H.P.
LOVECRAFT, ARTHUR C. CLARKE, HARRY TURTLEDOVE, LOIS H. GRESH, JOHN
SHIRLEY, WILLIAM BROWNING SPENCER,
CAITLÍN R. KIERNAN, ROBERT SILVERBERG, MICHAEL SHEA, MELANIE TEM,
HEATHER GRAHAM, DARRELL SCHWEITZER, K.M. TONSO, J.C. KOCH,
JOSEPH S. PULVER SR., JONATHAN THOMAS, DONALD TYSON
Amerykański
pisarz i krytyk literacki, bodaj najbardziej zasłużony badacz
twórczości Howarda Phillipsa Lovecrafta, S. T. Joshi (Sunand
Tryambak Joshi) oraz redaktor wydawniczy z Titan Books, Steve Saffel,
w czasie, w którym Guillermo del Toro zastanawiał się nad
przeniesieniem na ekran minipowieści Lovecrafta pod tytułem „At
the Mountains of Madness” (pol. „W górach szaleństwa”),
postanowili przygotować antologię opowiadań inspirowanych tym
kultowym utworem. Chcieli, by współcześni pisarze i pisarki
potraktowali to działo jako swego rodzaju trampolinę, ale mile
widziane były też teksty powstałe pod natchnieniem innych
opowieści Samotnika z Providence. Joshi doszedł bowiem do wniosku,
że dawanie autorom tak wąskiej przestrzeni, ograniczanie się do
tego jednego dzieła, rodzi zbyt wielkie ryzyko, że w publikację
wkradnie się monotonia. Joshi i Saffel nie mieli najmniejszych
problemów ze znalezieniem autorów i autorek gotowych podjąć się
tego wyzwania (wykorzystano też już istniejące opowiadania). I tak
oto powstało „Szaleństwo Cthulhu”, pierwotnie opublikowane w
2014 roku pod tytułem „The Madness of Cthulhu”. A to nie koniec.
Joshi i wydawnictwo Titan Books poszli za ciosem i już w 2015 roku
wpuścili na amerykański rynek drugi tom „The Madness of Cthulhu”.
Pierwsze „Szaleństwo Cthulhu” w Polsce zadebiutowało w roku
2021 pod szyldem wydawnictwa Vesper. Szesnaście opowiadań
inspirowanych twórczością H.P. Lovecrafta, oczywiście z
wyróżnieniem jego „W górach szaleństwa”, które
też znajdziecie w owej dość obszernej, twardo opakowanej, księdze
(w doskonałym tłumaczeniu Macieja Płazy). Zilustrowanej - coś
wspaniałego! - przez Macieja Kamudę: geniusza nad geniuszami.
Zdjęcie na froncie to też jego dzieło. Prawda, że piękne? Na
wstępie głos zabierze Jonathan Maberry, autor między innymi
Trylogii Pine Deep („Blues duchów”, „Song umarłych”,
„Wschód złego księżyca”) i cyklu z Joem Ledgerem (w Polsce
dotychczas wydano „Pacjenta zero” i „Fabrykę Smoków”). Z
humorem o swoich początkach z Wielkim Lovecraftem. O którym
następnie przez chwilę porozmawiamy z S.T. Joshim, rzecz jasna
skupiając się przede wszystkim na „W górach szaleństwa”,
pierwszoplanowej „postaci” „Szaleństwa Cthulhu”.
Tradycyjnie
zacznę od opowieści, które wywarły na mnie największe wrażenie.
„Czarcia Wanna” Lois H. Gresh koncentruje się na
dziesięcioletniej dziewczynce marzącej o przeprowadzce do
cieplejszego i przede wszystkim mniej odizolowanego miejsca. Jej
domem jest bowiem stacja na Antarktydzie, gdzie pracuje jej ojciec,
od jakiegoś czasu jej jedyny opiekun prawny (matka zmarła), dla
którego, zdaniem dziewczynki, praca jest ważniejsza od niej. Jej
najlepszym przyjacielem jest pies, którego w bardzo dramatycznych
okolicznościach poznamy na samym początku tej umiarkowanie
makabrycznej, pomysłowej, frapującej (demoniczne bakterie?) i nade
wszystko wzruszającej opowieści ze skutej lodem, skrajnie
nieprzyjaznej krainy. Lovecraftowskie szaleństwo, jak się patrzy!
Autorka
między innymi „Tonącej dziewczyny” i „Czerwonego drzewa”,
Caitlín R. Kiernan w ramach operacji pod kryptonimem „Szaleństwo
Cthulhu”, w „Górze,
co ruszyła z posad” opowie
o dziwnych wypadkach na Dzikim Zachodzie. Tajemniczych
wydarzeniach podczas wykopalisk archeologicznych, mozolnych
poszukiwań kości jaszczurów (dinozaurów) i skamieniałości na
bezkresnej prerii. Jeden z członków ekipy zdaje się być
przekonany, że kierownik ekspedycji popełnił błąd
przywłaszczając sobie znaleziony artefakt, posąg prawdopodobnie
jakiegoś pogańskiego bożka. Zachowanie tego pierwszego coraz
bardziej niepokoi jego kolegów, ale czytelnika pewnie nie będzie
opuszczało przekonanie, że to jedyna osoba świadoma zagrożenia.
Osoba, której reszta powinna posłuchać. Klimat niesamowitości w
oparach histerii (czuć ducha Lovecrafta), uwierająca tajemnica,
praktycznie nieodstępujący mnie dreszczyk emocji. Pomysły własne,
z inwencją. Nawet bez wyraźnych nawiązań do twórczości
Samotnika z Providence, chyba że za takowe uznamy nastrój panujący
na tej przeklętej prerii.
„Nadciąga
Cthulhu” od Heather Graham toczy się na statku, mającym
ciekawą, a przy tym mroczną historię, która mogła być
zainspirowana losem Mary Celeste. Tak czy inaczej, ów obiekt
pływający zaginął dawno temu, oczywiście wraz z pasażerami.
Statek niedawno odnaleziono i odrestaurowano (los uczestników tego
feralnego rejsu sprzed lat pozostaje nieznany; ciał, ani żywych,
ani martwych nie znaleziono), a teraz planuje się zrobić z niego
atrakcję turystyczną. W czym, jak zapewne liczy aktualny właściciel
zagadkowego statku, dopomoże podróż, którą dokładnie
prześledzimy. Na pokładzie mam grupę złożoną z naukowców oraz
zespół badaczy zjawisk paranormalnych. Rozmowy o Mitologii Cthulhu
H.P. Lovecrafta w śmiertelnie niebezpiecznej pułapce, z której
niepodobna prędko się wydostać. Można się nabawić klaustrofobii
i choroby morskiej:) Doprawdy niekomfortowe położenie. I jeszcze ta
czarna maź... Ta niepowstrzymanie narastająca niepewność.
Fabularnie niby nic szczególnie wyszukanego – standardowa
historyjka z dreszczykiem wykorzystująca pomysły Lovecrafta – a
cieszy. Wciąga na maksa!
„Na
tych ścianach przedstawiono każde monstrum, każdą potworność,
każdy mroczny, chory popęd. Zobaczyć to znaczy wpaść w rozpacz”.
To wyjątek z opowiadania Williama Browninga Spencera pod tytułem „W
symbiozie z bogami”. O naukowcu, który w młodości
zaprzyjaźnił się z nastoletnim geniuszem i zakochał w ich
wspólnej znajomej. Niestety bez wzajemności. Ona wolała tego
drugiego, chłopaka, który może i miał wysoki iloraz inteligencji,
ale jego charakter pozostawiał wiele do życzenia. W każdym razie
młodego geniusza cechowała nadzwyczajna arogancja. Zwykł patrzeć
na innych z góry. Przemądrzały i nieskory do podejmowania
dyskusji. Taki typ, co to oczekuje, że wszyscy będą mu potakiwać.
I naturalnie przyswajać wiedzę, którą „łaskawie” dzieli się
z „motłochem”. Sceny z umownej teraźniejszości przeplatają
się z retrospekcjami z życia głównego bohatera i jego
niegdysiejszych przyjaciół. Nostalgiczny ton, suspens, frapujący
rozwój (zastanawiające wydarzenia), ale już finał odrobinę
rozczarowuje. Historia buduje się powoli, z dużym naciskiem na
klimat - mroczny, smutnawy (przemijalność wszechrzeczy), w ciągłym
poczuciu zagrożenia, niezdefiniowanego, ukrywające się przed
naszym dociekliwym okiem. Biorąc to pod uwagę ostatnia partia
wygląda trochę, jakby autor miał już serdecznie dość
przebywania w tym wyimaginowanym świecie. Jakby uciekał w popłochu,
zostawiając niedomknięte drzwi. Innymi słowy, w mojej ocenie nie
najładniej się to pospinało. Ale cała reszta (poza finałem) tej
niemuzycznej kompozycji zdecydowanie dopieściła moje uszy. O tym,
że czasami lepiej nie wiedzieć, żyć w błogiej nieświadomości.
„Ostatnie
namaszczenie” pióra K.M. Tonso to nieoficjalny sequel „W
górach szaleństwa”. Nie wiem, czy Howard Phillips Lovecraft
zaaprobowałby ten tekst, ale mnie ta wizja przekonuje. Poruszająca
rzecz o dwóch mężczyznach żywotnie zainteresowanych antarktyczną
wyprawą sprzed lat, pod przewodnictwem skompromitowanego wykładowcy
uniwersyteckiego Williama Dyera. Jeden to jego jedyny syn, który
wykłada na tej samej uczelni (oczywiście Miskatonic), co niegdyś
jego, nieżyjący już, ojciec. A drugiego poznajemy jako jego
studenta. Stylowa (silny zapaszek oryginalnych Wielkich
Przedwiecznych) opowieść o przyjaźni, poświęceniu, do jakiego
zdolny jest nie tylko człowiek oraz o pazerności,
krótkowzroczności, destrukcyjnej działalności Homo sapiens.
Aż można pożałować, że dominującym gatunkiem na Ziemi nie są
nieszczęśni stworzyciele odrażających shoggothów.
|
(źródło: https://pl-pl.facebook.com/kamuda.art) |
Było
wybornie, a teraz... nadal bardzo smacznie. Z rewelacyjnych do bardzo
dobrych, w mojej ocenie. Na pierwszy ogień „Świadek w
ciemności” Johna Shirleya, czyli „W górach szaleństwa”
z perspektywy jednego z Przedwiecznych, którzy tam byli. Wszystko
oczywiście odbywa się nieoficjalnie (Lovecraft pewnie inaczej by to
poprowadził), ale propozycja Shirleya na pewno dobrze współgra,
pokrywa się – wszystko idealnie się spina – z jednym z
najważniejszych utworów Wielkiego Pisarza z Providence. Jest
wyśmienity klimat, jest i walor edukacyjny. „Być może
ostatnia nauka, jaką należy z tego wyciągnąć brzmi: Pozwólmy,
by niektóre mroczne zakamarki niewytłumaczalnego zostały...
niewyjaśnione”.
„Artemida
o stu piersiach” autorstwa bardzo płodnego amerykańskiego
pisarza Roberta Silverberga. Opowieść o dwóch braciach w Turcji.
Jeden jest naukowcem, zatwardziałym sceptykiem, który od zawsze
dawał swojemu bratu odczuć, że we wszystkim jest lepszy od niego.
Trochę okrutnik, na pewno arogant. „Niewierny Tomasz”, którego
uporządkowany, zwykle tak przyjemnie przewidywalny świat, dosłownie
zatrzęsie się w posadach. A wszystko przez istotę, której
niechcący zwrócono wolność. Zło(?) nie z tego świata,
imponująca żonglerka napięciem, niepojęta, podskórna groza,
jakaś nadnaturalna energia bijąca z dosłownie każdej stronicy
tego pozbawionego co prawda dobitnych nawiązań do twórczości
Lovecrafta tekstu, ale klimat tak podobny, że tylko czekałam na
naszego (nie)dobrego przyjaciela Cthulhu.
Jonathan
Thomas zgotował nam iście „Kapryśnego mistrala”.
Młody mężczyzna udaje się do Francji. Na zaproszenie swojego
byłego nauczyciela akademickiego, który emeryturę spędza w pewnym
odosobnieniu. Prowadzi dość pustelniczy żywot, ale też nie można
powiedzieć, że zupełnie stroni od ludzi. Profesor ów dokonał
niezwykłego odkrycia, które bez dłuższej zwłoki zaprezentuje
swojemu gościowi. Po to go zaprosił, ale niewątpliwie nie
przewidział takiego rozwoju sytuacji. Tragicznego? Ciekawe
stworzenie, ale jeszcze ciekawsza jest cała, powiedzmy kryminalna
sprawa, z którą, chcąc nie chcąc zderzy się niczego nieświadomy,
nie niewiedzący, ale z całą pewnością coraz bardziej
zaciekawiony, młody gość zanoszącego się podejrzanym kaszlem...
szalonego naukowca? Klasycznego burzyciela choćby w rodzaju Herberta
Westa? Tak czy inaczej, zakończenie chyba lepsze być nie mogło. W
punkt.
I
jeszcze „Opowieść psiego opiekuna” od Donalda
Tysona, czyli „W górach szaleństwa” tym razem oczami, no
właśnie opiekuna psów zaprzęgowych. Można się nieco
zniecierpliwić, ponieważ najpierw powoli, krok za krokiem,
przechodzimy przez kolejne etapy znanej nam już - zamieszczonej
także w tym zbiorze, więc nie mów odbiorco „Szaleństwa
Cthulhu”, że nie znasz - antarktycznej wyprawy, która złotymi
literami zapisała się w historii szeroko pojętej fantastyki.
Wydaje się, że niczym nie zaskoczy. Ot, powtórzenie materiału,
swego rodzaju streszczenie „W górach szaleństwa” poczynione
przez autora niemogącego pochwalić się dokładnie takim
warsztatem, jaki posiadał Lovecraft, ale solidności, dojrzałości
nie śmiałabym mu odmówić. A potem następuje spodziewana, przy
czym u Lovecrafta nie przedstawiona w szczegółach, bitwa. Tyson
pokaże nam swoje wyobrażenie owej konfrontacji, ale to jeszcze nic.
Ostatnie stronice tego opowiadania to dla mnie najprawdziwsze dzieło
sztuki. Płakałam jak dziecko.
Po,
w moim uznaniu, bardzo dobrych tekstach wskakujemy w tylko (albo aż)
dobre. „Pod lodowcem” Michaela Shea to historia
dwóch sióstr, które na swoje nieszczęście postanowiły zbadać
najwyższy poziom partii wielkiego lodowca znajdującej się pod
wodą. Ich odkrycia robią wrażenie – fascynujące pomysły
własne. Chore, ale fascynujące. Do tego ciasnota: maleńka „bańka”,
tj. okręcik podwodny otoczony niepokojącymi stworzeniami. Pościg,
uważam, zanadto rozciągnięty. Można się zmęczyć w tym
szaleńczym zjeździe, ale pewnie nie aż tak jak dwie siostry, które
jakieś licho zawiodło do tej przeraźliwie zimnej krainy.
„Ciepły”
Darrella Schweitzera to historia doprawdy niezwykłej przyjaźni.
Człowieka z kimś, kto człowiekiem już nie jest. Niezupełnie.
Autor nie zdradza szczegółów, ale nie pozostawia wątpliwości, że
wszystko przez jakąś zarazę. Ofiara tajemniczej (zombie?) choroby,
która teraz dostaje szansę na powrót „do żywych”. Zamiana
ról. W sumie tragiczna to opowieść. Bije z tego jakiś smutek,
czuć nieuchronność porażki. Egzystencjalnej katastrofy. Koszmar
nieunikniony... i trochę rozczarowujący.
Opowiadania,
które uważam za niezłe. Trochę ponad przeciętne. „Kantata”
pióra Melanie Tem to rzecz o badaniu niedawno odkrytego rozumnego
gatunku na Ziemi (a ściślej jednego ochotnika). I o kobiecie, która
nigdy nie lubiła muzyki. Zawsze jej unikała, a teraz czuje
straszliwe swędzenie, które ma jakiś związek z muzyką. Znakomite
zakończenie (uwaga: mała makabra), ale wcześniej trochę bałaganu
moim zdaniem się narobiło. Inny świat, czy raczej nowe elementy na
starej dobrej planecie, a tak pokrótce przedstawione. Frustrująco
niepełny obraz.
J.C.
Koch przedstawia urodziwą „Panienkę”. Osada, w
której mieszkała właśnie została zrównana z ziemią. Gang,
który za to odpowiada, oszczędził tylko ją. Porywają tytułową
postać, która co trzeba dodać wcale się nie opiera. Chętnie
dołącza do ich grupy. Mało tego: staje na czele owego pochodu,
prowadzi ich do miejsca, w którym, jak twierdzi, będą mogli się
ukryć przed ścigającą ich kawalerią. I poznać jej ojca, który
na pewno serdecznie ich ugości. Dziwne, co? Wybili jej plemię, a
ona oferuje im pomoc i na dodatek jest przekonana, że jej rodzony
ojciec nie będzie miał nic przeciwko tym zbrodniarzom. Nie takie
znowu dziwne, jeśli się nad tym zastanowić. Są pewne sygnały...
Tak czy owak, ta podróż trochę się mi dłużyła. Żmudnie,
mozolnie, niemniej od czasu do czasu nawija się jakiś umilacz,
niezwykła atrakcja, która naturalnie nie wróży dobrze. Nie dla
kryminalistów, ale czytelnik może liczyć na mocniejszy drink u
celu tej wyprawy.
Średnio.
Arthur C. Clarke i jego parodia „W górach szaleństwa” H.P.
Lovecrafta. Raczej nieśmieszne (nie dla mnie) „W górach
pomroczności – od Lovecrafta do Leacoocka”.
„Historyczna” wyprawa na Antarktydę w krzywym zwierciadle.
Istoty, których narrator „nie umie opisać” (ostro...), choć
coś tam zdradza. Na rozluźnienie może być. Głównie dzięki
Lovecraftowi: od niego, to co najlepsze, a od siebie szczypta w moim
odbiorze nader wymuszonego humoru.
„Shoggoth
z Fillmore” Harry'ego Turtledove'a, czyli zaproszenie na
koncert, gdzie jako support wystąpi zespół muzyczny o nazwie HPL.
Na widowni nie zabraknie Wielkich Przedwiecznych i Wielkiego Pisarza.
Ale najpierw popatrzymy na wyjątkowy gatunek pingwinów. Prosto z
Antarktydy Lovecrafta. Fabuła niezbyt rozwinięta, żeby nie
powiedzieć prawie żadna, ale za to niezły dowcip się tu ujawnia.
Zabawna, choć mało treściwa historyjka. Też trochę smutna,
Nieoficjalna kontynuacja (kilkadziesiąt lat później) „W górach
szaleństwa” z przymrożeniem oka.
„Biały
ogień” Josepha S. Pulvera Sr. to jakaś wariacja na temat
„W górach szaleństwa” Lovecrafta (motywy fabularne: tutaj mamy
nieoficjalną księgę drugą, kolejną wyprawę do domu bestii) i
„Rozniecić ogień” Jacka Londona (styl). Według mnie nic
niewnosząca do Mitologii Cthulhu, całego ogromnego uniwersum nie
tylko od ojca tegoż (Arthur Machen mógłby być dziadkiem... tak
tylko mówię), opowieść, przez którą ledwo przebrnęłam.
Głównie przez formę. Poetycka proza, tak to pozwolę sobie nazwać.
Nie na moją głowę. Za cienka po prostu jestem do takich
podniosłych utworów.
Czekam
na tom drugi „Szaleństwa Cthulhu”, antologii pod redakcją S.T.
Joshiego. Kolejną dawkę opowiadań pisanych pod natchnieniem
nieśmiertelnego Howarda Phillipsa Lovecrafta. Inspirowanych jego
twórczością, z przechyłem w stronę minipowieści „W górach
szaleństwa”. Jeśli dwójka dotrzyma kroku jedynce, to będę
przeszczęśliwa. Tyle mi wystarczy, by porządnie się najeść.
Apetyt na lovecraftowskie potworności, grozę spoza czasu i
przestrzeni (i nie tylko), chwilowo został zaspokojony. Polecam nie
tylko osobom mającym już jakieś rozeznanie w Mitologii Cthulhu.
Znasz czy nie znasz, spokojnie możesz rzucać się na tę - prawda,
że wspaniale się prezentującą (Vesper, 2021)? - publikację.
Mroczną studzienkę z szesnastoma opowiadaniami grozy i jedną
minipowieścią, która miękką ręką tutaj rządzi.
Za
książkę bardzo dziękuję wydawnictwu