środa, 19 stycznia 2022

„Dzika frajda” (2020)

 

Minnesota, rok 1983. Joel, młody krytyk filmowy pracujący dla magazynu „Vicious Fanatics”, podkochuje się w swojej współlokatorce Sarah. Kiedy dziewczyna wraca z randki ze swoją najnowszą sympatią, Joel spontanicznie postanawia bliżej przyjrzeć się jej chłopakowi. Podąża za nim do chińskiej restauracji, gdzie wdaje się z nim w na pozór przyjacielską rozmowę. Joel przesadza z alkoholem, w efekcie czego noc spędza w restauracyjnym składziku. A rano zastaje w środku grupkę nieznajomych, którzy biorą go za kogoś innego. Za jednego z nich. Jak się okazuje seryjnych morderców, którzy założyli coś w rodzaju grupy wsparcia.

Kanadyjski horror komediowy, pastisz, w reżyserii Cody'ego Calahana, twórcy między innymi „Antisocial” (2013), „Antisocial 2” (2015) i „Pozwól jej wyjść” (2016) oraz współwłaściciela wytwórni Black Fawn Film, która naturalnie objęła pieczę na tym projektem. On sam nazywa to listem miłosnym do horrorów z lat 80-tych XX wieku. Calahan najpierw wymyślił tytuł - „Vicious Fun” (w Polsce wypuszczony pod tytułem „Dzika frajda”) - a potem miesiącami gromadził pomysły na scenariusz. Obmyślił historię, którą na papier przelał niedoświadczony w pełnym metrażu James Villeneuve. Calahan chciałby stworzyć całe uniwersum Vicious Fun – póki co w swoim przekonaniu dysponuje wystarczającym materiałem na spin-off. Jego doceniony przez krytyków dowcipny list miłosny do starego dobrego kina grozy swoją premierę miał w październiku 2020 roku na Katalońskim Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Sitges. W czerwcu 2021 roku w Stanach Zjednoczonych rozpoczęto dystrybucję internetową (Shudder), a w Polsce zadebiutował na Splat!FilmFest 2021.

Dzika frajda” to opowieść o chłopaku, który przypadkiem wikła się w sytuację jakby wyjętą z któregoś z opiniowanych przez niego filmów. Joel (przykuwająca uwagę kreacja Evana Marsha, którego fani gatunku mogą kojarzyć choćby z „Naszego domu” Anthony'ego Scotta Burnsa) pracuje dla magazynu „Vicious Fanatics” - recenzuje filmy grozy, z którymi najpewniej nie obchodzi się łaskawie. Pierwsza scena z jego udziałem (tuż po prologu, pokazującym śmiertelny w skutkach atak kobiety na niczego niespodziewającego się podejrzanego kierowcę) dobitnie wskazuje, że Joel „nie zadowala się byle czym”. A tak naprawdę, to odniosłam wrażenie, że ten profesjonalny krytyk filmowy nie do końca rozumie reguły, jakimi rządzą się przynajmniej niektóre historie omawiane przez niego na łamach magazynu dla horrormaniaków. W każdym razie na pewno ma problem ze slasherami – według niego są rażąco nielogiczne, żeby nie powiedzieć głupie. Za przykład niechaj posłuży taki klasyk: upatrzona ofiara biegnie, zabójca podąża za nią wolnym krokiem, ona naturalnie mocno go wyprzedza, ale nagle, jakimś cudem oprawca wyrasta tuż przy niej. Nierealistyczne. Bujda na resorach. Rzecz, której tak inteligentny odbiorca, jak Joel, zaakceptować po prostu nie może. To trzeba zmienić. Przestać traktować widzów jak idiotów. Joel ma pomysł na wiarygodną opowieść o seryjnym mordercy, inteligentny slasher, w którym z całą pewnością żadna postać nie wyjdzie z domu, aby zgłębić tajemnicę dziwnych, podejrzanych odgłosów. Główny bohater „Dzikiej frajdy” to według mnie barwna, ciekawa postać. Robi wszystko, co w jego mocy, by inni widzieli go jako istną duszę towarzystwa, obiekt westchnień pięknych kobiet, chłopaka, który wprost nie może opędzić się od adoratorek. Najbardziej zależy mu, by jego współlokatorka Sarah, nie widziała w nim nieudacznika, życiowego przegrywa, za jakiego w głębi duszy sam się uważa. Wychodzi z założenia, że w ten sposób zdobędzie jej serce, ale widz raczej nie będzie miał wątpliwości, że Sarah zna go lepiej, niż mu się wydaje. Że rozpaczliwe próby sprzedania jej tego fałszywego wizerunku, nie przynoszą spodziewanych rezultatów. Wygląda na to, że dziewczyna nie daje się oszukać. Współczuje mu, bo zdążyła już zauważyć, że jedyne towarzystwo, na jakie może liczyć to ona. Chłopak nie ma przyjaciół, ale nie dlatego, że tak mu wygodnie. Bynajmniej. Wszystko wskazuje na to, że najzwyczajniej nie jest dobry w nawiązywaniu znajomości. Okopał się ten nasz Joel w swojej skorupie, w swojej jaskini obklejonej plakatami filmowych horrorów. Także tych, o których nie ma dobrego zdania. To znaczy nie szczędzi im krytyki, mówi, że to kiepskie twory, ale to może być kolejna cegiełka w jego niezbyt zmyślnej kampanii PR-owej. Tak naprawdę może wcale nie być takim ignorantem w dziedzinie horroru, jakim przynajmniej mnie dał się poznać. Recenzuje filmy grozy, ale choćby uwaga rzucona przez Sarah, mówi nam, że nic tylko narzeka. Nic mu się nie podoba – nie tyle fan gatunku, ile krytykant, niereformowalny filmowy malkontent. Ale tak naprawdę, czy tylko na niby? Oto jest pytanie. Pomysł na coś w rodzaju grupy wsparcia dla seryjnych morderców, jest tak szalony, tak pogięty, że wcale bym się nie zdziwiła, gdyby sama ta informacja obudziła w wielu widzach nieodparte pragnienie zobaczenia tego na własne oczy. Wejścia do tego zamkniętego kręgu, niezwykłej grupy wsparcia czy raczej kółka wzajemnej adoracji. To ostatnie to określenie jednej z postaci, która, muszę przyznać, w moich oczach przyćmiła Joela, bądź co bądź, zajmującego, przyjemnie zakręconego protagonistę. Młodzieńca, który w innym świecie, w dzieciństwie, mógłby zasilić szeregi światowej sławy klubu, Klubu Frajerów założonego w amerykańskim miasteczku Derry. W każdym razie ten młody człowiek, który ma już jakieś „aktorskie doświadczenie”, niebawem zostanie zmuszony do przyjęcia najtrudniejszej roli w swojej dotychczasowej niegwiazdorskiej karierze. Zagra seryjnego mordercę, mając przy tym świadomość, że jeśli powinie mu się noga, jeśli „publika” uzna jego kreację za niewiarygodną, to niechybnie pożegna się z życiem.

Akcja „Dzikiej frajdy” Cody'ego Calahana toczy się w pierwszej połowie lat 80-tych XX wieku, ale łatwo o tym zapomnieć. Nie zauważyłam tutaj żadnych starań w kierunku przywołania tego magicznego klimatu. W żadnym, najmniejszym nawet stopniu nie czułam tego wspaniałego ducha w tym zwariowanym świecie przedstawionym. Stroje aktorów (notabene niektóre są noszone i dziś), brak telefonów komórkowych i tym podobne detale, to za mało, żebym mogła poczuć się jak swego rodzaju podróżnik w czasie. Żeby chociaż jedną nogą stanąć w czasach relatywnie dawno minionych. Nastawiłam się na retro horror z przymrużeniem oka, a dostałam wszystko powyższe poza „retro”. „Dzika frajda” to kino stricte rozrywkowe. Film popcornowy, że pozwolę sobie użyć słów reżysera tego slasheropodobnego stworzenia. Siekanina na wesoło. Makabreska, historia w niezbyt gęstych oparach absurdu skąpana. Śmiej się, śmiej człowieku z cudzego nieszczęścia. Ejże, nie bądź taki poważny. Wrzuć na luz, bo to li wyłącznie nieszkodliwa zabawa dla dużych dzieci. Dla dorosłych, którzy lubią sobie od czasu do czasu „wrzucić na ząb” jakąś lekką, humorystyczną historyjkę. Również o zabijaniu. Zaczynamy w chińskiej restauracji. Niewielkim lokalu w „nieciekawej” okolicy. Na niedobór klientów właściciel tego przybytku raczej nie narzeka, a to duży sukces, zważywszy na to, że zdecydował się rozkręcić swój mały biznes na takim odludziu. A przynajmniej słabo zaludnionym kawałku amerykańskiej ziemi. Bob (odjechana kreacja Ariego Millena, który co warto zauważyć raz ukłoni się swojemu ziomalowi, kreacji Christiana Bale'e w pewnym głośnym thrillerze, opartym na kontrowersyjnej, ostrej jak brzytwa powieści), mężczyzna, który zabiega o względy współlokatorki i prawdopodobnie jedynej przyjaciółki Joela, widać, dobrze zna to miejsce. Tak czy inaczej, to on nieświadomie przywiódł Joela do tego kompletnie mu nieznanego lokalu. A że chłopak w podobnych miejscach bywa rzadko, jeśli w ogóle, uznaje, że ten jeden raz może się porządnie zabawić. Skoro nadarzyła się okazja, skoro wypełzłem ze swojej „jaskini”, skoro to mój pierwszy wieczór na mieście od niepamiętnych czasów, to wypadałoby wykorzystać to do maksimum. Zabawić się na całego. Czyli upić, nabrudzić, a potem odespać w jakimś cichych kąciku. A rano wyjść z lokalu jak gdyby nigdy nic. A nie, tutaj zabawa się kończy. Albo dopiero zaczyna... Po wyjściu ze składzika, skacowany Joel natyka się na kilkoro nieznajomych. Siedzących w kręgu mężczyzn i jedną kobietę, którą w sumie może kojarzyć (widz pewnie natychmiast ją rozpozna, wszak to już trzecie spotkanie z tą hardą niewiastą). Ona tym bardziej, bo przy ich pierwszym równie przypadkowym, ale tylko przelotnym spotkaniu, wyglądała na trzeźwą, w przeciwieństwie do Joela. Kiedy jednak reszta bierze go za jednego z nich, jakiegoś Phila, Carrie, bo takie imię prawdopodobnie nosi ta opryskliwa kobieta (dość widowiskowy występ Amber Goldfarb), ta zimna morderczyni, nie zgłasza sprzeciwu. A zatem nie rozpoznała tego wyraźnie zmieszanego, nic nie rozumiejącego gościa? Czy raczej intruza, który porządnie namiesza. Oczywiście niechcący – Joel nie chciał zepsuć tego spotkania, tego nie można mu zarzucić. Nie premedytacja, tylko głupia pomyłka. Pomyłka tamtych, nie jego, tym bardziej więc wypadałoby darować biednemu chłopakowi. Każdą inną grupę wsparcia ta mała wpadka mogłaby co najwyżej rozbawić. Pośmialiby się razem z Joelem, a potem spokojnie, bez dalszych przygód, by się rozeszli. Ale ci ludzie nawet gdyby chcieli – a nie chcą – nie mogliby „wypuścić tego króliczka z klatki”. Za duże ryzyko. Chłopak za dużo wie, poza tym takie polowanie w większym gronie może być miłą odskocznią od rutyny. Drapieżnikom, którzy dotąd działali w pojedynkę, trafia się coś innego. Mogą pobawić się z ludźmi, z którymi doskonale się rozumieją. Kolegami psychopatami. Scenariusz przewiduje trochę niespodzianek, ale skoro ja bez trudu je rozpracowałam, to podejrzewam, że i na innych nic z tego nie wywrze spodziewanego wrażenia. Nie takie fortele w horrorze już stosowano. Jak na dzisiejsze standardy „Dzika ferajna” jest dość krwista, ale mdłości raczej nie wywoła. Chyba że u Joela – ten to potrafi chlusnąć. Praktyczne efekty specjalne z lekkim wspomaganiem komputerowym (najlepiej widać to w jednej akcji z okiem – według mnie straszna fuszerka; no aż mnie... zemdliło). Że praktyczne to się cieszę, ale ich wygląd pozostawia sporo do życzenia. Akurat takich „potworków” nie preferuję. Od razu widać, że to „zabawki”. Funkiel nówki, błyszczące, że aż niemiło. To znaczy wszystko, nawet jelita walające się po podłodze, wyglądają jak wypolerowane. Plastikowa czy tam gumowa tandeta. Lubię kicz, ale nie taki. Nie z tej epoki. Podsumowując jest gore, ale jeśli o mnie chodzi to równie dobrze mogłoby go nie być. Efekt byłby taki sam, a może nawet lepszy. Całkiem nieźle bawiłam się w tym dzikim „lunaparku”, ale głównie dzięki całemu temu towarzystwu. Dzięki Joelowi i morderczej ferajnie, zbieraninie psychopatycznych cudaków, egzotycznym okazów bytujących w Stanach Zjednoczonych i jakimś cudem – no, tylko na nich spójrzcie! – jeszcze nie schwytanych. Nie, cofam to. Ta zagadka wyjaśni się w drugim akcie, w przedostatnim budynku, w którym „siły dobra zmierzą się z siłami zła”. Złoczyńcy z „Dzikiej frajdy” to według mnie sprawdzone w kinie grozy modele widziane w krzywym zwierciadle. Klisze przefiltrowane przez dowcipnisiów. Uwaga: w trakcie napisów końcowych jeszcze jedna scenka.

Niezadowolony z życia młody recenzent filmów grozy. Superinteligentny, wyrachowany, sprytny morderca, swoiste skrzyżowanie Hannibala Lectera i Patricka Batemana, który mógłby wiele nauczyć głównego bohatera, jeśli idzie o odgrywanie ról (też wymyślanie strasznych historii dla bystrzaków). Kucharz-kanibal, klaun i podróbka Jasona Voorheesa. Ach, i jeszcze zabiegający o przywództwo w tym zdegenerowanym gronie żołnierz, który nie może się już doczekać kolejnej misji, bo na wojnie chłopina może się wyszaleć... Jest i pierwiastek żeński. Babka nie do zdarcia, która trzyma ludzi na dystans. Warczy, strzela złymi spojrzeniami, a jeśli nadepniesz jej na odcisk, to kaplica. Nie okaże litości. Dopadnie cię wcześniej czy później, choćby miało jej to zająć całe lata. Nie odpuści, to pewne. Jak to, że Joel wlazł w gniazdo nadzwyczaj jadowitych stworzeń. Dzika ferajna Cody'ego Calahana. „Dzika frajda”, horror komediowy, pastisz, który „Krzykom” Wesa Cravena najpewniej nie zagrozi (nieee, bez szans; w to siodło, bracie, nie wskoczysz), ale też nie sądzę, by stał się przedmiotem wzmożonej krytyki. Da sobie radę, znajdzie ta potwora swoich amatorów. A przynajmniej umiarkowanych sympatyków. Prosta rozrywka, ja prosty człek, więc jakoś się dogadaliśmy:)

4 komentarze:

  1. Gdzie można obejrzeć? Pozdrawiam!:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Powiem szczerze, że bardzo trafił ten film w moje gusta. Dzięki Tobie dowiedziałem się o jego istnieniu :) Kurcze niektóre te oryginały z Shuddera (choćby ten film lub "Anything for Jackson", którego widzę nie oglądałaś) naprawdę dają radę. Ciekawe kiedy ten "horrorowy netflix" trafi w końcu do Polski, bo chętnie bym wykupił abonament.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A widziałam "Anything for Jackson", tyle że nie recenzowałam. Szczerze mówiąc niespecjalnie mnie porwał...
      No właśnie, mnie też marzy się Shudder w Polsce. Może jakąś petycję wysmażymy? :)

      Usuń