sobota, 16 czerwca 2018

S.L. Grey „Apartament”

Mieszkający w Kapsztadzie małżonkowie, Mark i Stephanie, próbują wrócić do normalnego życia po niedawnym wdarciu się do ich domu uzbrojonych mężczyzn w celu rabunkowym. Ich myśli wciąż wracają do tych przerażających chwil i choć bardzo się starają, nie czują się już bezpiecznie we własnym domu. Gdy ich znajoma poddaje im pomysł kilkudniowego zrelaksowania się poza granicami kraju, a jej aktualny chłopak zdradza jak można zminimalizować koszty, Mark wyraża zdecydowany sprzeciw. Ale Steph jest przekonana, że pobyt w Paryżu dobrze im zrobi, więc za plecami męża rejestruje się na stronie internetowej, na której ludzie z całego świata tymczasowo wymieniają się domami. Szybko kontaktuje się z nią para, która oferuje jej i Markowi swój apartament w Paryżu w zamian za ich dom w Kapsztadzie. Na tydzień, bez żadnych kosztów wynajmu. Ostatecznie Mark daje się przekonać do tego pomysłu, ale ku rozczarowaniu żony postanawia zostawić ich dwuletnią córkę Hayden pod opieką dziadków, rodziców Steph. Gdy w końcu docierają do Paryża okazuje się, że ich tymczasowe lokum, mieszkanie w starym domu, niezbyt nadaje się do mieszkania. Wygląda jakby od dawna nikt w nim nie mieszkał, a Stephanie i Mark nie mogą nawiązać kontaktu z ludźmi, którzy przedstawili im tę ofertę. Ograniczony budżet i nieodparta potrzeba spędzenia paru dni w Paryżu zmuszają ich do pozostania w tym miejscu, wbrew przestrogom kobiety mieszkającej piętro wyżej, jedynej poza nimi osoby przebywającej w tym budynku. Już wkrótce okaże się, że była to najgorsza decyzja w całym ich dotychczasowym życiu.

Sarah Lotz, autorka między innymi „Trojga” i „Dnia czwartego” oraz Louis Greenberg, urodzony w Johannesburgu pisarz, którego twórczość dotychczas nie ukazywała się w Polsce. To właśnie oni kryją się pod pseudonimem S.L. Grey, a po raz pierwszy wydany w 2016 roku „Apartament” nie jest bynajmniej jedynym „dzieckiem” tego duetu. „Under Ground”, „The Mall”, „The Ward”, „The New Girl” plus kilka opowiadań to inne efekty długoletniej współpracy tych pisarzy – współpracy, w której zwykli celować w literaturę grozy. Przetłumaczony na kilkanaście języków, dobrze przyjęty przez czytelników, z krytykami włącznie, „Apartament” to najnowsza powieść S.L. Grey i zarazem pierwsza opublikowana w Polsce. Ale liczę, że nie ostatnia.

Na tylnej okładce „Apartamentu” widnieje zdanie poczynione ręką R.L. Stine'a (tego od „Gęsiej skórki” i „Ulicy Strachu”) mówiące o tym, że „Apartament” jest połączeniem thrillera psychologicznego z horrorem. W takich sytuacjach zawsze spodziewam się doklejania tego drugiego gatunku niejako na siłę, wychodzę z założenia, że będę miała do czynienia z utworem, w którym nie odnajdę nawet rzadkich elementów horroru. I tak też było w przypadku „Apartamentu”. Nastawiłam się na thriller, a dostałem dokładnie to, co obiecał R.L. Stine. No dobrze, może nie dokładnie, bo w tym samym zdaniu użył słowa „przerażający”, a przecież podczas lektury trochę mi zabrakło do tego potężnego uczucia. Ale Sarah Lotz i Louis Greenberg zdołali wprawić mnie w duży dyskomfort, sprawić, że poczułam się nieswojo, jakbym w skórze szaleńca przemierzała niekończące się korytarze opuszczonego domostwa. To była metafora, ale po głębszym zastanowieniu można w niej odnaleźć echa opowieści zaprezentowanej na kartach tej, nie boję się użyć tego słowa, wspaniałej publikacji. S.L. Grey narratorami czyni (czynią) Marka i Steph, pozostające w związku małżeńskim, którego „owocem” jest obecnie dwuletnia Hayden, jednostki borykające się z traumą wywołaną niedawnym wtargnięciem do ich domu uzbrojonych złodziei. Rozdziały ujęte z perspektywy Marka przeplatają się z rozdziałami spisanymi z punktu widzenia Steph, dzięki czemu czytelnik ma wgląd w umysł każdego z nich. Doskonały wgląd, trzeba dodać, chociaż szczerze mówiąc nie spodziewałam się tak rozbudowanej warstwy psychologicznej po tak krótkiej książce (troszkę ponad trzysta stron dosyć dużą czcionką). Marka i Steph dzieli spora różnica wieku. Starszy mężczyzna jest wykładowcą akademickim, niedawno zmuszonym do objęcia stanowiska na uczelni, która zaoferowała mu niższe wynagrodzenie. Jego żona tymczasem zajmuje się domem i ich dwuletnią córką, Hayden, nie szukając jeszcze pracy pomimo problemów finansowych, z którymi ona i jej mąż się borykają. W swojej książce „Danse Macabre” (mojej biblii) Stephen King nazwał „Horror Amityville” w reżyserii Stuarta Rosenberga obrazem ekonomicznym i jestem przekonana, że to samo powiedziałby o „Apartamencie” S.L. Grey. Tutaj problemom finansowym głównych bohaterów poświęcono jeszcze więcej uwagi – ani na chwilę nie pozwolono odbiorcy zapomnieć, że Mark i Stephanie ledwo wiążą koniec z końcem i aż nadto oczywiste jest to, że gdyby posiadali więcej środków nie przeżyliby tego całego koszmaru, o którym mówi „Apartament”. „Jakiego koszmaru?” zapytacie. No cóż, w szczegóły zagłębiać się nie mogę, ażeby nie zepsuć komuś zabawy, ale chyba bezpieczne będzie stwierdzenie, że każdy wielbiciel zwłaszcza nastrojowego horroru będzie wiedział, że znalazł się w dobrze sobie znanym świecie – o tyle, o ile może być znany świat, w którym absolutnie wszystko może się wydarzyć. Pamiętam moment, w którym S.L. Grey udało się skruszyć moje mury obronne, mocno szarpnąć za tę zagadkową, głęboko ukrytą w każdym z nas strunę, której wprawianie w ruch gwarantuje jeśli już nie obezwładniające przerażenie to na pewno duży niepokój. Gdy Mark uderzał w drzwi do zapuszczonego mieszkania w Paryżu, a za nim po schodach wspinała się sąsiadka nabrałam przekonania, że mężczyzna wpadł w pętlę czasową, że oto stał się tym tajemniczym gościem, który jeszcze niedawno wyrwał jego i Steph z głębokiego snu. Grey nie mówi wprost, że właśnie z takim fantastycznym zjawiskiem mamy tutaj do czynienia, ale wysyła tak wyraźne sygnały, że nie można oprzeć się wrażeniu wpadania w otchłań szaleństwa. Nigdy przedtem i nigdy potem w trakcie czytania „Apartamentu” nie czułam się tak, jak w tym momencie – tak jakby mój świat zatrząsł się w posadach, jakbym nagle ni z tego, ni z owego znalazła się w samym środku najprawdziwszego koszmaru, jakbym to ja, a nie Mark i Stephanie wkroczyła do strefy mroku, z której jak przeczuwałam już się nie wydostanę. To wrażenie oczywiście szybko mnie opuściło, ale nie należy przez to rozumieć, że dalej czułam się już w pełni komfortowo. Rzeczony fragment „Apartamentu” najbardziej efektywnie zawiesił moją niewiarę, w tym momencie (tak poszukiwanym przez fanów horroru, acz rzadko przez nich odnajdowanym) najmocniej zatraciłam poczucie rzeczywistości, zapomniałam o prawdziwym świecie, ale tak naprawdę przez cały czas silnie angażowałam się w dzieje Marka i Steph.

Rzadko zwracam uwagę na okładki książek (i plakaty filmów też, skoro już o tym mowa), bo graficy nieczęsto celują w preferowany przeze mnie mroczny minimalizm. W dodatku samo to jeszcze nie wystarczy, żeby na dłużej przykuć mój wzrok. Okładka musi mieć w sobie to coś, czego wybaczcie mi, ale nie umiem ubrać w słowa, zdefiniować, bo dla mnie samej jest to wielką zagadką. Nie wiem, co kazało mi tak długo wpatrywać się w przednią stronę oprawy „Apartamentu” S. L. Grey, bo nie sądzę, żeby chodziło tutaj tylko o mroczny minimalizm. W końcu znam inne okładki książek i plakaty filmów, które można opisać tymi dwoma słowami, a które nie zaintrygowały mnie tak silnie, jak niniejsza grafika. Co więcej, okazało się, że okładka doskonale oddaje ducha tej powieści: jej podszytą ogromnym niebezpieczeństwem, wręcz zgniłą tajemniczość, do jądra której chce się dostać, pomimo dręczącego nas przekonania, że nie skończy się to dobrze dla bohaterów książki i może nawet dla nas samych. Bo istnieją tajemnice, których nigdy, pod żadnym pozorem nie należy odkrywać, które lepiej zostawić w spokoju – brzmi znajomo? Tak, każdy wielbiciel horrorów doskonale zna tę starą prawdę, a mimo to coś zawsze każe mu postępować wbrew niej, iść pod prąd, po to aby nakarmić swój organizm solidną dawką niewygodnych emocji. Oh, jak Sarah Lotz i Louis Greenberg to robią, jak przepięknie łączą walory thrillera psychologicznego z zaletami horroru, w efekcie dając czytelnikom opowieść, obok której nie można przejść obojętnie. A przynajmniej ja nie potrafiłam przyjmować tego bez żadnych emocji, oprzeć się mrocznemu zewowi, jakiejś nieubłaganej sile (nadprzyrodzonej, czy z gruntu pospolitej) , która powoli niszczyła małżeństwo mające nadzieję uporać się z niedawno przebytą traumą dzięki tygodniowemu pobytowi w Paryżu. Wielki błąd. O czym, jak podejrzewam, będzie wiedział każdy odbiorca „Apartamentu” już na etapie rzucenia tego pomysłu przez ich znajomą. A wygląd rzeczonego apartamentu, jego oblepione brudem, skąpane w ciemności wnętrze pełne starych sprzętów tylko utwierdzi ich w przekonaniu, że Mark i Steph znaleźli się w wielkim niebezpieczeństwie. Co zresztą protagonistom jasno da do zrozumienia jedyna współlokatorka tego budynku, dziwna kobieta mieszkająca piętro wyżej, która to tak samo jak tytułowe miejsce akcji, fanom horroru pewnie wyda się bardzo znajoma. Bo S.L. Grey garściami czerpie z tradycji tego gatunku, chętnie wykorzystuje znane motywy, wokół których buduje jednak wielce zajmującą i nielicho emocjonującą opowieść dodatkowo uatrakcyjnianą elementami egzystującymi w ramach thrillera psychologicznego. W efekcie dostałam naprawdę wybuchową mieszankę, która na pewno jeszcze przez długi czas będzie rozpychać się w mojej pamięci. A jak tylko zacznę zapominać to uraczę się kolejną lekturą tego utworu, a potem jeszcze kolejną, jeśli tylko starczy mi życia. Bo tak dobrego XXI-wiecznego horroru (zmieszanego z thrillerem psychologicznym) już dawno nie czytałam. I podejrzewam, że sporo czasu minie, aż natrafię na coś poziomem dorównującemu temu osiągnięciu (żeby być dobrze zrozumianą: nie piszę tutaj o spotkaniach z dziełami z minionych stuleci).

Ale jestem wściekła. Wprost rozpiera mnie taka złość na polskich wydawców, jakiej już dawno nie czułam. Bo jak można było tak długo zwlekać z wpuszczeniem na nasz rynek takiej książki, jak „Apartament” i dlaczego dotychczas nie ukazały się u nas poprzednie owoce współpracy Sarah Lotz i Louisa Greenberga, razem publikujących pod pseudonimem S.L. Grey? Może wina leży po stronie autorów i/lub ich agentów, może po prostu wcześniej nie było zgody na polski przekład. To by miało sens, to byłoby jakieś wyjaśnienie tego oburzającego mnie stanu rzeczy. Żadnego innego wytłumaczenia zaakceptować bym nie potrafiła, a poprzestania na tej jednej publikacji S.L. Grey w Polsce wolę sobie nawet nie wyobrażać. Bo takie myśli niechybnie wpędzą mnie w depresję...

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

2 komentarze:

  1. Dobra, zaufam Ci i zakupię. Ale jak się zawiodę, to tak Cię nastraszę, że się przerzucisz na komedie romantyczne :)

    OdpowiedzUsuń