Stronki na blogu

sobota, 12 stycznia 2013

„Wycieczka bez powrotu” (2011)

Grupa przyjaciół zmierza do Jury szwajcarskiej na poszukiwanie grzybków halucynogennych. Po drodze zabierają nowo poznane młode osoby. Gdy docierają na miejsce i odnajdują to, czego szukali jeden z nich zostaje poważnie ranny. Starając się wydostać z lasu trafiają na małą farmę, gdzie wkrótce staną oko w oko z prawdziwym koszmarem…

Austriacko-szwajcarski slasher Markusa Weltera, mocno zainspirowany „Lękiem” z 2007 roku. Zrealizowany w technologii 3D film kładzie nacisk głównie na przerysowane efekty, minimalną dawkę scen gore i tak dalece posuniętą konwencjonalność, że nie wyobrażam sobie, aby podczas seansu jakikolwiek wielbiciel slasherów wygrał walkę z nieubłaganie atakującym go znużeniem. „Wycieczka bez powrotu” to twór z gatunku „grupa przyjaciół wyjeżdża…”, tak więc pierwsze sceny dostarczą nam jakże oryginalnych (sarkazm) dyskusji o niczym, prowadzonych w samochodzie naszych protagonistów, który zmierza do Jury szwajcarskiej. Podczas swojej „pasjonującej” podróży spotkają miejscowego leśniczego, rzecz jasna o mocno podejrzanej aparycji, co ma być sygnałem dla widza, że ten oto dziwny osobnik odegra pewną rolę w dalszej części projekcji. Kiedy nasi bohaterowie dotrą na miejsce (do lasu, w którym rzecz jasna ich telefony komórkowe stracą zasięg) i podobnie, jak protagoniści ze znanego „Shrooms” naszprycują się grzybkami halucynogennymi nastąpią krótkie sekwencje ich zwidów, wywołanych narkotykiem – tutaj największa pochwała należy się za montaż, w trakcie machania ręką nad ogniskiem. Kiedy widz już jakoś przebrnie przez te mało interesujące, rozwleczone do granic możliwości wydarzenia i jeden z protagonistów zostanie ranny z pewnością nastawi się na jakąś mniej schematyczną, a nawet mocno dynamiczną akcję. Nic bardziej mylnego. 

Druga połowa filmu równie mocno trzyma się utartego slasher'owego schematu, jak i pierwsza. Nasi spanikowani bohaterowie docierają do małej, z pozoru niezamieszkanej farmy, gdzie przystępują do kolejnych nudnawych konwersacji, typu: co teraz zrobimy? kto kocha kogo? I w żadnym razie się nie rozdzielajmy – jak się wkrótce okaże ta ostatnia rada, którą nieustannie raczą się wzajemnie nie będzie miała szansy się ziścić (w końcu to slasher, a więc TRZEBA się rozdzielać). Pod kątem gore dosłownie cały seans zaoferował mi jedynie jedną godną uwagi sekwencję. Mowa o spotkaniu w stajni z oszpeconą kobietą, która po powieszeniu chłopaka za nogi i obcięciu mu kilku palców wbija mu nóż w oko (efekt tej ostatniej śmiertelnej tortury zobaczymy dopiero w następnej scenie, ponieważ twórcy nie chcieli zaszokować publiczności nadmierną dawką przemocy). Od tego momentu będziemy świadkami szybkiej eliminacji poszczególnych bohaterów filmu – oczywiście naszpikowanej odpowiednią dawką efekciarstwa, które miało robić wrażenie w 3D – jak na przykład oko wychodzące na wierzch w jakże animacyjnym wydaniu. Zakończenie, podobno tak zaskakujące również nie zachwyciło mnie niczym szczególnym, ale muszę sobie pogratulować, że w ogóle do niego dotrwałam:)

„Wycieczka bez powrotu” oprócz malowniczych krajobrazów rozległego lasu, jednej sceny gore i profesjonalnego montażu nie przedstawia absolutnie żadnej wartości dla wielbicieli szeroko pojętej grozy. Nie uświadczymy tutaj klimatu, realizmu i przekonującej obsady, ale w zamian zobaczymy jak najłatwiej nakręcić horror, który w bezlitosny sposób kopiuje znany „Shrooms” i do znudzenia powiela oklepane schematy kina grozy. Dla szerokiego grona odbiorców może okazać się całkiem przyzwoitą rozrywką, ale obeznanym z konwencją slasherów entuzjastom horroru stanowczo odradzam.