Stronki na blogu

wtorek, 5 czerwca 2012

„Dom na Przeklętym Wzgórzu” (1999)

Recenzja na życzenie (Nukie)
Miliarder, Steven Price, urządza przyjęcie urodzinowe dla swojej żony w ponoć nawiedzonym opuszczonym szpitalu dla psychicznie chorych. Ekscentryczny bogacz postanawia uatrakcyjnić trochę to wydarzenie, więc w tym celu montuje w budynku różne urządzenia, mające imitować obecność sił nadprzyrodzonych. Następnie zaprasza grupkę osób i mimo, że na miejsce docierają zupełnie nieznani mu ludzie, objaśnia im zasady gry, w której można wygrać duże pieniądze. Okazuje się, że goście Price’a są potomkami personelu Domu na Przeklętym Wzgórzu, a siły zła postanowiły zemścić się na nich za nieludzkie eksperymenty, przeprowadzane przed laty na pacjentach.
Remake kultowej produkcji Williama Castle’a z 1959 roku. Jeden z głównych bohaterów nowej wersji nazywa się Price, co miało być hołdem złożonym legendarnemu aktorowi, występującemu przed laty w kinie grozy, również w pierwowzorze niniejszego obrazu. Film Williama Malone’a należy do pokaźnego grona regularnie odświeżanych przeze mnie horrorów. I choć nie jest pozbawiony wad, w moim osobistym rankingu zajmuje jedno z czołowych miejsc najlepszych ghost story, jakie dane mi było zobaczyć. Filmy, których akcja osadzona jest w szpitalach psychiatrycznych nie są niczym oryginalnym w tym gatunku. Ze współczesnych produkcji wystarczy, choćby wspomnieć, takie obrazy, jak „Dom szaleńców” (2004), „Nieuleczalny strach” (2005), czy „Psych:9” (2010). Ale próżno szukać w tych pozycjach tak sugestywnej atmosfery, jakiej z pewnością uświadczymy, obcując z „Domem na Przeklętym Wzgórzu”. Mroczna kolorystyka obrazu, akcentowana fragmentarycznymi, szybko następującymi po sobie, niepokojącymi zdjęciami, z charakterystyczną, nastrojową ścieżką dźwiękową w tle, skomponowaną przez Dona Davisa. Wszystkie te elementy, wyważone niezwykle proporcjonalnie, budują rzadko spotykany, często przerażający klimat wszechobecnego, nieznanego Zła, zagrażającemu życiu naszych bohaterów. Należy również wspomnieć o motywie muzycznym – coverze utworu „Sweet Dreams” w wykonaniu demonicznego Marilyna Mansona. Piosenka tak znakomicie współbrzmi ze ścieżką dźwiękową, że niejednokrotnie miałam wrażenie, iż nagrano ją specjalnie na potrzeby tego filmu. Nie wyobrażam sobie „Domu na Przeklętym Wzgórzu” bez tego utworu, szkoda tylko, ze słychać go tak rzadko:(
Najbardziej charakterystycznymi postaciami są Steven Price i jego żona Evelyn. Ich słowne przekomarzanki, czy próby zabójstw małżonka, pozornie tak poważne, w rzeczywistości posiadają wyraźne znamiona pokazówki na użytek „ich gości”. Ich wyrachowane gierki obok wzajemnej nienawiści nacechowane są sporą dozą komizmu, który z pewnością wywoła lekki uśmiech na ustach widza. Aby nie być gołosłownym i podkreślić satyryczny wydźwięk ich dialogów, przytoczę jeden z nich: złośliwe pytanie Evelyn: „A pan dokąd, panie Price? Sprawdzić, czy sztuczne mumie działają?” I cyniczna odpowiedź Stevena: „Wysikać się, jeśli pozwolisz”. Obecność państwa Price’ów dodatkowo wprowadza do fabuły wątek intrygi, mającej na celu ostateczną konfrontację, niepotrafiących współżyć ze sobą, zblazowanych małżonków. Zabieg ten wniósł sporo świeżości w skostniały schemat ghost story, a przy okazji dał widzowi możliwość rozsądzenia, które z nich jest większym czarnym charakterem. Odtwórcami ich ról są Geoffrey Rush i Famke Janssen. Bardzo mnie cieszy, że zdecydowano się na gwiazdy tak wielkiego formatu, ponieważ państwo Price’ów było swego rodzaju tworzywem spajającym fabułę w zgrabną całość, więc twórcy nie mogli sobie pozwolić na niedoświadczonych aktorów. Z obsady warto jeszcze wspomnieć o popularnej ostatnio Ali Larter, jednakże jej sztampowa rola nie pozwoliła wyjść jej z cienia Rusha i Janssen.
Biorąc pod uwagę fakt, że „Dom na Przeklętym Wzgórzu” jest typowym horrorem nastrojowym, twórcom udało się ograniczyć do koniecznego minimum sceny bazujące bardziej na zaskoczeniu, aniżeli przerażeniu widza. W zamian wzbogacili fabułę większą dosłownością w prezentowaniu nadnaturalnych możliwości nawiedzonego szpitala. Największym uznaniem wśród publiczności cieszy się scena śmierci domorosłej reporterki. Kobieta, podczas zwiedzania domu, zatrzymuje się w jednym pomieszczeniu. Patrzy przez kamerę i widzi duchy lekarzy, operujące jakiegoś nieszczęśnika. Zerka „gołym okiem” i stwierdza, że nikogo tam nie ma, ale gdy znowu nakierowuje kamerę w ich stronę jej oczom ponownie przedstawia się przerażający widok – tylko, że tym razem duchy wiedzą już o jej obecności. Następuje seria niepokojących migawek obrazkowych, słyszymy przeszywający krzyk ofiary i z żądnej sławy kobiety zostaje jedynie kamera, leżąca w kałuży jej własnej krwi. Tak, owa scena należy do mocniejszych momentów tego filmu, ale posiada równie silną konkurencję. Mnie zawsze hipnotyzuje chwila, w której Price wchodzi do pokoju zajmowanego przez jego pracownika, obsługującego kamery – odwraca krzesło, na którym siedzi i spostrzega, że mężczyzna został pozbawiony twarzy, a gdy zwraca wzrok na ekrany telewizorów widzi osobnika w kitlu lekarskim, wędrującego mechanicznym krokiem po poszczególnych pomieszczeniach, wśród których w jednym leży jego zadźgana żona. W momencie, kiedy duch lekarza zatrzymuje się i spogląda w oko kamery twórcom udało się wycisnąć maksimum grozy z tak, bądź co bądź, banalnej sekwencji wizualnej.
Po tak obiecującej całości widz ma pełne prawo spodziewać się porażającego finalnego akcentu. I tutaj, niestety, dostanie kolejny dowód na bezcelowość nadużywania efektów komputerowych w horrorze. Spece od animacji przygotowali na koniec Ciemność w całej jej do bólu sztucznej okazałości. Ona goni pozostałych przy życiu bohaterów, a my zastanawiamy się, jak można było tak całkowicie zepsuć kulminacyjny moment tak dobrego obrazu. I ten duch mężczyzny, który niczym deus ex machina wkracza w ostatnim momencie, aby uratować życie jednego z bohaterów… Ta mieszanka sztucznych efektów komputerowych i jakże szarmanckiej postawy niedawno zmarłego właściciela opuszczonego szpitala do tego stopnia mnie irytuje, że rzadko kiedy decyduję się na ponowne obejrzenie zakończenia, podczas kolejnych seansów tej produkcji. Wolę przewinąć do napisów końcowych i posłuchać sobie „Sweet Dreams”:)
Jeśli ktoś szuka dosłownego ghost story, pełnego przerażających, działających również na wyobraźnię scen, seans „Domu na Przeklętym Wzgórzu” będzie dla niego jak znalazł. Mam nadzieję, że nikogo nie odrzuci słabe zakończenie, ponieważ abstrahując od niego całość prezentuje się naprawdę przyzwoicie, nawet dla doświadczonego widza kina grozy.

7 komentarzy:

  1. oglądałam go po raz pierwszy już dawno temu :) i muszę przyznać, że bardzo mi się podobał :) lubię takie filmy o nawiedzonych domach, które kryją w sobie jakąś mroczną zagadkę :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Też oglądałam i też całkiem niedawno - i powiem, że choć nie przepadam za filmami poniżej 2000 roku (jestem dzieckiem nowoczesnego kina...), to nawet data przy House on a Haunted Hill mnie nie odstraszyła - głównie dlatego, że czytałam sporo dobrych opinii (poza tym lubię Ali Larter). Zdecydowanie bawiłam się bardzo dobrze. Film ma dużo klimatu, a ta dodatkowa warstwa pomiędzy małżonkami genialnie go ubarwiła. Innymi słowy, mocne pozytywne zaskoczenie ;)

    Końcówka może do najlepszych rzeczywiście nie należy, ale film całościowo dla mnie się broni :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Ledwo ten horror pamiętam, bo oglądałam go dawno temu. Ale nie powiem, że z chęcią zrobię sobie powtórkę. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  4. Kiedy oglądałem ten film lata temu to nawet zakończenie mi jakoś specjalnie nie przeszkadzało. Potem, po paru odświeżeniach rzeczywiście zaczęło mnie trochę razić, choć na moją ocenę nigdy nie wpłynęło. Najbardziej zapadła mi w pamięć scena, w której widz dowiaduje się, co tak dokładnie stało się z postacią reporterki. Swego czasu była to jedna z najmocniejszych rzeczy, jakie widziałem na ekranie. Jeden z lepszych remaków filmu grozy, z jakimi miałem do czynienia.

    OdpowiedzUsuń
  5. Całkiem niezły film dla wielbicieli historyjek o duchach. Na pewne rzeczy faktycznie można przymknąć oko, bo całość ogólnie prezentuje się całkiem przyzwoicie.

    OdpowiedzUsuń
  6. Obejrzyj jeszcze raz, a zorientujesz się, że nie był to duch Pritchetta, lecz Blackburna. No i jest ku temu konkretny powód - nie zabił go dom, lecz przez zdesperowan kochankę, żonę Price'a.

    OdpowiedzUsuń
  7. I jezcze jeden szczegół - napisy nie kończą filmu. Po liście płac jest jeszcze jedna scena.

    OdpowiedzUsuń