Recenzja na życzenie
Grupa amerykańskich, młodych sportowców świętuje swoje zwycięstwo w zawodach w klubie, w Europie Wschodniej. Dobra zabawa skutkuje przegapieniem pociągu, który zabrałby ich w dalszą drogę po obcym kontynencie. Miejscowa lekarka daje im namiary na pociąg jadący na Ukrainę, a sportowcy skwapliwie korzystają z jej propozycji. Nie wiedzą jeszcze, że przypadkiem wpadli w ręce bezlitosnym mordercom, którzy na ciałach niczego niepodejrzewających Amerykanów zarabiają spore sumy pieniędzy.
Torture porn Gideona Raffa, z Thorą Birch w roli głównej. Już sam polski tytuł sugeruje, z czym potencjalny widz będzie miał do czynienia: rzeź, rzeź i jeszcze raz rzeź i… niewiele poza tym. „Train” ewidentnie powstał na fali popularności „Hostela” (2005) Eli’ego Rotha i nie mówię tutaj tylko o niezwykle realistycznych scenach gore, ale również miejscu akcji i kreacji naszej pięknej Europy. Już na wstępie zaznaczę, że film jest przeznaczony tylko i wyłącznie dla entuzjastów krwawych jatek, którzy nie oczekują od współczesnego ekstremalnego horroru niczego ponadto. Miejsce akcji – rozpędzony pociąg – znacznie potęguje klimat tego obrazu. Pułapka bez wyjścia; zamknięta, przemieszczająca się przestrzeń ze zdeterminowanymi, przedsiębiorczymi mordercami w środku. To wszystko wzmaga poczucie alienacji i śmiertelnego zagrożenia, które siłą rzeczy udziela się widzom. Nie będę krytykowała trasy, po której porusza się pociąg, bo nie jestem nacjonalistką i nie oceniam po fikcyjnych horrorach (które przecież nie tylko Europę przedstawiają w negatywnym świetle, ale każde, nawet najmniejsze państwo, również w Stanach Zjednoczonych – taka jest w końcu ich rola) tego, co myślą o nas Amerykanie. Jeśli ktoś ocenia dany kraj przez pryzmat tego, co zaobserwuje podczas seansów filmów grozy to już jego indywidualny problem. A więc konkludując „Train” przeznaczony jest nie tylko dla wielbicieli krwawych horrorów, ale również osób mających dystans do siebie i do swojej narodowości. Jeśli ktoś po obejrzeniu „Drogi bez powrotu” (2003) wierzy, że po amerykańskich lasach biegają zdeformowane kanibale, a po zapoznaniu się ze wspomnianym już „Hostelem” jest święcie przekonany, że na Słowacji panuje przysłowiowy „bród, smród i ubóstwo” to dla własnego bezpieczeństwa powinien unikać „Rzeźni na szynach”. To samo tyczy się widzów o skrajnie nacjonalistycznych poglądach, którzy oskarżają amerykańskich twórców o ataki na naszą narodowość za pośrednictwem kręconych przez nich filmów – tym bardziej, że pod koniec seansu jest mowa o Warszawie:)
Jak już mówiłam „Train” ma niewiele do zaoferowania poza rozlewem krwi. Fabularnie nie uświadczymy niczego nowego, a kilka konkretnych scen może nas zwyczajnie zirytować. Na przykład zachowanie protagonistów, niestety, jest kompletnie nieprzemyślane. Nie wiem, czy scenarzysta celowo pozbawił ich inteligencji, bo że mają niskie IQ nie ma żadnych wątpliwości. Pomijam już ich późniejsze nielogiczne posunięcia, ponieważ na upartego można je zrzucić na karb paniki, więc żeby jakoś zilustrować owe „dziury w scenariuszu” przytoczę sytuację, mającą miejsce zaraz po wejściu naszych bohaterów do feralnego pociągu, kiedy jeszcze nie wiedzą, w jakie bagno się wpakowali. Podchodzą do nich dwa obleśne typy i proszą o ich paszporty do przechowania przed złodziejami, a oni bez zmrużenia oka im je oddają. Ciekawe, jak by zareagowali na prośbę o ich portfele:) Oprawcy również serwują nam kilka nieprawdopodobnych scen. Na przykład mężczyzna spacerujący sobie, jak gdyby nigdy nic, po dachu jadącego pociągu, wlokący za sobą swoją ofiarę i ani na chwilę nietracący równowagi:) Tak, takie moment znacząco psują realizm sytuacyjny, a niejednego odbiorcę przyzwyczajonego do wysokiego stopnia prawdopodobieństwa w poszczególnych produkcjach mogą najzwyczajniej w świecie zirytować. Moje podejście było całkowicie odmienne – oczekiwałam tylko krwawej jatki, bez nadmiernych oczekiwań, co do fabuły filmu. I dokładnie to dostałam, a jedyne co naprawdę mi nie pasowało to kreacje protagonistów ze znienawidzoną przeze mnie Thorą Birch na czele. Szkoda, że nie dano mi najmniejszej szansy na utożsamienie się z nimi.
No dobrze, odłóżmy na bok logikę i nacjonalistyczne uprzedzenia i omówmy integralne elementy filmu, tj. sceny gore. To na nich skupia się cała bądź, co bądź szczątkowa fabuła, to o rozlew krwi przede wszystkim tutaj chodzi – wszystko inne zauważalnie schodzi na dalszy, nic nieznaczący plan. Patrzymy, jak oprawcy tłuką chłopaka kastetem, po czym oddają na niego mocz – prosto ze źródła. Patrzymy na zabójstwo z litości, za pomocą siekiery, skatowanego przyjaciela (nawiązanie do remake’u „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną”). Obserwujemy, jak zabójcy bezceremonialnie otwierają klatkę piersiową swojej ofiary, w poszukiwaniu cennych organów wewnętrznych. I w końcu patrzymy, jak miażdżą kończyny mężczyzny wielkim głazem. I jeśli, choć przez chwilę czujemy się zniesmaczeni takim nagromadzeniem niezwykle realistycznych scen torture porn to twórcy osiągnęli swój główny cel. Krwawe horrory mają za zadanie maksymalnie obrzydzić widza, wywołać u niego odruch wymiotny, sprawiając, że przez długi czas nie będzie w stanie wyrzucić tych okropieństw z pamięci. W moim przypadku „czynnik szoku” był jak najbardziej obecny, więc pomimo wszystkich „dziur w scenariuszu”, na które potrafię przymknąć oko w tego rodzaju mało ambitnych, epatujących przemocą horrorach, „Train” całkiem znośnie zapełnił mój wolny czas. Taka niewymagająca myślenia, ekstremalna "rozrywka" w sam raz na nudny wakacyjny wieczór.