Młoda para, Lucy i Tom, zmierza do luksusowego hotelu na odludziu, aby
uczcić swoją dwutygodniową znajomość. Choć cały czas kierują się znakami
niezmiennie docierają do punktu wyjścia, co gorsza nie mogąc odnaleźć drogi
powrotnej. Krążąc po leśnych drogach dochodzą do wniosku, że cały czas są
śledzeni przez zamaskowanego mężczyznę, który z jakiegoś powodu jest do nich
wrogo nastawiony.
Brytyjski obraz Jeremy’ego Loveringa, poruszający się zarówno w estetyce
horroru, jak i thrillera. Choć „In Fear” jest typowym przykładem
minimalistycznego straszaka, którego akcja w przeważającej większości rozgrywa
się w samochodzie, z zaledwie trzyosobową obsadą, twórcy położyli szczególny
nacisk na umiejętną realizację i mroczny klimat. Co i tak w pewnym momencie
zaprzepaścił zwrot akcji.
Początek okazał się, aż nazbyt obiecujący. Młoda parka (słabo odegrana
przez Alice Englert i Iaina De Caesteckera) krąży samochodem po odludnych
drogach w leśnej scenerii, w poszukiwaniu hotelu. Którykolwiek kierunek by nie
obrali i tak dojeżdżają do punktu wyjścia. Pomysł być może mało oryginalny, w
końcu coś łudząco podobnego mieliśmy już w „Drodze śmierci”. Aczkolwiek tego
rodzaju motyw niezmiennie zachwyca mnie swego rodzaju klaustrofobicznym oddźwiękiem,
wpływem nieznanego na postrzeganą przez nas rzeczywistość, stworzeniem niezdefiniowanej
pułapki bez wyjścia. Na dodatek Loveringowi bardzo pomogła sceneria skąpanego w
ciemności, gęstego lasu i mroczna kolorystyka obrazu. Ot, brytyjski straszak pozbawiony
typowej dla tejże kinematografii surowości na rzecz gęstej aury tajemniczości.
Z czasem sytuację znacznie skomplikuje obecność na drodze zamaskowanego
mężczyzny, który z sobie tylko znanego powodu poluje na naszych bohaterów. W
pierwszej połowie filmu dosłownie wszystko jest na swoim miejscu – potęgowanie atmosfery
oraz niezdefiniowane (droga bez wyjścia) i zdefiniowane (zamaskowany oprawca)
zagrożenie. Jedyne, co można wówczas „In Fear” zarzucić to brak oryginalności –
nawiązania do wspomnianej „Drogi śmierci”, ale również „Smakosza”. W końcu
tutaj także mamy do czynienia z „filmem drogi”, w którym bezpieczną oazą protagonistów
jest wnętrze ich samochodu – prawie każdorazowe opuszczenie pojazdu zmusza ich
do konfrontacji z oprawcą.
„Kiedy
człowiek skrzywdzi niewinną osobę zło wróci i zniszczy tegoż głupca.”
W drugiej połowie seansu film traci dużo ze swojej tajemniczości. Z chwilą
zabrania autostopowicza (chyba nie muszę mówić, z jaką produkcją mi się ten
motyw skojarzył…) i jego mętnej argumentacji krążenia w kółko prawdopodobna
ingerencja sił nadprzyrodzonych w znaną nam rzeczywistość, gdzieś wyparowuje,
ale tylko do pewnego stopnia. Na domiar złego coś,
co początkowo zapowiadało iście intrygujące, choć mało innowacyjne kino
zamienia się w zwykłą rąbankę, krwawą (i tutaj należy się pochwała za realistyczne
ujęcia gore) konfrontację z
psychopatą, i tak aż do przewidywalnego zakończenia. Jedyne, co mnie
zaintrygowało w drugiej połowie projekcji i to dopiero w trakcie napisów końcowych
to tekst piosenki, który wraz z początkowym napisem umieszczonym przez
psychopatę w knajpianej toalecie pozostawia pole do dwojakiej interpretacji. Z
tym, że to drugie, metafizyczne objaśnienie fabuły również oryginalne nie jest –
aż bije po oczach „Zapachem śmierci”.
Myślę, że „In Fear” mogą spokojnie obejrzeć osoby nieprzykładające większej
wagi do oryginalności fabularnej (tutaj nie uświadczymy jej wcale) oraz
widzowie akceptujący miszmasze gatunkowe. Druga połowa filmu istotnie wskazuje
na niewykorzystany potencjał, ale pierwsza to prawdziwe mistrzostwo klimatu
grozy i choćby dla niej warto poświęcić troszkę wolnego czasu.