poniedziałek, 18 listopada 2019

„Bloodline” (2018)


Pracownik socjalny Evan Cole prywatnie jest kochającym mężem gospodyni domowej Lauren i świeżo upieczonym ojcem chłopca imieniem Andrew, a zawodowo daje psychologiczne wsparcie nastolatkom z problemami. To mu jednak nie wystarcza. Evan nie może pozwolić, by ludzie krzywdzący nieletnich cieszyli się życiem. Podczas gdy jego żona jest przekonana, że Evan nocami jeździ po mieście, aby oczyścić umysł po kolejnym ciężkim dniu w pracy, mężczyzna eliminuje ze społeczeństwa jednostki, które przysparzają cierpień jego pacjentom. Swoje ofiary najpierw krępuje i zmusza do zwierzeń, które rejestruje na taśmach. Następnie pozbawia je życia, a zakrwawione zwłoki zakopuje w rzadko uczęszczanym miejscu. Po wszystkim jak gdyby nigdy nic wraca do domu, do rodziny, dla której jest gotowy zrobić wszystko. I do pracy w miejscowym liceum, w którym nie brakuje uczniów potrzebujących jego pomocy.

Amerykański thriller psychologiczny z elementami horroru pod tytułem „Bloodline” jest pierwszym pełnometrażowym filmem fabularnym dobrze rokującego reżysera Henry'ego Jacobsona. Scenariusz autorstwa Willa Honleya (współautor scenariusza horroru science fiction pt. „The Hive” z 2014 roku), debiutującej w tej roli Avry Fox-Lerner i Henry'ego Jacobsona powstawał etapami. Wytwórnia Blumhouse wysłała Jacobsonowi wstępny skrypt, który nadał kierunek jego koncepcji. A konkretniej pociągał go pomysł na stworzenie seryjnego mordercy, który ma dziecko. Zwłaszcza, że akurat sam niedługo miał zostać ojcem – jego myśli zajmowało głównie zbliżające się wielkimi krokami rodzicielstwo, łatwiej było mu więc zagłębić się w ten temat. Zdjęcia do „Bloodline” ruszyły w styczniu 2018 roku, a pierwszy pokaz odbył się we wrześniu tego samego roku na Fantastic Fest w Stanach Zjednoczonych. Poza tym „Bloodline” gościł na FrightFest (Wielka Brytania) i Sitges Film Festival (Hiszpania). Do amerykańskich kin trafił dopiero we wrześniu 2019 roku.

Znany głównie z komediowych ról – bodaj najbardziej jako Steve Stifler z kilku części serii „American Pie” - ale mający też na koncie występ w horrorze („Oszukać przeznaczenie” Jamesa Wonga), który to gatunek bardzo sobie ceni, Seann William Scott w „Bloodline” Henry'ego Jacobsona wciela się w pierwszoplanową postać seryjnego mordercy Evana Cole'a. Mężczyzny, który na swoje ofiary wybiera jednostki dopuszczające się przemocy w rodzinie. Jacobson chciał w ten sposób trochę ocieplić wizerunek, bądź co bądź, negatywnego bohatera. Postawienie seryjnego mordercy w centralnym punkcie scenariusza nie jest wprawdzie nowatorskim zabiegiem, ale trzeba przyznać, że taka narracja nierzadko się sprawdza. Historie ujęte z punktu widzenia wielokrotnego zabójcy (nie dosłownie, bo w „Bloodline” praca kamer, tak jak w wielu innych psychothrillerach tego typu, nie jest stricte subiektywna) mają w sobie coś fascynującego. Wgląd w umysł takiej jednostki nie jest jednak doznaniem przyjemnym. Tym bardziej, gdy trudno całkowicie ją potępić. Henry Jacobson między innymi do tego dążył – chciał byśmy spojrzeli na seryjnego mordercę łaskawszym okiem, ale nie bezkrytycznym. Wbrew pozorom jego celem absolutnie nie było idealizowanie tego typu oprawcy – już prędzej chciał wzbudzić w widzach dyskomfort na myśl o tym, że niejako wbrew sobie, przynajmniej po części usprawiedliwiają mordercze zapędy Evana. Jacobson ocenę tego człowieka pozostawia nam. Nie narzuca widowni swojego zdania, ale nie da się ukryć, że mocno utrudnia formułowanie kategorycznych osądów. Zupełnie jakby i on, i jego ekipa zwracali uwagę na to, że w życiu nic nie jest czarno-białe. Nawet w życiu seryjnego mordercy. O takich ludziach zwykle myśli się jak o potworach w ludzkiej skórze (dobrze, są wyjątki: ludzie wręcz zakochani w takich osobnikach) i trudno uznać ten wniosek za niesprawiedliwy, czy tym bardziej niezdrowy. Ale czy Evan jest człowiekiem takiego pokroju? Bezdusznym wielokrotnym mordercą zasługującym na najwyższą pogardę? Z pewnością nie można o nim powiedzieć, że jest pozbawiony empatii. Nie ma jej dla swoich ofiar, ale w sytuację ich ofiar wczuwa się bez najmniejszego trudu. Głęboko współczuje swoim nastoletnim pacjentom, którzy we własnych domach przechodzą przez istne piekło. Młodzi ludzie maltretowani bądź gwałceni przez krewnych, żyjący z rodzicami nadużywającymi alkoholu i/lub narkotyków, tęskniący za rodzicielką miłością, ludzie, których z dzieciństwa ograbili ci dorośli, którym powinno zależeć na ich dobru. Evan dokładnie w takie historie wsłuchuje się w pracy – dzień po dniu nurza się w różnego rodzaju patologiach, którymi jakoś nikt inny szczególnie się nie przejmuje. Rozwiązania systemowe są zdecydowanie niewystarczające. Państwo nie potrafi zapewnić ochrony ofiarom przemocy domowej. Więzienie? No dobrze, ale taki delikwent wcześniej czy później wychodzi na wolność. A wtedy często koszmar zaczyna się na nowo. Co więc pozostaje? Evan ma na to receptę. Raz na zawsze pozbywa się problemu, uwalnia swoich pacjentów od ich krzywdzicieli. Rzuca im koło ratunkowe zabijając ich oprawców. Innymi słowy: Evan sam stał się zbrodniarzem, aby skutecznie walczyć z innych oprawcami. Ale czy tylko to nim kieruje? Możliwe, że ulega też chorobliwej potrzebie przelewania krwi bliźnich, morderczemu popędowi, którego nie potrafi stłumić. Możliwe, że robi to też dla siebie, że czerpie z tego przyjemność i jednocześnie chwilowo zaspakaja swój apetyt na zabijanie. W takim razie łączy przyjemne z pożytecznym? Cóż, to już każdy sam musi rozstrzygnąć. Czy osoby maltretujące swoje dzieci zasługują na śmierć? Czy to adekwatna kara? A co z mężczyzną wykorzystującym seksualnie swoją piętnastoletnią siostrzenicę? Na te pytania sami musimy sobie odpowiedzieć.

(źródło: https://bluefinchfilms.com/)
Evan Cole to nie tylko nader mocno zaangażowany w życie swoich młodocianych pacjentów pracownik socjalny, pełniący obowiązki szkolnego psychologa, ale również kochający mąż, ojciec i syn. Występ Seanna Williama Scotta naturalnie najsilniej zwraca uwagę. Szczerze mówiąc to nie spodziewałam się po tym aktorze takiej magnetycznej, ale i z lekka niepokojącej ekspresji, takiego aktorskiego kunsztu, jaki pokazał mi w niełatwej przecież roli Evana Cole'a. Ale Mariela Garriga jako Lauren Cole'a, żona Evana i Dale Dickey, jako Marie, jego nadopiekuńcza matka, moim zdaniem też stanęły na wysokości zadania. Myślę jednak, że największy popis dała ekipa techniczna. Od odpowiadającego za zdjęcia Isaaca Baumana, przez montażystę Nigela Galta i autora ścieżki dźwiękowej Trevora Gureckisa po oświetleniowców, twórców efektów specjalnych... i wszystkich innych, którzy przyłożyli rękę do tego nietuzinkowego dzieła. Bo we współczesnym kinie doprawdy trudno znaleźć thriller nakręcony w tak oszałamiającym stylu. Zdjęcia są trochę retro – przyblakłe, osnute delikatną mgiełką, z lekka zacierającymi się konturami – ale zdecydowana stylizacja na kino z dawnych lat z pewnością się tutaj nie odbywała. Nowoczesność w doskonałej symbiozie z magią kina z ostatnich trzech dekad XX wieku. Niezupełnie oczywiście, bo we współczesnym kinie grozy wciąż można odnaleźć podobne klimaty. Podobne, ale czy identyczne? Zdjęcia to jedno, ale niemniej efektywny i efektowny w „Bloodline” jest montaż i szarpiące nerwy efekty dźwiękowe. Te ostatnie towarzyszą też dynamicznym, rwanym, szaleńczym wręcz zbitkom obrazków z życia Evana, wśród których naturalnie nie brakuje i takich podlanych krwią. Twórcy bez uprzedzenia atakują widza tymi wytrącającymi ze strefy komfortu kolażami, które tak na dobrą sprawę wyróżniają się tylko montażem. Bo wwiercające się w mózg tony muzyczne w „Bloodline” tak naprawdę są na porządku dziennym. Nie mniej istotne są kolory. Mnóstwo przyblakłych barw (zwłaszcza błękit i czerwień), co daje wrażenie tkwienia w jakimś koszmarnych śnie. Heny Jacobson w jednym z wywiadów wyznał, że znajduje upodobanie w przemawianiu do widza językiem kolorów i świateł, które nie są ściśle związane z fabułą. Ale na jakimś poziomie świadomości komunikują się z odbiorcą. Jak to ujął: publiczność nie myśli i nie szuka, ale ma to na nią wpływ. Od siebie dodam, że „Bloodline” dzięki tym technicznych zabiegom nie tyle się ogląda, ile odczuwa. Historia Evana Cole'a nie jest ani złożona, ani szczególnie kreatywna. Nie jeśli chodzi o sam jej tekst, bo warstwa techniczna to już zupełnie inna sprawa. Dla mnie to czysty artyzm, jakkolwiek to brzmi w kontekście filmu o mężczyźnie w zaskakująco brutalny sposób pozbawiający życia osoby, których niewiniątkami na pewno nazwać nie można. Tak odważne ekspozycje przemocy we współczesnym kinie nie zdarzają się często. Nawet w horrorach, a cóż dopiero mówić o thrillerach psychologicznych, bo w ramach tego ostatniego gatunku obraca się fabuła owego obrazu. Praktyczne, bardzo realistycznie się prezentujące efekty specjalne, z substancją imitującą krew włącznie, mają dużą szansę poruszyć nawet osoby zaprawione w kinie gore. Może nawet zaszokować... Mnie jedna sekwencja ewidentnie zaszokowała. Jaka, na pewno sami się domyślicie. Ale moją uwagę zwróciło też coś, czego chyba się nie praktykuje, a przynajmniej ja nie mogę sobie przypomnieć filmu, który w takich zbliżeniach, z taką porażającą dokładnością pokazywałby momenty rozrywania skóry z ludzkich gardeł. Niby to szybkie migawki, ale wzrok rejestruje dosłownie każdy odrażający szczegół tych i innych okaleczeń zadawanych najczęściej skrępowanym ofiarom. I tak oto z pospolitych (w kinie grozy) sposobów uśmiercania bliźnich robi się coś niepospolitego. Jeśli nawet nie innowacyjnego, to na pewno rzadko spotykanego nie tylko w grzeczniejszym XX-wiecznym kinie, ale także w dziełach z okresu ekspansji gore. Bezkompromisowych, brutalnych, nihilistycznych horrorów, bo takich scen mordów, ale i pewnie takiego klimatu, jak w „Bloodline” pewnie nie powstydziłby się żaden szanujący się twórca krwawego kina grozy. A przynajmniej żaden współczesny reżyser rzucający się na takie wody. „Bloodline” ma jeszcze jeden walor, o którym trzeba wspomnieć. A mianowicie: potrafi zaskoczyć. Scenarzyści przygotowali dwa zwroty akcji, z których jednak tylko jeden wywarł na mnie zamierzony efekt. Jeśli chodzi o ten drugi to niestety wskazówki podrzucone wcześniej przez twórców były nazbyt czytelne, a też nie jestem pewna, czy gdyby ich nie było sytuacja byłaby dla mnie dużo mniej klarowna. Na logikę, raczej nie. I przede wszystkim stąd ta jedna niespodzianka. Bo logika, a na pewno doświadczenie z tego typu fikcyjnymi opowieściami, dyktowało coś innego. To na pewno nie jest niemożliwe, nieprawdopodobne, nazbyt wydumane, ale... no powiedzmy, że nie jest to klasyczne rozwiązanie.

Otwierajcie szampany, bo oto pojawił się nowy obiecujący gracz. Kolejny dobrze zapowiadający się reżyser. Uwaga, proszę zanotować: HENRY JACOBSON. Dobrze. I od teraz będziemy bacznie przyglądać się karierze tego pana, tak? Miejmy nadzieję. Ale bez względu na to, w jakim kierunku będzie się rozwijał, moim zdaniem trzeba dać szansę jego pierwszemu pełnometrażowemu fabularnemu filmowi pt. „Bloodline”. Trzeba, jeśli jest się fanem serial killer movies, jeśli preferuje się thrillery psychologiczne, ale i krwawe/umiarkowanie krwawe horrory. Nie gwarantuję, że wszystkie osoby z wymienionych grup zachłysną się tą produkcją albo chociaż owego wyboru nie pożałują. Ale prawdopodobieństwo, że zaistnieje któraś z tych sytuacji, według mnie jest bardzo wysokie. Po prostu zerknijcie na to niebanalne od strony technicznej osiągnięcie. A na pewno bardziej wyróżniające się oprawą audiowizualną niźli fabułą. Co nie znaczy, że historia Evana Cole'a nie potrafi silnie zaangażować. I że warstwa tekstowa jest zupełnie pozbawiona niespodzianek. Tak więc popatrzcie na to.

1 komentarz:

  1. Jakiś czas temu miałem przyjemność oglądać ten film. Bardzo udany seans. Sean William Scott pokazał, że nadaje się do innych ról niż komediowe. Postacie nie są jednowymiarowe, a wszystko co oglądamy na ekranie nie jest takie przewidywalne jak mogłoby się wydawać. Film ogląda się z zaciekawieniem, a o to własnie chodzi prawda? Ode mnie nota 7/10 i polecam. Miło, że Tobie też się podobał, reżyser faktycznie podołał zadaniu i trzeba w przyszłości mieć na niego oko. ;)

    OdpowiedzUsuń