piątek, 1 stycznia 2021

„Farma” (2018)

 

Młoda para mieszkająca w Los Angeles, Nora i Alec, przemierzają samochodem wiejski obszar Stanów Zjednoczonych. Na noc zatrzymują się w pokoju wynajmowanym turystom przez jednego z tutejszych mężczyzn. A budzą się na farmie. Farmie pełnej zamaskowanych hodowców ludzi. Upchnięci w małych klatkach i boksach z sianem, mężczyźni i kobiety w tym miejscu stają się zwykłym bydłem. Hodowanym nie tylko na mięso, ale również mleko, które jest pozyskiwane od wcześniej zapładnianych nieszczęsnych turystek.

Amerykański horror kanibalistyczny od debiutującego w pełnym metrażu Hansa Stjernswärda (scenariusz i reżyseria) pod tytułem „The Farm” (pol. „Farma”), jak wieść niesie, kosztował aż dwadzieścia pięć milionów dolarów i był kręcony w Santa Clarita i hrabstwie Riverside w Kalifornii. Wyobrażające zwierzęta hodowlane maski, które wykorzystano w filmie przypominają te widziane w „Następny jesteś ty” Adama Wingarda, ale założenie fabularne jest zupełnie inne. O „Farmie”, słusznie czy nie, mówi się, że to idealna propozycja dla wegan. Tak czy inaczej Hans Stjernswärd wyraźnie występuje tutaj w obronie zwierząt hodowlanych. Poprzez postawienie na ich miejscu homo sapiens. Pierwszy pokaz „Farmy” odbył się w kwietniu 2018 roku na The Overlook Film Festival, a do szerszego obiegu w niektórych krajach świata (między innymi w swoich rodzimym Stanach Zjednoczonych) trafił w grudniu 2019 roku. W Polsce film wyszedł pod koniec roku 2020 na CDA Premium.

Przesadzony? Niesmaczny? Obrazoburczy? Chory? Pierwszy pełnometrażowy obraz Hansa Stjernswärda tymi, czy podobnymi słowami był i wciąż jest przez niektórych podsumowywany. Ba! Niektórzy nawet zrównali tę pozycję z „Ludzką stonogą” Toma Sixa, czyli jednym z najbardziej odrażających pomysłów w historii filmowego horroru. Ja tak daleko w porównaniach nie pójdę. Szczerze mówiąc wizja przedstawiona w „Farmie” nawet mnie nie zaskoczyła. Nie przypominam sobie wprawdzie dzieła (ani filmowego, ani literackiego) opartego na takim motywie, więc muszę oddać Stjernswärdowi wprowadzenie jakiejś tam świeżości; wypuszczenie się, jeśli nawet nie na dziewicze tereny gatunkowe, to z całą pewnością rzadko odwiedzane. Niepospolita to koncepcja, jednak zdarzało mi się już „zabawiać” podobnymi myślami. Wyobraźnia podsuwała mi już tego rodzaju wizje, ale jakoś nie zastanawiałam się nad tym, dlaczego nie spotkałam się jeszcze z czymś takim podczas swojej przygody z horrorem. Nikt na to nie wpadł, czy po prostu nie znalazł się odważny do podjęcia tego tematu na ekranie? A może najzwyczajniej przegapiłam zbliżone tematycznie opowieści tak w kinie, jak w literaturze grozy. Czyli opowieści, w których ludzie są hodowani niczym bydło. Właściwie w oczach właściciela tytułowej farmy i jego pracowników turyści, których przetrzymują w tym miejscu, są niczym innym jak zwierzętami hodowlanymi. Żywym inwentarzem dającym im mięso, a w części przypadków również mleko, którymi handlują w okolicy. Zaczyna się tradycyjnie – młoda para, Nora i Alec, są w podróży. Wygląda na to, że szukają odpoczynku od wielkomiejskiego zgiełku (mieszkają w Los Angeles) na prowincji. Ot, takie krótkie wakacje w spokojnej, sprzyjającej relaksowi okolicy. Przybrudzony, można powiedzieć nihilistyczny klimat, przyblakłe zdjęcia nasuwające skojarzenia z kinem grozy z lat 70-tych XX wieku (ja miałam przed oczami głównie „Teksańską masakrę piłą mechaniczną” nieodżałowanego Tobe'a Hoopera, choć nie należy przez to rozumieć, że to dokładnie to). I niezbyt charakterystyczna ścieżka dźwiękowa - prawie niesłyszalna, niepracująca na budowanie nastroju choćby tylko w zbliżonym stopniu co obrazy przewijające się przed oczami. Rozległe pola trawiaste i uprawne, trochę drzew, dużo piachu i tylko gdzieniegdzie jakieś zabudowania: gospodarstwa, stacje benzynowe, bar, kościół. W tym przedostatnim być może odbywa się swego rodzaju selekcja turystów. W scenariuszu nie pada to wprost, ale można domniemywać, że w tym nieszczęsnym barze weryfikuje się czy to wcześniej upatrzone osoby, czy dopiero zauważonych przybyszów. Test, który powie jego organizatorom, czy dana osoba powinna trafić na jedną z tutejszych farm. Pewności mieć nie mogę, ale podejrzewam, że decydujące znaczenie ma zamówienie złożone w tym obskurnym przybytku. Zamówisz mięso, a na własnej skórze odczujesz to, co czuło stworzenie, które skończyło w twoim żołądku. Taka zemsta na mięsożercach? Zemsta i zarazem próba otworzenia im oczu na koszmarny los istot, którymi z takim smakiem się żywią? Po trosze może tak, ale pseudohodowcami w opowieści Hansa Stjernswärda przede wszystkim kieruje chęć zysku. Właściwie to jedyna motywacja oprawców, co do której nie miałam żadnych wątpliwości. Twórcy aż nadto wyraźnie pokazali, że zrobili sobie z tego biznes (jak degeneraci w „Hostelach”). Dochodowy biznes opierający się na ludzkiej krzywdzie. Wybrani przyjezdni/przejezdni są porywani i przewożeni na tytułową farmę, gdzie prawie wszyscy noszą maski wyobrażające głowy zwierząt hodowlanych. I ten właśnie szczegół, myślę, przemawia za tym, że sprawcy nie kierują się jedynie pragnieniem dużego zarobku. Nora i Alec staną się „najnowszym nabytkiem” samozwańczych hodowców. Zostaną zrównani z bydłem, dołączą do „żywego inwentarza” gromadzonego w tym ustronnym zakątku Stanów Zjednoczonych.

Nie chce mi się wierzyć, że budżet „Farmy” Hansa Stjernswärda opiewał na sumę dwudziestu pięciu milionów dolarów (w przybliżeniu). Taką informację znalazłam w Sieci, ale wcale bym się nie zdziwiła, gdyby okazała się nieprawdziwa. Bo wciąż zachodzę w głowę, co pochłonęło tyle pieniędzy. Wynagrodzenia dla ludzi, którzy poświęcili swój czas i energię dla tego... hmm... dzieła? Jeśli tak, to chyba przepłacono. Operatorzy i oświetleniowcy moim zdaniem spisali się najlepiej. Nie żeby dokonali w „Farmie” czegoś godnego najwyższych pochwał, ale przyznaję, że udało im się wytworzyć nieprzyjemny, budzący lekki dyskomfort emocjonalny, może nawet nieco odpychający, troszkę wstrętny klimat. Atmosferę, z jaką nieczęsto spotykam się we współczesnych horrorach. Atmosferę, której uważam bliżej do standardów rąbanek z lat 70-tych XX wieku niż tych, które najczęściej obserwuję w nowszych obrazach tego typu. Czyli niby krwawych horrorach. Niby takich brutalnych, skrajnie makabrycznych, epatujących bezrozumną przemocą wobec bliźnich. Niby, bo wbrew obiegowym opiniom na temat „Farmy”, nie zauważyłam w tym niewprawnie zmontowanym przedstawieniu jakiejś większej koncentracji na warstwie gore. Powiedziałabym nawet, że rozlew posoki był oszczędniejszy nawet od tego, do którego „przyzwyczaiły mnie” umiarkowanie krwawe horrory z ostatnich lat. Ludzkie wnętrzności, poodkrajane kończyny i w ogóle w jakikolwiek sposób okaleczone ciała, też nieczęsto pojawiały się w kadrze. A jak już, to na krótko. Filmowcy zauważalnie dążyli do szokowania odbiorców, ale częściej czynili to bez udziału makabrycznych praktycznych efektów specjalnych (te nieliczne, które na ekranie się przewijają prezentują się dość realistycznie). Upodlanie, poniżanie ludzi, jakie odbywa się na potwornej farmie gdzieś, gdzie diabeł mówi dobranoc. Już samo zrównanie bliźnich z bydłem hodowanym na mięso, a w części przypadków również mleko, może budzić mniejszą czy większą odrazę. Dorośli ludzie poupychani w małych klatkach (patrzcie, jaki los nasz wspaniały gatunek często gotuje ptactwu hodowlanemu), ciężarne kobiety i kobiety, które niedawno wydały na świat dziecko, traktowane jak zwierzyna mleczna (regularne odsysanie mleka z piersi), a te które z różnych powodów mleka dawać nie mogą wcześniej czy później dzielą los porwanych mężczyzn i niepłodnych kobiet. Czyli idą na rzeź. Tak naprawdę każda z tych nieszczęsnych osób najpewniej skończy na stole jakiegoś osobnika, który albo nie widzi nic zdrożnego w konsumowaniu ludzkiego mięsa, a wręcz rozsmakował się w „takich rarytasach”, albo po prostu nie jest świadomy tego, co kupuje. Jak wielu z nas. I zaryzykowałabym twierdzenie, że dotyczy to nie tylko ludzi niestroniących od mięsa. Autentyczny szok tak naprawdę przeżyłam tylko raz. Tylko jeden moment w „Farmie” był dla mnie nielichym wstrząsem i myślę, że każdy, kto na seans pierwszego pełnometrażowego obrazu Hansa Stjernswärda się zdecyduje, domyśli się, którą potworność mam na myśli. Choć przecież na tej niecodziennej, nielegalnej farmie bestialstwo goni bestialstwo (najczęściej bezkrwawe – sporo dzieje się poza kadrem). Trwa produkcja, która tak naprawdę odbywa się bodaj na całym świecie. Ale to żadne bestialstwo. To jest w porządku, bo cierpią i giną zwierzęta. Człowiek to co innego. To nie kawał mięcha pozbawiony zdolności odczuwania, który istnieje tylko po to, by karmić innych. „Tak? Na pewno? No to patrz!” - zdaje się wołać Stjernswärd do ludzi, którzy mają odwagę konfrontować się z niewygodnymi, niemoralnymi, niewątpliwie prowokacyjnymi wizjami. Gdyby tylko jeszcze w „Farmie” znalazła się chociażby jedna nierażąco płaska postać, gdyby tylko poświęcono więcej uwagi (w sumie to choć minimum uwagi) czy Alecowi, czy prędzej Norze, bo to ona wyrasta na czołową bohaterkę. Trochę lepiej potraktowano czarne charaktery. To znaczy ich portrety nie są aż tak powierzchowne. Boleśnie pobieżne. Nijakie. Ale to jeszcze nic. Bo oto rozpoczyna się magiczny spektakl z gatunku „pojawia się i znika”. Okazuje się, że niektóre postacie posiadły zdolność teleportacji: ni z tego, ni z owego wyrastają to tu, to tam. Nawet gdy stają tuż przed oprawcą, ta gapa ich nie widzi i zanim zrobi kolejny krok, ofiara zdąży się ukryć. W ułamku sekundy pokonać parę kroków i jeszcze zagrzebać się pod ciężkim cielskiem. Podobnych „kwiatków” jest w „Farmie” więcej. Ciąg przyczynowo-skutkowy nie był dla twórców istotny. W sumie tak jest łatwiej. Po co główkować nad tym, jak temu czy tamtemu udało się przemknąć tuż pod nosem oprawcy (czasami w liczbie mnogiej), skoro można zrobić skok w czasie. Niedoszła ofiara jest tu, cięcie, i niedoszła ofiara jest gdzie indziej. Genialne, prawda? Proste, a... nie działa.

Oczy mi się trochę kleiły na tym tu seansie. Nerwy też mnie brały, ale nie z gatunku tych pożądanych. No dobrze, przyjęłam jedno naprawdę mocne uderzenie i kilka słabszych. W każdym razie jakichś tam emocji pierwsza pełnometrażowa produkcja Hansa Stjernswärda mi dostarczyła. Doceniam pomysł wyjściowy, doceniam odwagę i (nie bijcie) przesłanie, jakie kryje się w tej, bądź co bądź, odrażającej i na szczęście (na razie...) fikcyjnej wizji. Na tej farmie, na której hoduje się ludzi. Chory horror, ale nie jestem przekonana, czy wywrze jakieś większe wrażenie na osobach co bardziej obytych z tego rodzaju kinem. To znaczy silniejszych emocji prawie na pewno niejednemu z nich dostarczy, ale czy uzna go za jeden z najmocniejszych obrazów, jakie w życiu obejrzał? Wątpię. I nie będę polecać. Nie, bo portrety bohaterów. Nie, bo przyczynowość. Takie rzeczy to nie w „Farmie”.

2 komentarze:

  1. Bardzo słaby film, nudny z małą ilością krwawych itp. scen. Po wielu komentarzach oczekiwałem czegoś więcej. Słabe postacie pozbawione kompletnie jakichkolwiek emocji, tak jak i główni bohaterowie. Wiele scen powinno być bardziej rozbudowane bo czasami przez to można odnieść wrażenie że wszyscy tam uwięzieni ludzie to idioci. W porównaniu z innymi podobnymi filmami ten na pewno nie jest odrażający itp., czasami przypominał słabą komedię.

    OdpowiedzUsuń