„Nocne plemię” (1990)
Aarona Boone’a dręczą koszmary, w których widzi odrażające stwory, zamieszkujące podziemie cmentarza, zwanego Midian. Kiedy jego psychiatra, dr Decker, oznajmia mu, że jest winny morderstw kilku rodzin, o których przez swoją postępującą chorobę psychiczną nie pamięta, przerażony Boone rusza do Midian, aby spróbować wkupić się w łaski demonów i dołączyć do ich małej społeczności.
Mistrz makabry, Clive Barker, ma rzadko spotykany talent do przenoszenia swojej prozy na ekran. Często sam odpowiada za scenariusz i reżyserię (jak ma to miejsce w tym przypadku), ale nawet, jeśli jego książki ekranizują inni twórcy, wielbiciele jego twórczości rzadko mają się, do czego przyczepić (nie licząc sequeli). „Nocne plemię” jest ekranizacją niemalże idealną – nie pominięto prawie żadnego wątku powieści, co akurat w takich przypadkach nie jest dla mnie najważniejsze, bowiem na ogół wystarcza mi zachowanie głównych myśli autora książki, natomiast modyfikacja fabuły na ogół mi nie przeszkadza, ale wielbiciele wiernych ekranizacji powinni być zadowoleni. Film widocznie dzieli się na dwie części, przy czym pierwsza połowa prezentuje się o wiele okazalej. Mroczny klimat wyczuwalny jest przez cały seans, ale w trakcie początkowych scen dodatkowo mamy intrygującą aurę tajemnicy. Główny bohater boryka się z przerażającymi koszmarami sennymi, w których widzi wszelkiego rodzaju maszkary (znak rozpoznawczy Barkera) w niepokojącej scenerii starej nekropolii. Ponadto jesteśmy świadkami morderstwa dokonanego przez zamaskowanego psychopatę na trzyosobowej rodzinie, w jakże klimatycznej oprawie. Później Boone spotyka się z jeszcze jednym wyznawcą Midian, który tak bardzo pragnie dołączyć w szeregi demonów, że bez zastanowienia zdziera sobie skórę z twarzy. Po tym wydarzeniu Aaron ucieka do Midian, przy czym klimat tajemniczości nadal jest obecny (nawet w trakcie spotkania z dwoma jego mieszkańcami), aczkolwiek powoli zbliża się do finiszu.
W dalszej części seansu na scenę wkracza dziewczyna Boone’a, która stara się go odnaleźć w mrocznej nekropolii. Po czym przechodzimy do meritum Barkera, który za pośrednictwem tego obrazu pragnie chyba podkreślić różnicę pomiędzy ludźmi i demonami, przy czym potworów robi, wbrew wszelkim oczekiwaniom, z tym pierwszych. I tutaj wszelka tajemniczość momentalnie wyparowuje. Mroczna atmosfera i jakże interesująca sceneria podziemi Midian, oczywiście zostają, ale widz nie będzie już miał wielu okazji do niepokoju. Druga połowa filmu stawia przede wszystkim na akcję i kilka banalnych, ale w ogólnym rozrachunku, jakże trafnych spostrzeżeń na temat natury ludzkiej, zdolnej do niszczenia wszystkiego, czego nie jest w stanie objąć rozumem. Film nadal przyjemnie się ogląda (szczególnie wybija się poruszająca scena morderstwa pierwszego demona), ale niestety nie uświadczymy już tutaj tak niepokojących emocji, jak na początku seansu.
Główna rola przypadła Craig’owi Shefferowi i z czystym sumieniem mogę stwierdzić, że ją udźwignął, podobnie jak poboczni bohaterowie – Anne Bobby, Hugh Quarshie i (uwaga!) znakomity reżyser, David Cronenberg, we własnej osobie. Odtwórcy ról potworów dali z siebie chyba jeszcze więcej od nich, przy czym ich miażdżąca charakteryzacja, obok klimatu, jest chyba najmocniejszym, na długo wbijającym się w pamięć odbiorcy, elementem.
„Nocne plemię” zawsze było dla mnie kwintesencją Clive’a Barkera i kina lat 90-tych. To jeden z tego rodzaju obrazów, do którego, mimo kilku niedoróbek w scenariuszu (i w powieści), często z przyjemnością wracam. Polecam osobom, poszukującym interesujących klasyków, które przecież są podporą tego gatunku.
„Dzieci kukurydzy” (1984)
Burt i Vicky przemierzają samochodem wyludnioną szosę w Nebrasce. Kiedy pod koła wpada im mały chłopiec szybko odkrywają, że ktoś najpierw poderżnął mu gardło. Chcąc zgłosić wypadek, wkładają ciało do bagażnika i ruszają na poszukiwanie małego miasteczka, Gatlin, leżącego nieopodal. Szybko odkryją, że w mieście nie ma ani jednego dorosłego, a rządy sprawują fanatyczne dzieciaki, oddające hołd bogowi kukurydzy.
Adaptacja jednego z moim ulubionych opowiadań Stephena Kinga., zachowująca jedynie główną oś fabularną jego prozy, tak więc osoby, które wymagają od tego rodzaju filmów drobiazgowej wierności z oryginałem powinni raczej sięgnąć po readaptację z 2009 roku. Właściwie cała seria „Dzieci kukurydzy” nie cieszy się zbytnią popularnością wśród widzów (ja chyba stanowię wyjątek od tej reguły), ale obiektywnie rzecz biorąc część pierwsza, jak to zwykle bywa, zauważalnie wybija się ponad poziom kolejnych sequeli. To nie jest produkcja dla fanatycznych wielbicieli prozy Kinga, wymagających przeniesienia absolutnie każdego szczegółu opowiadania na ekran – to raczej propozycja dla entuzjastów klimatu horrorów lat 80-tych, z niezapomnianą ścieżką dźwiękową i jakże przyjemnym kiczem, będącym kwintesencją ówczesnych efektów komputerowych. Reżyser, Fritz Kiersch, podszedł z szacunkiem do twórczości Stephena Kinga, ale urozmaicił scenariusz kilkoma własnymi pomysłami.
Jak dla mnie największym błędem były postacie dwóch dobrych dzieciaków, spośród których jeden był kimś w rodzaju narratora. Nie ukrywam, że ten zabieg odrobinę niszczył poza tym znakomity klimat wyludnionego miasteczka, w samym sercu posępnych pól kukurydzy. Antagoniści natomiast, ze szczególnym wskazaniem na demonicznego Isaaca i brutalnego Malachaia dodają wiele smaczku całej produkcji, nie tylko przez wzgląd na doskonałe kreacje aktorskie, ale również zdolność spotęgowania i tak już mrocznej atmosfery grozy. Niecierpliwi widzowie, nastawieni na dynamiczną akcję, raczej nie znajdą tutaj nic dla siebie, bowiem ten obraz proponuje nam subtelną grozę, z małą ilością krwi, ale za to prawdziwą bombą klimatyczną. To opowieść o niszczącym fanatyzmie, tyle że wśród dzieci, co już samo w sobie wywiera piorunujące wrażenie na odbiorcy. Dla mnie ten film to kwintesencja lat 80-tych, obraz niemalże idealny (niemalże, bo cukierkowe zakończenie jest troszkę nie na miejscu), którego „bliźniaka” próżno szukać wśród współczesnych tworów horrorowych.
W rolach głównych Peter Horton i młodziutka Linda Hamilton, przy czym nie rozumiem krytyki widzów względem żeńskiego pierwiastka, ponieważ w moim mniemaniu całkowicie przebiła ona swojego filmowego chłopaka. Jednakże obojgu daleko do znakomitych kreacji Johna Franklina i Courtney’a Gainsa.
Cóż mogę rzecz? Lubisz klimatyczne horrory lat 80-tych, z odrobiną kiczowatych efektów specjalnych i porażającą ścieżką dźwiękową to jak najszybciej zapoznaj się z niniejszym obrazem. Ale tylko jeśli nie jesteś fanatycznym „wyłapywaczem” różnic pomiędzy książkowym oryginałem a filmową adaptacją, ponieważ tutaj jest ich całkiem sporo, przy czym główną myśl Kinga zachowano, co automatycznie powstrzymuje mnie od czepiania się:)
„Mroki pamięci” (2006)
Karin przyjeżdża do swojej rodzinnej posiadłości, położonej na odludziu, aby zgodnie z wolą jej zmarłej niedawno babci przygotować ją do sprzedaży. Jej chłopak, Jeff, po kilku dniach wraca do miasta, do pracy, natomiast Karin zaczyna miewać niepokojące sny, które powoli doprowadzają ją na skraj histerii. Kiedy dołącza do niej młodsza siostra i poznaje bliżej mężczyznę, mieszkającego na terenie jej posiadłości i opiekującego się końmi zdaje się powoli „wracać do siebie”. Jednak z czasem zacznie mieć dziwne obiekcje względem opiekuna koni, który w jej mniemaniu poważnie zagraża bezpieczeństwu jej i jej siostry.
Horror nastrojowy Rubi’ego Zacka, wyprodukowany specjalnie na potrzeby DVD. „Mroki pamięci” to jeden z tego rodzaju obrazów, który nie przypadł do gustu niemalże nikomu, a ja na przekór wszystkim już od pierwszej jego sceny całkowicie zatopiłam się w intrygującej fabule. Sam pomysł nie jest niczym oryginalnym – ot, kobieta miewa niepokojące wizje i koszmary senne, które w jakimś tam stopniu próbują naprowadzić ją na rozwiązanie zagadki domu jej dzieciństwa. Groza jest tutaj do tego stopnia subtelna, pozbawiona jakichkolwiek wbijających się w pamięć, przerażających scen, że nic dziwnego, iż większość widzów zmieszało ten obraz z przysłowiowym błotem. A mnie z kolei ta subtelność urzekła, co w połączeniu z tajemniczą zagadką, której nie udało mi się przedwcześnie rozwikłać oraz psychologią głównej bohaterki (bardzo dobra kreacja, znanej w światku horroru, Giny Philips) skutecznie przyciągnęło moją uwagę do rozgrywanych na ekranie, często idących w stronę dramatu, aniżeli horroru , wydarzeń.
Specyfika Karin, aż do końca seansu, nie pozwala widzowi jednoznacznie ocenić, czy jest on świadkiem prawdziwego nawiedzenia, czy ma do czynienia z klasyczną ghost story, czy zwyczajnym dramatem psychologicznym, podczas którego obserwuje postępujące szaleństwo głównej bohaterki. Postać opiekuna koni dodatkowo wszystko komplikuje, ponieważ na pierwszy rzut oka wydaje się być sympatycznym, skorym do pomocy mężczyzną, ale podskórnie wyczuwamy, że jest w nim również coś demonicznego, jakaś skaza, która być może zagraża życiu Karin i jej młodszej siostry. Tyle, że aż do wyjaśnienia tego wątku nie będziemy całkowicie przekonani, czy mamy do czynienia z antagonistą, czy zwyczajnie ulegliśmy siły sugestii, w naszym mniemaniu, spaczonego umysłu Karin. Ten wątek wyjaśni się jeszcze przed finalną bombą, która mnie całkowicie zaskoczyła, choć nie ukrywam, że twórcy wcześniej kilka razy sugerowali, jak to wszystko się skończy, tyle że ja nie potrafiła wówczas właściwie zinterpretować ich sygnałów. Więc jeśli, ktoś jeszcze filmu nie widział, a pomimo negatywnych opinii na jego temat jednak się skusi to radzę oglądać go bardzo uważnie, skupiając się na najdrobniejszych, nawet tych z pozoru nieistotnych szczegółach.
Nie wiem, czy „Mroki pamięci” mają szansę przypaść do gustu nawet wielbicielom nastrojówek, ponieważ obiektywnie rzecz biorąc nie wyróżnia się niczym nadzwyczajnym pośród innych tego typu obrazów. Mnie zachwycił, ale ja jestem w mniejszości, więc chyba się nie liczę:)