Stronki na blogu

sobota, 25 maja 2013

„Elektroniczna ruletka” (1994)

Szesnastoletni Michael jest zagorzałym fanem gier komputerowych i filmów grozy. Kiedy jego przyjaciel znajduje reklamę interaktywnej gry pt. „Brainscan” w „Fangorii”, spragniony mocnych wrażeń Michael bez chwili zwłoki zamawia jeden egzemplarz. Pierwszy kontakt z niezwykle realistycznym wirtualnym światem „Brainscan”, w którym chłopak wciela się w postać mordercy i bestialsko zabija śpiącego mężczyznę jest dla niego zupełnie nowym intensywnym doznaniem, które wprawia go w głęboką euforię. Do czasu, aż odkryje, że w jego sąsiedztwie zamordowano mężczyznę w dokładnie taki sam sposób, jak to miało miejsce w grze – na dowód czego Michael znajduje odciętą stopę w swojej lodówce.
Mam słabość do Edwarda Furlonga z lat 90-tych, głównie za sprawą kultowego „Terminatora 2”, więc gdy tylko dowiedziałam się, że w „Elektronicznej ruletce” przypadła mu główna rola bez chwili zwłoki przystąpiłam do seansu. Reżyser, John Flynn, świadomie nacechował swój horror science fiction elementami typowo młodzieżowymi, mając raczej ambicję stworzyć lekki, odprężający film grozy, aniżeli poważne dzieło, które mogłoby przerazić odbiorców. I jako taka niewymagająca myślenia produkcja „Elektroniczna ruletka” okazuje się być całkiem smaczna zarówno fabularnie, jak i warsztatowo.
Lata 90-te były dla Edwarda Furlonga zarówno okresem debiutów, jak i pełnego rozkwitu aktorskiego – chyba każda jego postać kreowana w tej dekadzie miała w sobie to coś, co skutecznie wzbudzało sympatię widza do jego osoby. Tak jest i tutaj, choć należy oddać twórcom sprawiedliwość, że wiarygodnej grze Furlonga znacznie pomógł zgrabny scenariusz, skupiający się na postaci nastoletniego Michaela, przypadkiem uwikłanego w serię okrutnych mordów, mających miejsce na spokojnych przedmieściach, w jego bliskim sąsiedztwie. A wszystkiemu winna jest interaktywna gra, „Brainscan”, która dostając się do podświadomości gracza, wyzwala jego najgorsze instynkty, popychając go do zbrodni. Pierwszego mordu Michael dokonuje całkowicie nieświadomie, przekonany, że czyn, którego się dopuszcza jest tylko i wyłącznie częścią wirtualnego świata, co szybko zweryfikuje po obejrzeniu wiadomości i otworzeniu lodówki, w której spoczywa odcięta stopa ofiary. Przerażony chłopiec będzie miał jeszcze więcej kłopotów po wizycie osobliwego człowieka, podsiadającego nadnaturalne zdolności, który jak się wkrótce okaże jest częścią gry. Muszę przyznać, że ta komiczna postać cwanego manipulanta, która szybko uwikła Michaela w kolejne zabójstwa odrobinę mnie irytowała – chyba przede wszystkim przez swoją do bólu sztuczną, kiczowatą wymowę, w końcu większość miernych efektów komputerowych pojawia się z jej powodu (szczególnie w trakcie finalnej walki z Michaelem). Za to wszystkie wydarzenia skupiające się tylko na osobie głównego bohatera (łącznie z jego romansem z dziewczyną z sąsiedztwa) spowija umiejętnie potęgowany, głównie za sprawą nastrojowej ścieżki dźwiękowej, gęsty klimat grozy, który wespół z oszczędnie krwawymi morderstwami, których chłopak się dopuszcza przebywając w wirtualnym świecie, skutecznie przyciągają uwagę widza na tyle, aby jeśli nie w całkowitym to przynajmniej w średnim zainteresowaniu śledził bieg dalszej historii. A ta z minuty na minutę nabiera coraz większego tempa, w podtekście sugerując nam niebezpieczeństwo obcowania z brutalną fikcją, która z czasem może doprowadzić do poszukiwania coraz mocniejszych wrażeń. W końcu właśnie z tego powodu Michael sięgnął po „Brainscan” – chciał przeżyć coś, co nim wstrząśnie, bowiem zdążył już uodpornić się na wirtualną przemoc. Pytanie tylko, czy i tak zdecydowałby się zagrać, gdyby wiedział, że to nie fikcja tylko rzeczywistość, czy jego ciekawość byłaby na tyle duża, aby na własnej skórze doświadczyć prawdziwej zbrodni? Na to pytanie każdy widz będzie musiał odpowiedzieć sobie sam, w czym być może pomoże mu dalsze zachowanie Michaela, który kierowany strachem wikła się w kolejne brutalne zabójstwa, aby odwrócić uwagę śledczych od własnej osoby – tym samym stając się seryjnym mordercą, przed którym drżą wszyscy mieszkańcy na pozór spokojnego przedmieścia.
Zakończenie, niestety, można bez problemu przewidzieć, a co jeszcze gorsze w ogóle nie pasuje do tak dobrze znanych współczesnym widzom nieszczęśliwych finałów, mnożących się w obecnych produkcjach grozy. Przyzwyczailiśmy się już, że happy endy w horrorach są niewskazane, stąd moje rozczarowanie końcówką „Elektronicznej ruletki”, mimo, że wcześniejsza fabuła dosyć mocno zaangażowała mnie emocjonalnie – ciekawy główny bohater, intrygujący pomysł na film i przede wszystkim przyzwoity klimat grozy, jakiego nie uświadczymy we współczesnych horrorach. Na kiczowate efekty specjalne naprawdę można przymknąć oko - kilka nawet mnie zadowoliło, bowiem ten nieśmiertelny kicz w starych produkcjach, jeśli tylko nie pojawia się w nadmiarze, co niestety miało miejsce w późniejszej części tej produkcji, pozwala mi choć na chwilę przenieść się do tych przeszłych, tak dobrych dla filmowego horroru czasów. Słowem: całkiem znośna, lekka, nastrojowa produkcja wprost idealna na nudny wieczór.

2 komentarze:

  1. Dlaczego happy endy w horrorach są niewskazane? Ja osobiście lubię szczęśliwe zakończenie, dlatego najbardziej kręcą mnie właśnie romantyczne horrory. Co do powyższej produkcji, być może się na nią skuszę.

    OdpowiedzUsuń
  2. Oglądałem kiedyś ze względu na osobę scenarzysty tego obrazu. Pamiętam niestety niewiele, ale odczucia były pozytywne. Ta postać Trickstera myślę, że taką miała być - irytującą i właśnie kiczowatą/kampową.

    OdpowiedzUsuń