Stronki na blogu

środa, 12 grudnia 2012

„Wicked Little Things” (2006)

Po śmierci męża, Karen Tunny przeprowadza się wraz z dwiema córkami do jego rodzinnej posiadłości. Stare domostwo, stojące w środku lasu i przerażające legendy, krążące po okolicy na temat starej kopalni i dzieci, które w niej zginęły, bynajmniej nie nastrajają Karen pozytywnie do nowego życia na odludziu. Wkrótce jej młodsza córka zaczyna spotykać się z jakoby wymyśloną przyjaciółką Mary, a w okolicy dochodzi do kilku krwawych procederów.
Po horror J.S. Cardone’a sięgnęłam z dwóch powodów: to obraz klasy B, które to bardzo lubię, a w dodatku z serii „wyjechali na kompletne odludzie”, motyw stary, jak świat, który z jakiegoś powodu jeszcze mi się nie przejadł. Początek konwencjonalny, aż do bólu. Karen wraz z dwiema córkami, nastoletnią Sarah i małą Emmą, znajdują się w samochodzie, podążającym wyludnioną szosą, gdzieś w otoczeniu gęstych lasów. Starsza córeczka bynajmniej nie jest zachwycona wyjazdem (tutaj na uwagę zasługują jej humorystyczne dialogi, mające być wyrazem buntu), natomiast młodsza zdaje się z niecierpliwością wyczekiwać końca podróży. Zatrzymują się w małym, prowincjonalnym sklepie, w którym (jakże by inaczej) spotykają sprzedawcę, który nie jest zachwycony ich przeprowadzką do akurat tego konkretnego domostwa. Gdy wreszcie docierają na miejsce ich oczom jawi się wielki, stary dom, pełen kurzu, szczurów i pajęczyn, w dodatku z wadliwą instalacją elektryczną i wodociągową. Tutaj na szczególną uwagę zasługują ich wędrówki po zniszczonych pomieszczeniach domostwa – twórcom udało się wybudować całkiem przyzwoicie trzymający w napięciu klimat grozy. Od tej chwili każda noc Tunnych w nowym miejscu będzie utrzymana w bardzo ciemnej kolorystyce, co oczywiście przyczyni się do potęgowania atmosfery, aczkolwiek widzów, poszukujących, dosłowności może nieco zirytować, wszak w kilku momentach (mowa tutaj szczególnie o konsumpcji surowego mięsa przez antagonistów) naprawdę ciężko jest dopatrzyć się jakiś porażających szczegółów.
Konwencja slashera w drugiej połowie filmu zostanie całkowicie przyćmiona nurtem zombie movies i raczej nietrudno się domyślić, jakiego rodzaju żywe trupy będą zagrażać życiu naszych protagonistek (już w prologu mocno nam to zasugerowano). Minimalistyczna charakterystyka zombie bardzo przypadła mi do gustu – blade twarze, czarne oczy (lub puste oczodoły, ciężko to stwierdzić przez wzgląd na skąpe oświetlenie scen nocnych) i zakrwawione usta, bez przesady, bez efekciarstwa, czyli akurat to, co w horrorze lubię najbardziej. Jako, ze „Wicked Little Things” jest typową niskobudżetówką, niewnoszącą do gatunku absolutnie niczego nowego, ale mającą szansę zainteresować gustujących w schematyczności widzów, nie obyło się również bez kilku logistycznych potknięć. Najbardziej razi scena z samochodem czwórki nastolatków. Podczas, gdy chłopak stara się wypchnąć zakopany w błocie wóz, dziewczyna dodaje gazu. Z chwilą pojawienia się żywego trupa, który po dachu samochodu skrada się w kierunku chłopaka, dziewczyny siedzące na przodzie zaczynają wrzeszczeć, aby ostrzec go przed grożącym mu niebezpieczeństwem. Jednak ich piski zagłusza silnik wozu – a wystarczyło zdjąć nogę z gazu i tym samym być może uratować kolegę… Takich potknięć jest więcej, ale jedynie ten konkretny moment wywołał u mnie silne uczucie konsternacji.
Odtwórczyni roli Karen, Lori Heuring oraz Sarah, Scout Taylor-Compton („Amerykańska zbrodnia”, „Halloween 1-2”, „Prima aprilis”), za którą nie przepadam, spisały się średnio. Zanadto nie raziły swoim brakiem większej profesjonalności aktorskiej, aczkolwiek nie zdołały w pełni przekonać mnie do swoich postaci. Za to mała wyjadaczka filmów grozy, Chloe Grace Moretz („Amityville”, „Room 6”, „Oko”, „Pozwól mi wejść”, „Mroczne cienie”), której karierze pilnie się przyglądam, jak zwykle zdobyła moje pełne uznanie.
„Wicked Little Things” to typowy, niewymagający myślenia horrorek przeznaczony dla ludzi, których absolutnie nie razi konwencjonalność fabularna, skąpe oświetlenie oraz brak większej logiki sytuacyjnej. Jak na jeden raz chyba w sam raz:) Nie nudzi (przynajmniej mnie), a to już coś w przypadku współczesnych filmów grozy.

2 komentarze:

  1. Lubię kiedy akcja rozgrywa się na kompletnym odludziu. Jakoś bardziej potęguje wtedy klimat grozy. „Wicked Little Things” nie oglądałam, ale może kiedyś go poszukam. Teraz mam w planach inne filmy.

    OdpowiedzUsuń
  2. Obejrzałem i podobało mi się to, co zobaczyłem na ekranie. Momentami miałem ochotę udusić główne bohaterki - za ich głupotę - ale ostatecznie nie było tak źle :)

    OdpowiedzUsuń