Stronki na blogu

czwartek, 10 maja 2012

Robert A. Heinlein „Władcy marionetek”

W Stanach Zjednoczonych ląduje pozaziemski statek, którego sprawdzają agenci z prestiżowej jednostki, pracujący bezpośrednio dla prezydenta. Na miejscu odkrywają, że jest to podobno mistyfikacja farmerów, którzy chcąc zarobić na swojej atrakcji turystycznej wypuścili w świat fałszywe informacje. Szef specjalnej jednostki, zwany Starcem, wraz ze swoimi dwoma agentami o pseudonimach Sam i Mary, nie wierzą w wersję o mistyfikacji. Rozpoczynają śledztwo, dzięki któremu dowiadują się, że kilku ludzi zostało opanowanych przez pozaziemskie pasożyty, które po przytwierdzeniu się do ich kręgosłupa zyskują nad nimi pełną kontrolę. Teraz będą tylko musieli jak najszybciej przekonać sceptyczny rząd Stanów Zjednoczonych, co do inwazji Obcych, ponieważ pasożyty rozprzestrzeniają się w zastraszającym tempie, co grozi całkowitym wyginięciem ludzkości.
Klasyczna powieść science fiction po raz pierwszy wydana w 1951 roku. Osobliwa konstrukcja fabularna w czasach zimnej wojny kazała amerykańskim czytelnikom doszukiwać się w powieści podtekstów odnośnie domniemanego ataku ZSRR na Stany Zjednoczone. Obecnie pozycja „Władcy marionetek” jest tym, czym zapewne chciał, aby była jego książka Heinlein: solidną historią z gatunku science fiction, która w pewnym stopniu wzbudza niepokój czytelnika, ale nie ze względu na jej domniemane ukryte podteksty tylko możliwości, co do inwazji Obcych na Ziemię, które mają szansę ziścić się w przyszłości. Te przerażające teorie autor narzuca nam wprost, więc współczesny czytelnik nie ma obowiązku doszukiwać się jakiś alegorii politycznych między słowami:)
Moim zdaniem najmocniejszy jest wstęp, który daje czytelnikom obietnicę na iście apokaliptyczną oś fabularną. Do dzisiaj ciekawi mnie, czy istotnie byli inteligentni? Chyba już nigdy nie zdołamy się tego dowiedzieć. Uważam, że Ruscy mają lepsze sposoby na takie sytuacje. Nie bawią się, jak to nazywają w „zgniłoliberalny sentymentalizm”. Jedno jest pewne – nie były to zwierzęta. Nie chciałbym dożyć ponownej inwazji. Gdyby taka nastąpiła, z pewnością ponieślibyśmy klęskę. Ty, ja, cała tak zwana ludzkość. Już te pierwsze słowa sugerują późniejsze wydarzenia, które gnają do przodu w iście zastraszającym tempie. Heinlein zrezygnował z drobiazgowych opisów miejsc, sytuacji, czy uczuć bohaterów na rzecz apokaliptycznego klimatu, charakterystyki pozaziemskich istot oraz absurdalnej polityki, w której demokracja rozumiana jest, jako odzwierciedlenie pragnień rządu, bez liczenia się ze zdaniem wyborców. Zaraz po odkryciu istot pasożytujących na ludziach i przejmujących nad nimi całkowitą kontrolę nasi bohaterowie ze wszystkich sił starają się przekonać rząd do zmasowanego kontrataku oraz przedsięwzięcia jakiś środków bezpieczeństwa, mających powstrzymać dalsze rozprzestrzenianie się odrażających pasożytów. Jednak, jak można się łatwo spodziewać, machina polityczna jest zbyt powolna, co w szybkim tempie owocuje przewagą Obcych nad rasą ludzką. Dopiero wówczas rząd decyduje się działać – tyle, że w obliczu tak przytłaczającego ogromu pozaziemskich istot walka o zachowanie człowieczeństwa wydaje się być niemożliwa.
Akcja powieści osadzona jest w przyszłości, w której prym wiodą latające samochody, nadajniki wszczepiane pod skórę oraz pigułki wydłużające subiektywne pojmowanie czasu. Heinlein poświęca trochę miejsca na przedstawienie czytelnikom swojej wizji przyszłości oraz urozmaica fabułę wątkiem miłosnym, w którym zdecydowanie nie czuje się najlepiej. Miłość Sama i Mary wydała mi się, aż nazbyt cukierkowa, chwilami odnosiłam nawet wrażenie, że wpleciono ją w fabułę zupełnie niepotrzebnie i tylko mroczna przeszłość Mary jakoś zrekompensowała mi jej mdły romans z Samem.
Obcując z powieścią „Władcy marionetek” pewnie niejeden czytelnik przeżyje coś na kształt prania mózgu, a po skończonej lekturze będzie już pewny, że scenariusz przedstawiony przez Heinleina ma całkiem sporą szansę ziścić się w przyszłości – słowem, będzie zmuszony myśleć tak, jak tego chciał autor, co chyba najlepiej obrazuje ogromną siłę manipulacyjną tej pozycji. Jednak obok takich awersyjnych odczuć, co do pasożytów z Tytana będziemy się również zastanawiać, czy aby dla ludzkości nie byłoby lepiej poddać się ich władaniu, aby żyć w utopijnym, pozbawionym wojen świecie. W końcu mentalność Obcych w ogólnym rozrachunku zdaje się być mniej destrukcyjna od instynktów ludzkich. Właśnie z taką ambiwalencją interpretacyjną autor zostawi nas na koniec, co zapewne stanowi kolejną siłę tej powieści. W 1994 roku Stuart Orme pokazał światu filmową wersję „Władców marionetek”, która niestety przegrywa na każdym polu ze swoim książkowym pierwowzorem.

2 komentarze: