Stronki na blogu

wtorek, 10 lipca 2012

James Herbert „Nawiedzony”

Recenzja na życzenie (wielu osób)
David Ash jest pracownikiem londyńskiego Instytutu Badań Psychiki. Zajmuje się demaskowaniem szarlatanów, żerujących na ludzkiej wierze w życie pozagrobowe oraz racjonalnym wyjaśnianiem zjawisk uważanych powszechnie za paranormalne. Kiedy dostaje zlecenie od pewnej staruszki, Tessy Webb, mieszkającej na prowincji w wielkim starym domu zwanym Edbrook, ani chwili nie waha się przed udowodnieniem zarówno zleceniodawczyni, jak i jej siostrzenicy i dwóm siostrzeńcom, że rzekome nawiedzenie ich lokum można bez problemu przypisać zupełnie naturalnym zjawiskom. Kiedy dociera do Edbrook i poznaje ekscentryczną rodzinkę przystępuje do pracy, która przyniesie iście przerażające wyniki.
Moje ostatnie spotkanie z Jamesem Herbertem („Ciemność”) znacząco zaostrzyło mi apetyt na jego prozę. Z całej twórczości brytyjskiego autora ewidentnie największym zainteresowaniem w Polsce cieszy się „Nawiedzony” – pierwsza z jak dotąd trzech pozycji, traktujących o mrożących krew w żyłach przygodach Davida Asha. Jeśli miałabym podsumować „Nawiedzonego” jednym zdaniem, powiedziałabym, że jest doskonałą obietnicą przerażenia. No właśnie, tylko obietnicą, którą Herbert być może spełni w drugim tomie o perypetiach Asha („Duchy ze Sleath”), ale tutaj jeszcze w pełni nie wykorzystuje potencjału, drzemiącego w opowiadanej przez siebie historii. Powód? Zbyt mała ilość stron. Co prawda „Nawiedzony” już od początku wciąga czytelnika w wir koszmarnych wydarzeń, nie pozwalając mu ani na chwilę oderwać wzroku od lektury – i tak, aż do wstrząsającego zakończenia, czyli przez jakieś mniej więcej dwie godziny, bo tyle na oko zajmie wytrawnemu czytelnikowi zapoznanie się z tą pozycją. Nie wiem, jak można było tak znakomitą opowieść ograniczyć do takiego minimum, że niejednokrotnie ma się wrażenie obcowania z zarysem powieści zamiast zwykłą powieścią. Oczywiście, jeśli ktoś gustuje w krótkich formach literackich, które można przeczytać w trakcie jednego wieczora, powinien być w pełni usatysfakcjonowany. Mnie pozostał pewien niedosyt, tym bardziej, iż historia nawiedzonego Edbrook zaintrygowała mnie do tego stopnia, że mogłabym zapoznawać się z wydarzeniami, rozgrywającymi się w jego zimnych murach praktycznie bez końca. Wystarczył dosłownie jeden dodatkowy krok Herberta, jeden dłuższy klimatyczny wątek, aby zamiast zwykłego niepokoju wprawić mnie w paraliżujące przerażenie. A więc o wrażeniach na miarę „Lśnienia” Stephena Kinga z pewnością możemy zapomnieć. Herbert ewidentnie wycofał się z zamiaru zmrożenia krwi w żyłach swoich czytelników, zamiast tego postawił na lekkie uczucie niepokoju. Szkoda, ale to wcale nie znaczy, że zawiódł na pozostałych polach – wręcz przeciwnie, właśnie z powodu jego mistrzowskiej narracji i wspaniałego klimatu powieści czytelnik żałuje, że mógł obcować z nią tak krótko.
„W domu nazywanym Edbrook panowała martwa cisza. Nie słychać było odgłosów kroków, ani w mrocznych korytarzach, ani w zakurzonych pokojach. Jedynie robactwo toczyło spróchniałe meble, a na ścianach leniwie poruszały się pająki, uśpione późną porą roku. Kamienne ściany budynku strzegły spokoju. Przez okno zaglądał bezbarwny świt.”
Zdecydowanie na największą uwagę zasługuje miejsce akcji, które najmocniej potęguje osobliwy klimat „Nawiedzonego”. Wielki, stary, naznaczony zębem czasu dom na angielskiej prowincji. Jego wnętrze opanowały pajęczyny oraz wszechobecny kurz, zalegający na meblach. Co jakiś czas, w co poniektórych pomieszczeniach można odczuć gwałtowne spadki temperatury oraz zapach stęchlizny i pleśni. Kiedy David Ash rozstawia swoją specjalistyczną aparaturę w różnych pomieszczeniach Edbrook czytelnik zostaje skonfrontowany z niepokojącymi, niezdefiniowanymi zjawiskami – aparat fotograficzny i magnetofon same się włączają, a nasz łowca duchów w pewnym momencie jest świadkiem widmowego pożaru, którego wyczuwa wszystkimi zmysłami poza wzrokiem. Ale to jeszcze nie wszystko – prawdziwy koszmar Asha rozpocznie się z chwilą pierwszego spotkania ze zjawą ciemnowłosej dziewczyny w bieli, która zdaje się dybać na jego życie. Tak, mroczny klimat powieści, budowany wręcz po mistrzowsku, bez problemu pozwala czytelnikowi odczuć na własnej skórze niepokój sceptycznego Asha, który oto dostał wreszcie sprawę, której nie sposób wyjaśnić naukowo.
Główny bohater, David Ash, choć niezwykle przekonujący wręcz intrygujący, jest typową męską postacią w stylu Herberta – twardy, sceptyczny facet, tak bardzo przekonany, co do swoich cynicznych poglądów, że ani przez chwilę nie bierze pod uwagę zdania innych na temat zjawisk paranormalnych. Nawet, kiedy jest już pewne, że w Edbrook rzeczywiście zagnieździły się duchy, jego racjonalny umysł nadal nieustannie próbuje odrzucić taką możliwość. Herbert obdarzył Asha iście traumatyczną przeszłością, która z pewnością odgrywa kluczową rolę w jego teraźniejszych przekonaniach. Ponadto dzięki ciekawym retrospekcjom z innych spraw Davida czytelnik będzie miał okazję poznać go jeszcze bliżej, a przy okazji dostanie również inne przypadki rzekomych nawiedzeń, nad którymi niegdyś pracował nasz bohater, co wprowadzi pewnego rodzaju urozmaicenie w fabułę, pozwoli mu na chwilę odetchnąć od historii Edbrook. Mieszkańcy nawiedzonego domostwa to już zupełnie inna sprawa. W ich przypadku Herbert pokusił się o sporą dozę oryginalności. Największą zagadką jest oczywiście ich osobliwe zachowanie. Trójka rodzeństwa Mariellów to takie duże dzieci, które zdają się w ogóle nie przejmować swoim dojrzałym wiekiem i zamiast pomagać siedemdziesięcioletniej ciotce w pracach domowych i zajmować się finansami rodzinnymi wolą oddawać się beztroskiej, pełnej niewybrednych psikusów zabawie, najlepiej na świeżym powietrzu. Sposób, w jaki traktują swoją starą ciotkę również wzbudza pewnego rodzaju niepokój, gdyż niejednokrotnie podpada pod najzwyklejsze okrucieństwo. Obecność ducha w Edbrook tylko podsyca ich beztroski sposób bycia, w przeciwieństwie do panny Webb w ogóle się nim nie przejmują, zdaje się, że doskonale się bawią myślą, iż ich dom jest regularnie nawiedzany przez złośliwą obecność zza światów.
Najmocniejszym momentem książki jest wstrząsające zakończenie. W przeciwieństwie do jej ekranizacji ciężko jest domyślić się go wcześniej, niż chciałby tego Herbert. Choć autor podrzuca nam kilka tropów, prowadzących do rozszyfrowania finału, w nagromadzeniu tych wszystkich przerażających wątków trudno jest je wychwycić. Finalny wątek przeciągnięto do granic możliwości, a przez wzgląd na koszmarne wydarzenia, które mają wówczas miejsce odbiorca powinien być całkowicie zadowolony z takiego zabiegu narracyjnego.
„Nawiedzonego” czyta się naprawdę jak marzenie, tak wspaniale, że czytelnik całym sercem żałuje, iż Herbert nie pokusił się o znaczniejsze rozbudowanie fabuły, o jeszcze więcej opisów przerażających wydarzeń i jeszcze sugestywniejszego budowania klimatu. Przyrzekam każdemu wielbicielowi nastrojowych horrorów, że po skończonej lekturze krzyknie: JESZCZE!

4 komentarze:

  1. Już po samym opisie widzę, że pozycja genialna ;) A do tego jeszcze taka recenzja, chyba cos dla mnie ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Zgadzam się, że finał znakomity. Dobre zakończenie to ta rzecz, której najczęściej za to brakuje Kingowi...
    W każdym razie to jest chyba moja ulubiona powieść Herberta. (Obok "Innych")

    OdpowiedzUsuń
  3. opinia, na którą czekałam z utęsknieniem! Innymi słowy... muszę zapolować! xD

    Dziękuję :*

    OdpowiedzUsuń
  4. przekonałaś mnie, w przyszłym tygodniu to przeczytam ;)

    OdpowiedzUsuń