
drogą, zresztą tak samo jak pozostali członkowie ekipy z Mario
Landim na czele, tym samym oferując mi coś co mogę pochwalić
jedynie za kilka scen mordów. A to zdecydowanie za mało, żeby w
moim pojęciu film mógł chociaż zbliżyć się do średniej.
Nie
będę nikomu polecać tego filmu, bo wyłączając parę
umiarkowanie krwawych ustępów cały seans stanowił dla mnie istną
drogę przez mękę. Właściwie to dziwię się, że udało mi się
wytrwać do napisów końcowych, ale wątpię żeby wielu widzów
zdołało dokonać tego samego. Może znajdą się jacyś
poszukiwacze rąbanek pełnych rozbieranych scen (z „jakże
widowiskową” masturbacją na czele, o której przecież nie wolno
zapominać), którzy zdołają przymknąć oko na liczne niedoróbki
techniczne i fabularne, ale obawiam się, że takich osób będzie
niewiele. Bo „Patrick vive ancora” to obraz niszowy,
ukierunkowany na pewną wąską grupę odbiorców, do której ja nie
przynależę, choć wprost przepadam za niskobudżetowymi horrorami.
Jednak zdecydowanie nie w takim wydaniu.
Naprawde dobry i bogaty blog zapraszam na swojego o tematyce filmowej. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńhttp://filmowyzbiornik.blogspot.com