Stronki na blogu

poniedziałek, 7 maja 2012

„Blood Runs Cold” (2011)

Recenzja na życzenie
Artystka Winona wynajmuje domek na odludziu w swoim rodzinnym mieście, aby trochę odpocząć i nabrać sił do dalszej pracy. Jednak już pierwszego dnia słyszy dziwne odgłosy rozlegające się wewnątrz domostwa. Nie chcąc spędzać nocy samotnie zaprasza do siebie swojego byłego chłopaka i dwoje jego znajomych, których spotyka w barze. Winona nie zdaje sobie sprawy, że zapraszając trójkę młodych ludzi pod swój dach podpisała na nich wyrok śmierci, gdyż w środku znajduje się ktoś, kto tylko czeka na świeżą krew…
Weźmy kilku młodych ludzi, ulokujmy ich w domku na odludziu, dodajmy niezniszczalnego mordercę z siekierą i kilka litrów sztucznej krwi, a otrzymamy typowy slasher. Tak zapewne myśleli twórcy niskobudżetowego „Blood Runs Cold”. Nie przejmując się konstrukcją fabularną, nie bacząc na brak logiki oraz jakichkolwiek nowatorskich rozwiązań w scenariuszu, nakręcili film, który może wywołać tylko dwojakiego rodzaju emocje u widza – zanudzić go na przysłowiową śmierć oraz szczerze rozbawić. Znużenie z pewnością odczujemy w trakcie pierwszej pół godziny seansu, podczas której będziemy zmuszeni wysłuchać niekończących się, mało interesujących dialogów pomiędzy bohaterami. Następnie, jakżeby inaczej, twórcy przejdą do nieodzownych w tym nurcie horroru scen seksu, by wreszcie „przejść do rzeczy”. No właśnie, kiedy w końcu zaczęto wprowadzać akcenty typowo slasherowe, dając mi pretekst do obudzenia się po monotonnym początku zaczęłam się poważnie zastanawiać, czy aby ta bezsensowna gadanina nie była lepszym rozwiązaniem, aniżeli krwawa jatka. Scen gore jest całkiem sporo, co akurat powinno działać na plus, tyle, że nie uświadczymy tutaj choćby szczątkowego realizmu – krwi jest nienaturalnie dużo, tryska pod sufit z każdego zranionego miejsca na ciele, a jej barwa i konsystencja pozostawiają sporo do życzenia. Poczucie realizmu dodatkowo zakłóca zachowanie bohaterów. Począwszy od blondyny wyzywającej mordercę na pojedynek – siekiera kontra szyjka od butelki, przez niezniszczalność mordercy, którego żadna broń kuta, czy palna nie jest w stanie wyeliminować, po jakże inteligentne zachowanie głównej bohaterki. Tutaj na uwagę zasługuje przede wszystkim jedna scena, mająca miejsce rankiem, zaraz po śmierci jej przyjaciół. Winona wstaje z łóżka i podczas obchodu domu natyka się na zakrwawioną podłogę, po czym, jak gdyby nigdy nic bierze się za sprzątanie. Jej chłopakowi wystarczyło kilka krwawych plam na śniegu, żeby nabrać podejrzeń, natomiast ona nie widzi niczego nadzwyczajnego w zbryzganej posoką podłodze…
Z obsady najbardziej zapada w pamięć kreacja głównej bohaterki. Debiutancka rola Hanny Oldenburg chyba nie będzie dla niej przepustką do wielkiej kariery, bowiem każda scena z jej udziałem wywoływała we mnie podobne odczucia, jakie mam podczas drapania paznokciami po tablicy:) Aktorka, niestety, pozostaje daleko w tyle za swoimi kolegami po fachu i jest kolejnym aspektem przemawiającym na niekorzyść tego filmu.
Nie wiem, dla kogo kręci się tego rodzaju filmy. Z pewnością niski budżet „Blood Runs Cold” nie może być żadną wymówką, w końcu pomysł na fabułę nic nie kosztuje, a akurat temu obrazowi lepiej by zrobiło ograniczenie tryskającej zewsząd krwi - podniosłoby realizm sytuacyjny, którego najbardziej mi brakowało. Nie polecam nawet najbardziej znudzonemu wielbicielowi tego gatunku, ponieważ istnieje poważne niebezpieczeństwo, że po seansie będzie jeszcze bardziej znużony niż przed.

1 komentarz:

  1. Haha Buffy, ja nie wiem jak Ty to robisz, ale ja też właśnie dziś będę publikował recenzje do tego filmu. Widzę, że odczucia mamy dosyć podobne co do tego gniota :)

    OdpowiedzUsuń