sobota, 18 listopada 2017

„Śmierć nadejdzie dziś” (2017)

Studentka Tree Gelbman zostaje zamordowana przez zamaskowanego osobnika w dniu swoich urodzin. W momencie swojej śmierci budzi się w akademiku i rozpoczyna się ten sam dzień co wczoraj. Dziewczyna widzi dokładnie to samo, przysłuchuje się wypowiedziom ludzi ze swojego otoczenia, które już zna, a wieczorem ponownie spotyka się z niezidentyfikowanym osobnikiem, który znowu pozbawia ją życia. I Tree po raz kolejny wita ten sam dzień. Wie co się wydarzy i może zmienić bieg wypadków, co też stara się uczynić. Młoda kobieta jest przekonana, że jeśli uda jej się przeżyć ten feralny dzień to wydostanie się z pętli czasowej, w którą z jakiegoś nieznanego jej powodu wpadła.

Reżyser „Śmierć nadejdzie dziś”, Christopher Landon, ma już pewne doświadczenie w filmowych thrillerach i horrorach. Pracował między innymi nad scenariuszami (sam i we współpracy z innymi autorami) „Paranormal Activity 2, 3, 4”, „Paranormal Activity: Naznaczeni”, Łowców zombie” w jego własnej reżyserii i „Niepokoju”, thrillera D.J. Caruso, który dla mnie jest najlepszą wizytówką Landona. Zrealizowany za niespełna pięć milionów dolarów horror z elementami czarnej komedii na podstawie scenariusza Scotta Lobdella w Polsce dystrybuowany pod tytułem „Śmierć nadejdzie dziś” (w oryginale „Happy Death Day”), odniósł niemały sukces kasowy. Szacuje się, że zarobił blisko dziewięćdziesiąt milionów dolarów, a przy tym zebrał sporo pozytywnych recenzji, również od krytyków.

Do „Śmierć nadejdzie dziś” zdążyła już przylgnąć etykietka: skrzyżowanie „Krzyku” Wesa Cravena z „Dniem świstaka” Harolda Ramisa (tytuł tego drugiego obrazu pada w omawianym filmie). I jak to w przypadku pastiszy często bywa gros widzów uznało oficjalną klasyfikację filmu za błędną. Przez wielu obraz „Śmierć nadejdzie dziś” jest uważany za czarną komedię i rzeczywiście sporo tego rodzaju (innego zresztą też) humoru objawia się w tej produkcji, ale moim zdaniem nie jest to jeszcze powód, żeby odmawiać jej przynależności do gatunku horror. Film Christophera Landona, tak samo jak nadmieniony „Krzyk”, jest pastiszem slasherów, przy czym za sprawą motywu przewodniego podejście tego pierwszego jest bardziej eksperymentalne. W kontekście wspomnianego nurtu horroru, bo już choćby „Dzień świstaka” (o którym dużo słyszałam i czytałam, ale nigdy go nie oglądałam – podejrzewam, że na te słowa wielu odpowie popukaniem się w czoło...) opowiadał o ciągłym powtarzaniu tego samego dnia przez głównego bohatera. W scenariuszu Scotta Lobdella każdego (w istocie tego samego) portretowanego wieczora z rąk tego samego człowieka ginie ta sama osoba, co jest ogromnym powiewem świeżości w podgatunku slash. Tak samo zresztą, jak „zmartwychwstania” zabitej wcześniej kobiety, a ściślej powroty do tego samego dnia z wiedzą o wszystkim, co ją czeka. W „Śmierć nadejdzie dziś” nie dochodzi jedynie do mordów głównej bohaterki (na przeróżne sposoby i w różnych miejscach), od czasu do czasu ginie ktoś jeszcze, a późniejsza śmierć tejże jest dla nich wybawieniem. Z czego następnego dnia, tj. tego samego, w ogóle nie zdają sobie sprawy. Nie pamiętają niczego z „poprzedniego” dnia, bo tak naprawdę rozpoczynają ten sam dzień. Tree, w doskonałym stylu wykreowana przez Jessicę Rothe, jest jedyną osobą przechowującą w pamięci wydarzenia z ostatnich kilkunastu godzin, a więc jedyną która może zmienić bieg wypadków. Bo, co ważne, w niniejszym filmie główna bohaterka nie jest zmuszana przez jakąś niepojętą siłę do powtarzania popełnionych już błędów. Można domniemywać, że jej najgorszym posunięciem w ten feralny poniedziałek, w dniu jej urodzin, była samotna wędrówka po mieście pod osłoną nocy, z zamiarem dostania się na imprezę organizowaną przez jej „siostry” z bractwa studenckiego. To wówczas została napadnięta przez zamaskowanego osobnika, który szybko pozbawił ją życia. Wydaje się więc, że zapobiegnie własnej śmierci po prostu nie zapuszczając się w ten rejon, ale niedługo potem okazuje się, że cokolwiek by zrobiła, gdziekolwiek by się udała, nie uniknie spotkania ze swoim oprawcą. Osobnikiem skrywającym swoje oblicze pod jakże pomysłową, dowcipną i zarazem złowieszczą, maską wyobrażającą twarz bobasa zaprojektowaną przez Tony'ego Gardnera, której pomysłodawcą był sam Christopher Landon, myślący wówczas o rychłych narodzinach swojego syna. Gardner jeśli wierzyć informacjom zamieszczonym na paru stronach internetowych wraz z Lorenem Gitthensem stworzył maskę Ghostface'a, którą potem wykorzystano w serii „Krzyk” w reżyserii Wesa Cravena. Wszystkie zgony Tree oraz mordy popełniane na osobach trzecich wydelikacono do granic możliwości. Najczęściej w chwili opuszczania narzędzia zbrodni na ciało głównej bohaterki następuje cięcie i raptowny przeskok do pokoju w akademiku zajmowanego przez niejakiego Cartera, z którym Tree spędziła noc z niedzieli na poniedziałek i jego współlokatora. Zbliżeń na odniesione obrażenia, litrów substancji imitującej krew wylewającej się z ciał ofiar (nazwijmy go) Bobasa, czy choćby szczegółowo ukazywanych momentów zagłębiania się w nie różnego rodzaju ostrych narzędzi w „Śmierć nadejdzie dziś” nie zobaczymy i w mojej ocenie jest to najpoważniejszy mankament tej produkcji. Posuwanie drastyczności do ekstremum mogłoby zaszkodzić temu projektowi, ale kilka delikatniejszych w formie i zdecydowanie bardziej pomysłowych scen mordów na pewno mocno by się mu przysłużyło, głównie dlatego, że w moich oczach trochę śmielsze podejście do warstwy gore stanowiłoby bardziej wyraziste uwypuklenie konwencji slash.

„Śmierć nadejdzie dziś” nie jest tak zwariowanym pastiszem, jak „Dom w głębi lasu”, czy nawet „The Final Girls”. Nie kombinuje z motywami kojarzonymi z horrorem w stopniu porównywalnym do tego pierwszego i nie zawiera tyle humoru i takiej swoistej lekkości przekazu co ten drugi, ale dowcip ujawnia się w nim częściej niż w „Krzyku”, z którym tak chętnie jest zestawiany. Christopherowi Landonowi i oczywiście Scottowi Lobdellowi udało się zgrabnie to wypośrodkować – doprowadzić do sytuacji, w której humor stanowi doskonałe dopełnienie motywów charakterystycznych dla kina grozy, element bez którego ta druga stylistyka w tym przypadku mocno by zubożała. Historia straciłaby na wyrazistości, ot stałaby się kolejną teen slasherową opowiastką o nudnej dziuni mierzącej się z zamaskowanym mordercą. I tylko pętla czasowa, motyw kojarzący się głównie z gatunkiem science fiction, odróżniałby ten obraz od wszystkich średniawych młodzieżowych rąbanek wyprodukowanych w XXI wieku, ale podejrzewam, że poważniejsze zacięcie w tym konkretnym przypadku zaszkodziłoby temu jakże chwytliwego wątkowi, na którym zbudowano zaskakująco trzymającą w napięciu slasherową opowieść o młodej kobiecie, od której wprost nie mogłam oderwać wzroku. O studentce, która znacznie wyróżnia się na tle pierwszoplanowych postaci zaludniających filmy wpisujące się w ten podgatunek horroru, która przez długi czas stanowi antytezę rasowej final girl. Jej osobowość jest przeciwieństwem charakterów czołowych kobiecych postaci pokazywanych w niezliczonych slasherach. Tree nie jest dziewicą, jak ognia unikającą używek i przeciwstawiającą się wszelkim młodzieńczym, kompletnie nieprzemyślanym wyskokom planowanym przez jej znajomych. Nie, główną bohaterkę „Śmierć nadejdzie dziś” poznajemy jako rozwiązłą seksualnie imprezowiczkę, która jest uwikłana w romans z żonatym wykładowcą, w ogóle nie przejmuje się uczuciami innych i przeżywa ciężkiego kaca po ubiegłonocnej zabawie, z której właśnie przez spożyty alkohol niewiele pamięta. Chociaż Tree stoi na pierwszym planie, przez długi czas bardziej upodabnia się do drugoplanowych kobiecych postaci ze slasherów. Do bohaterek, które zazwyczaj są najlepszymi przyjaciółkami final girls stanowiącymi ich kompletne przeciwieństwo. I przyznam szczerze, że to odwrócenie konwencji, ten typ czołowej bohaterki filmu slash, jaki zaprezentowano mi w omawianym obrazie, silniej przypadł mi do gustu od klasycznego obrazu „finałowej dziewczyny”. Nie miałabym nic przeciwko temu, żeby każdy kolejny slasher obstawał przy takiej osobowości głównej bohaterki, żeby propozycja twórców „Śmierć nadejdzie dziś” była początkiem nowego trendu w tym nurcie kina grozy, bo jeśli o mnie chodzi niegrzeczne dziewczynki pokazywane na ekranie są większym gwarantem widowiskowości niźli przykładnie się prowadzące szare myszki, które starają się tonować swoich narwanych towarzyszy. Wspomniałam już, że recenzowane przedsięwzięcie Chrisophera Landona zaskakująco trzyma w napięciu, ale nie wyjaśniłam dlaczego to tak bardzo mnie zdumiało. Otóż, „Śmierć nadejdzie dziś” to kino stricte rozrywkowe, mainstreamowy horror ze sporą dawką humoru, a więc choćby już z tych powodów można się spodziewać kompletnie wyjałowionego z mrocznego klimatu patrzydła na jeden raz, o którym zacznie się zapominać już na początku napisów końcowych. Produkcji tak beznamiętnie podchodzącej do prawideł, którymi rządzi się ten gatunek filmowy, emanującej takim bezsensem, całą sobą krzyczącą, że metaforycznie rzecz ujmując jest towarem zdjętym z linii produkcyjnej, skrojoną pod tych stałych bywalców kin, dla których gatunek filmu nie ma znaczenia, liczy się tylko to, aby film był nowy. A tymczasem obraz Christophera Landona, pomimo najczęściej dosyć jasnej kolorystyki i praktycznie znikomej drastyczności, potrafi podnieść adrenalinę, zagrać na emocjach, otoczyć odbiorcę atmosferą nieuchronnego nieszczęścia, która ulega znacznemu zagęszczeniu w wielu sekwencjach poprzedzających zgony głównej bohaterki, dzięki nieśpiesznym przejściom od ataku Bobasa do śmierci jego ofiary, gdzie wszystko co pomiędzy filmowane jest z takim wyczuciem gatunku, że aż trudno uwierzyć, że ma się do czynienia z horrorem z głównego nurtu. I co istotne z punktu widzenia długoletniego wielbiciela slasherów w „Śmierć nadejdzie dziś” nie brakuje drobnych smaczków stanowiących niejaką wizytówkę tego podgatunku horroru – zobaczymy między innymi chwilowe ogłuszenie oprawcy i rezygnację z dobicia go albo powolne zbliżanie się z bronią do ponoć śpiącego mordercy zamiast zabicia go już w drzwiach, co znacznie zminimalizowałoby ryzyko. Takich nieprzemyślanych, żeby nie rzec nielogicznych zachowań głównej bohaterki będących celowych ukłonem w stronę tradycji filmów slash jest oczywiście więcej – z podejmowaniem wielokrotnych prób odkrycia tożsamości sprawcy na czele, bo przecież dużo łatwiej i szybciej byłoby po prostu zaczaić się na niego z bronią palną, co ułatwiała Tree wiedza o tym gdzie i kiedy się pojawi i zdjęcia maski z jego twarzy już po oddaniu śmiertelnego strzału – a każdy taki dodatek jest wpleciony w całość z takim smakiem i emanuje taką znajomością nurtu slash, że nie ma się wątpliwości, iż grupą docelową „Śmierć nadejdzie dziś” byli również, jeśli nie przede wszystkim, widzowie doskonale zaznajomieni z tym podgatunkiem horroru. Christopher Landon i jego ekipa nie zapominają o tej grupie odbiorców, a wręcz przeciwnie: próbują, i w moim przypadku skutecznie, przypodobać się im, sprostać ich wymaganiom podczas snucia historii, która w zarysie mocno odstaje od znanego im schematu, ale w szczegółach, także w przypadku portretu głównej bohaterki, stanowi doskonałe odzwierciedlenie tego co znają i kochają. Ponadto istnieje spora szansa, że końcówka zaskoczy niejednego widza, w takim samym stopniu, jak mnie. Aczkolwiek muszę zaznaczyć, że to co nastąpiło chwilę potem, sekwencja zamykająca, odrobinę mnie rozczarowała. UWAGA SPOILER Wolałabym niedopowiedzenie w postaci czarnego ekranu z odgłosem bijącego zegara. I niech każdy się zastanawia, jaki jest teraz dzień KONIEC SPOILERA
 
„Śmierć nadejdzie dziś” to jeden z lepszych horrorów z ostatnich lat, jaki widziałam. Zgrabny, trzymający w napięciu, ale też miejscami całkiem zabawny pastisz filmów slash, który owszem moim zdaniem nie dorównuje „Krzykom” Wesa Cravena i „The Final Girls” Todda Straussa-Schulsona, ale jak się okazuje wcale nie musi, żeby sprostać moim oczekiwaniom. Satysfakcja nie jest pełna, bo parę rzeczy można było poprawić, ale na tle większości współczesnych horrorów ta pozycja i tak wypada bardzo dobrze. Wydaje się być niemalże wyśmienitą propozycją dla wielbicieli slasherów. I entuzjastów kina rozrywkowego, ale nie tych, którzy tak bardzo przywiązali się do czystości gatunkowej, że ilekroć sięgną po coś bardziej eksperymentalnego spotykają się z głębokim rozczarowaniem, którzy zwyczajnie nie są w stanie zaakceptować absolutnie wszystkich hybryd komedii i horroru, którzy ze wstrętem wspominają między innymi wyżej wymienione pastiszowe produkcje.

3 komentarze:

  1. Nie bardzo rozumiem z czego można się śmiać w tym filmie. Pokazuje on kobietę w dość nieciekawym położeniu która desperacko próbuje znaleźć rozwiązanie swojego problemu a tu nagle klasyfikacja jako czarna komedia. Śmiechu było co niemiara...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "która desperacko próbuje znaleźć rozwiązanie swojego problemu"

      A przy tym przez jakiś czas dobrze się bawi: paraduje nago po kampusie, bawi się w komandosa szpiegując żonę swojego wykładowcy, dla hecy robi sobie różowe pasemka, po czym obcina włosy. No i mamy jeszcze cięte odzywki głównej bohaterki, z których przebija duże poczucie humoru i przez jakiś czas lekceważący stosunek do niektórych jej rozmówców.
      Nie wszystko to czarny humor, zwykły dowcip też się tutaj pojawia.
      Poza tym zwróć uwagę na jej mimikę podczas konfrontacji z mordercą w prześmiewczej masce bobasa - czasami jej twarz aż krzyczy "ehh, znowu mnie zabiłeś. No trudno, zdarza się". Ja w tym widzę nabijanie się ze śmierci (nie duże, bo humor i powaga moim zdaniem smacznie się tutaj równoważą). Zresztą ze slasherowej konwencji też (choćby poprzez uwypuklanie absurdalności nieprzemyślanych zachowań głównej bohaterki),ale w sposób, z którego przebija szacunek do tego nurtu, nie złośliwość. I duża porcja świeżości (ciągłe zabijanie final girl i jej nieprzystający do modelu rys psychologiczny).

      Usuń