Stronki na blogu

środa, 18 lipca 2012

„Worek kości” (2011)

Recenzja na życzenie (Nukie)
Autor bestsellerów, Michael Noonan, traci w wypadku ciężarną żonę. Zrozpaczonego mężczyznę ogarnia niemoc twórcza, gnębią go nocne koszmary i nieustannie wydaje mu się, że jego zmarła małżonka Jo próbuje się z nim porozumieć. Po kilku latach Michael decyduje się na wyjazd do swojego domku letniskowego w stanie Maine, w poszukiwaniu natchnienia do kolejnej książki. Na miejscu poznaje Mattie Devore, zrozpaczoną dziewczynę, której bogaty teść pragnie odebrać małą córeczkę Kyrę. Noonan przypadkiem zostaje wciągnięty w jej rodzinne sprawy i postanawia pomóc kobiecie w starciu z tyranem. Tymczasem w jego domku mają miejsce niewytłumaczalne, coraz bardziej przerażające zjawiska. Mike jest przekonany, że to duch jego żony, jednak nie rozumie, dlaczego Jo próbuje go przestraszyć. Mężczyzna, pragnąc wyjaśnić tę zagadkę wpada na trop czarnoskórej piosenkarki, Sary Tidwell, która przed laty zaginęła w niewyjaśnionych okolicznościach. Noonan powoli zaczyna składać w jedną całość tę misterną układankę, odkrywając, że wszystko, co mu się ostatnio przydarzyło w jakiś sposób się ze sobą łączy.
Miniserial Micka Garrisa na podstawie powieści Stephena Kinga. Obraz nie cieszy się zbyt dużą popularnością wśród widzów. Ortodoksyjni wielbiciele prozy Kinga, którzy nie przepadają za zmianami z książkowym pierwowzorem uważają, że film Garrisa zbyt daleko odbiegł od oryginału. To prawda, że fabuła została nieco okrojona, a kilka wątków pozmieniano, ale zachowano przynajmniej główną myśl Kinga (w przeciwieństwie do „Lśnienia” Stanley’a Kubricka), co z kolei powinno zadowolić osoby poszukujące w ekranizacji czegoś innego, zamiast dokładnej kopii powieści. Z drugiej strony osoby, którym niedane było zapoznać się z literackim pierwowzorem mają sporą szansę pogubić się w czasami niejasnej fabule, wszak Garris w kilku miejscach przesadził z nagromadzeniem, nie do końca objaśnionych wątków. Przeciętny odbiorca w pewnym momencie może dojść do wniosku, że twórcy nacechowali fabułę zbyt dużą ilością pozornie niezwiązanych ze sobą wydarzeń, tworząc osobliwy miszmasz, w którym ciężko jest się zorientować. Wszystko to prawda – Garris pragnął przenieść na ekran wszystkie najważniejsze wątki z książki, ale równocześnie, co poniektóre zarysował zbyt pobieżnie, zapominając na chwilę, że jego film będą chcieli obejrzeć nie tylko wielbiciele powieści, ale również osoby, które tej historii w ogóle nie znają.
Jako osoba gustująca w ekranizacjach nieco różniących się z literackim pierwowzorem, ale równocześnie zachowującym główną myśl autora książki, seans „Worka kości” spędziłam całkiem przyjemnie, choć obraz Garrisa ewidentnie posiadał również kilka słabszych, żeby nie rzec nudnawych momentów, które niestety skutecznie zaważyły na mojej ogólnej ocenie. Pod kątem realizacji wszystko prezentuje się naprawdę przyzwoicie, zarówno wizualnie, jak i dźwiękowo. Na szczególną uwagę zasługują tutaj bardzo realistyczne, przerażające kreacje duchów. Scena snu Mike’a, w którym widzi zmorę dziewczynki pod łóżkiem oraz sekwencja z topielicą w wannie to chyba najmocniejsze momenty tej produkcji – odpowiednio klimatyczne i równocześnie straszące stroną wizualną. Oczywiście, takich niespodziewanych pojawień zza światów będzie tutaj o wiele więcej, aczkolwiek twórcy postanowili umieścić je na drugim planie. I w tym momencie przechodzimy do głównego zarzutu, jaki można wysnuć względem tego obrazu. Długie lata po śmieci Jo Noonan rozwleczono niemalże do granic możliwości. Widz obserwuje głęboką rozpacz Michaela i równocześnie zastanawia się, kiedy skończy się dramat, a zacznie horror. Po przyjeździe naszego protagonisty do małego miasteczka w Maine również przez długi czas niewiele się dzieje – Noonan ”konwersuje sobie” z łosiem Bunterem, będąc przekonanym, że za jego pośrednictwem kontaktuje się ze zmarłą żoną; obserwuje samoistnie pojawiające się wiadomości z magnesów na lodówce; próbuje odkryć tajemnicę ciąży swojej żony, wszak z pozycji osoby bezpłodnej zaczyna podejrzewać ją o zdradę. Następnie poznaje Mattie Devore i jej córeczkę i odbiorca znów zostaje skonfrontowany z najzwyklejszym dramatem rodzinnym – sądowymi przepychankami, w których kartą przetargową jest dziecko. Oczywiście, wszystkie te sceny są niezbędne dla ogólnej wymowy filmu, w końcu ściśle wiążą się z dynamicznym zakończeniem, aczkolwiek moim zdaniem za bardzo je poprzeciągano, równocześnie zaniedbując klimat filmu. Pod koniec wszystko, co w horrorze najlepsze wraca – mamy kilka szybko następujących po sobie, pełnych akcji, klimatu i szkaradnych zjaw, sekwencji, ale nawet tutaj mam do czego się przyczepić. UWAGA SPOILER Scena zbiorowego gwałtu na Sarze i zabicie jej córeczki (w książce synka) została oddarta z całego tragizmu, tak wzruszająco opowiedzianego w powieści. Podczas czytania dosłownie popłakałam się w tym konkretnym momencie – tymczasem w filmie przedstawiono ten dramat tak bezdusznie, wręcz trywialnie, że nie ma najmniejszych szans na zszokowanie odbiorcy KONIEC SPOILERA.
Garris postarał się o przyzwoitą obsadę. W roli głównej zobaczymy samego Pierce’a Brosnana, który naprawdę bardzo zadbał o przekonującą kreację swojej postaci – było kilka momentów, w których przesadził z manieryczną mimiką, ale w ogólnym rozrachunku całkiem przyzwoicie wywiązał się ze swojego zadania. Melissa George natomiast nie miała zbyt wielkiego pola do popisu, specyfika jej bohaterki zbytnio na to nie pozwalała, wszak Mattie zarówno w wersji Kinga, jak i Garrisa nie odznacza się niczym szczególnym, ot taki żeński ozdobnik. W roli Jo Noonan zobaczymy Annabeth Gish, która w przeszłości spotkała się już z Garrisem przy okazji ekranizacji „Desperacji” Kinga. Na uwagę zasługuje jeszcze odtwórczyni roli demonicznej towarzyszki Maxa Devore’a, Deborah Grover – już wizualnie budzi niechęć u odbiorcy, ale nie można odmówić jej też hipnotyzujących zdolności aktorskich, słowem: idealny czarny charakter.
Długa ghost story Micka Garrisa przeznaczona jest przede wszystkim dla cierpliwych widzów, którzy poszukują pewnego rodzaju miszmaszu gatunkowego – trochę horroru, trochę dramatu. Osoby, które nie czytały powieści powinny przygotować się na wzmożony wysiłek umysłowy, ponieważ Garrisowi nie udało ustrzec się kilku, nie do końca wyjaśnionych wątków. Natomiast ortodoksyjni wielbiciele twórczości Stephena Kinga powinni trzymać się od tego obrazu z daleka.

5 komentarzy:

  1. Ech... ja na razie sobie daruję, bo za książkę Kinga z pewnością nie sięgnę w najbliższym czasie. Takie lektury to zawsze pochłaniają zbyt wiele mojego czasu- Rękę mistrza czytałam 2 miesiące, bo nie mogłam dotrwać do połowy... A Serca Atlantydów nawet 3 miesiące hehe :D Póki nie ruszę Pod kopułą, Cmętarza bądź Sklepiku z marzeniami nie mam zamiaru sięgać po to, więc filmu raczej nie obejrzę ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Jestem świeżo po seansie (przekonany dzięki tej recenzji, rzecz jasna) i powiem tak: zobaczyłem właśnie najlepszy obok Bastionu film/miniserial Garrisa. Nie znaczy to jednak, że filmowy Worek kości mi się podobał. Moim największym zarzutem dla niego jest słabe rozwinięcie psychologiczne postaci, których to przez tę historię aż tak wiele się przecież nie przewija. Może by mi to specjalnie nie przeszkadzało, gdyby nie czas trwania wynoszący prawie trzy godziny. Do tego dochodzi kwestia silnego nacisku na dramat, a że bohaterowie oprócz Mike'a są zwyczajnie nijacy, trudno mi było przejmować się ich losami. Najdziwniejszą, bo kompletnie nie rozwiniętą, wydała mi się postać grana przez Deborah Glover - wyjęta prosto z jakiegoś gotyckiego horroru. Zupełnie nic o niej nie wiadomo, ona po prostu jest i widz zwyczajnie ma kupić tak mocno oderwaną od reszty małego wiejskiego społeczeństwa osobę. Poza tym jest tu trochę nudy, zwłaszcza w drugiej połowie. Natomiast w niektórych momentach to, co miało budzić grozę, było niesamowicie zabawne, przy czym zaznaczę, że podobnych sytuacji doświadczyłem w każdym innym filmie Garrisa - on po prostu nie jest dla mnie dobrym reżyserem. Mimo wszystko jednak oglądało mi się to bez większego bólu. Bardzo podobała mi się atmosfera drewnianego domku nad jeziorem, postać Melissy George (wielka szkoda, że poświęcono jej tak mało czasu) oraz te "sądowe przepychanki". Książkę Kinga widziałem w lokalnej bibliotece, ale po tej adaptacji jestem niejako w kropce, nie wiem czy warto po nią sięgać. W najbliższych planach mam lekturę Stukostrachów, po czym chętnie zobaczyłbym serial na ich podstawie. Doszły mnie słuchy, że wśród fanów Kinga książka ta nie cieszy się zbytnią popularnością i jest uznawana za jego najgorszą pozycję, co mnie nieco zastanawia, bo po zapoznaniu się z krótkim zarysem fabularnym, pomysł wyjściowy wydał mi się szalenie interesujący. A, oczywiście dziękuję za tę recenzję!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiesz, mnie opis "Stukostrachów" też zainteresował, ale niestety tylko opis - ja też uważam, że to najsłabsza powieść Kinga, tak nudna, że aż boli. Co do "Worka kości" to powiem jedno: CZYTAJ! Książka przebija film na wszystkich frontach.

      Usuń
  3. Proszę, proszę. Nie wiedziałem nawet, że ukazała się ekranizacja...
    Książkę, swego czasu, czytało mi się dosyć dobrze, więc możliwe, że za jakiś czas sprawdzę też jak wyszła jej filmowa wersja.
    A aż tak wielkim fanem Kinga nie jestem, by Twoje ostrzeżenie mnie od tego obrazu odstraszyło. ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. Książka o niebo lepsza (ale u Kinga to norma). Film długi, momentami nudnawy. Moim zdaniem w ogóle nie ma sensu oglądać ekranizacji dzieł tego autora bez wcześniejszego przeczytania pierwowzoru. Nie jest to najgorsza ekranizacja, bo jednak klimat nie jest zły i ogląda się całkiem dobrze, ale w starciu z książką nawet nie ma o czym mówić... Fajnie, że ta recenzja się pojawiła. Dzięki i pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń