Osiemnastoletnia Trish w porozumieniu z rodzicami pod ich nieobecność
organizuje pidżama party w żeńskim gronie. Oprócz swoich najlepszych przyjaciółek
zaprasza nową sąsiadkę z naprzeciwka, Valerie, która po upokorzeniu, jakiego
doznała od towarzystwa Trish postanawia zostać w domu z młodszą siostrą,
Courtney. Tymczasem w mieście pojawia się zbiegły z więzienia seryjny morderca,
Russ Thorn. Mężczyzna bez zaproszenia pojawia się na pidżama party Trish, a
jedynym ratunkiem dla dziewczyn staje się znieważona przez nie Valerie.
Debiutancki slasher feministki,
Amy Holden Jones, która w późniejszych latach zasłynęła, jako scenarzystka
produkcji z innych gatunków filmowych (m.in. serii „Beethoven” i „Niemoralnej
propozycji”). W latach 80-tych „taśmowo produkowane” slashery dawały twórcom możliwość szybkiego zarobku. Paradoksalnie
te niskobudżetowe, trzymające się utartej konwencji rąbanki cieszyły się
ogromną popularnością, szczególnie wśród młodych odbiorców. I chociaż od okresu
ich świetności minęło już kilkadziesiąt lat wśród wielbicieli kina grozy nadal
znajdują duże uznanie. W moim przypadku nie może być mowy o trywialnym uznaniu,
już prędzej o wielkiej miłości. Slashery
z lat 80-tych od zawsze były dla mnie taką bezpieczną przystanią, do której
mogę przybić ilekroć zmęczę się kiepskimi tworami z XXI-wieku. Po tego rodzaju
produkcje mogę sięgać w ciemno, bo zawsze gwarantują mi taką rozrywkę, do
której mam największą słabość.
„Mord podczas nudnego przyjęcia”, jak sama Amy Holden Jones utrzymywała,
miał być horrorem feministycznym, w którym wiertło dzierżone przez mordercę
miało symbolizować fallusa, a zagłębianie go w ciele gwałt. Taki wydźwięk
scenariusza miała potęgować obsada, w większości złożona z młodych dziewcząt,
które zauważalnie dominowały nad swoimi zaślepionymi buzującymi hormonami
kolegami. Nie wiem, czy Jones za bardzo nie nadinterpretowała swojego własnego
filmu, bo tak szczerze mówiąc z podobnymi fabułami już niejednokrotnie miałam do
czynienia i jakoś ich twórcy nie próbowali nadać im tego rodzaju znaczenia. Być
może pani reżyser dążyła do podkreślenia swoich feministycznych poglądów,
których (jestem tego pewna) nikt by w filmie nie zauważył, gdyby sama nie
przykleiła mu takiej etykietki. Choć „Mord podczas nudnego przyjęcia” nigdy nie
zdobył uznania krytyków zarobił dość, aby doczekać się dwóch oficjalnych
sequeli i jednego luźnego z 2003 roku pt. „Masakra cheerleaderek”.
Narracja filmu mocno mnie zaskoczyła. Otóż, slasherowy boom w latach 80-tych wykształcił sobie pewien schemat,
którego amerykańscy twórcy w mniejszym lub większym stopniu się trzymali. Tak,
więc pierwszą połowę seansu poświęcali jedynie przedstawieniu bohaterów albo
całkowicie rezygnując ze scen mordów, albo pokazując je bez uchwycenia sylwetki
sprawcy, tak, aby jak najdłużej utrzymać w widzu tę znakomitą aurę tajemnicy, a
co za tym idzie wzmagając napięcie emocjonalne. W „Mordzie podczas nudnego
przyjęcia” mamy do czynienia z całkowicie odwrotną sytuacją. Twórcy już w
pierwszych minutach projekcji zdradzają nam personalia mordercy (słyszymy je w
radiu Trish), który zbiegł z więzienia. Pierwsza scena mordu ma miejsce już
chwilę później w wozie firmowym, ale jak to zazwyczaj w slasherach bywa zobaczymy jedynie parę kropel krwi, świadczących o
zgonie ofiary, bez większej makabry. Kolejna scena zabójstwa w szkole zdradzi
nam wygląd mordercy (co rzadko ma miejsce na początku filmu slash) oraz da jasno do zrozumienia, że
Jones ani myśli skupiać się na daleko idącej rzezi, pełnej pomysłowo zarżniętych
młodych ludzi. Reżyserka stawia przede wszystkim na duszący, pełen napięcia
klimat, który wbrew przedwczesnemu wyjawieniu personaliów mordercy stopniuje wręcz
po mistrzowsku. Ciemna kolorystyka, znakomicie kontrastująca z wydarzeniami
skoczna ścieżka dźwiękowa i przede wszystkim idealne wyczucie gatunku (morderca
atakuje, gdy napięcie sięga zenitu) sprawiają, że film pomimo małej brutalności
ogląda się z prawdziwym zainteresowaniem. Ale nie tylko stawiająca na klimat realizacja
jest silnym elementem tego obrazu. Ogólne wrażenia wzmaga również sylwetka i
narzędzie zbrodni mordercy. Choć wiemy, kto zabija to prawie wcale nie wpływa
na wydźwięk filmu. Nasz zbiegły z więzienia morderca, Russ Thorn, szczególnie
upodobał sobie długie wiertło, którym najpierw dziurawi swoje ofiary, a po ich
zgonie przenosi ciała do bagażnika, gdzie dołączają do jego makabrycznej
kolekcji. Jak można się tego spodziewać Thorn zawita na pidżama party Trish,
organizowanej pod nieobecność rodziców. W tym momencie akcja zacznie naprzemiennie
skupiać się na Trish i jej przyjaciołach oraz Valerie i jej siostrze, które
spędzają wspólny wieczór w domu stojącym naprzeciw koszmarnych wydarzeń. Taki
zabieg nie dość, że mocno urozmaica ograną konwencję slasherów to jeszcze dezorientuje odbiorcę, który w przeciwieństwie
do innych tego rodzaju obrazów może mieć duży problem z przedwczesnym
wskazaniem final girl – w końcu
zarówno Trish, jak i Valerie posiadają integralne dla tej postaci cechy.
Początkowo przyjęcie Trish będzie się obracać wokół trywialnych
dziewczyńskich problemów, które nasze bohaterki czują się w potrzebie poruszać
w każdej infantylnej rozmowie (zgodnie z feministycznym zamysłem reżyserki) oraz
obowiązkowej goliźnie (kolejny znak szczególny slasherów – nagie piersi…). Oczywiście podczas, gdy one będą tak
sobie deliberować nasz morderca na zewnątrz urządzi sobie regularną rzeź. Tutaj
na szczególną uwagę zasługuje podcięcie gardła sąsiadowi (jak na tak mało
krwawy film całkiem wyraźnie widać jego poranione zwłoki) i rzecz jasna
podwójne morderstwo w samochodzie (a jakże!), szczególnie dekapitacja rosłego
nastolatka. A tymczasem, gdy nasze dziewczęta będą roztrząsać jakże ważne dla świata
problemy (!), a morderca hasać po podwórzu niczego nieświadome Valerie i jej
arogancka nastoletnia siostra Courtney skupią się na przekomarzaniach, które
notabene w tej wczesnej porze wieczornej najsilniej przykuły moją uwagę. Niby
nic szczególnego w ich otoczeniu się nie działo, ale zdecydowanie największy
iloraz inteligencji Valerie (zaskakująco dobrze odegranej przez Robin Stille)
oraz intrygująco zaczepna osobowość Courtney (dużo gorsza warsztatowo Jennifer
Meyers) tworzyły naprawdę ciekawą mieszankę charakterologiczną. Warto
zaznaczyć, że w drugiej części „Mordu podczas nudnego przyjęcia” Courtney
będzie już „grała pierwsze skrzypce”, aczkolwiek jej rola przypadnie w udziale
innej aktorce. Z czasem jak można się tego spodziewać Thorn nabierze większej
śmiałości – trup, jak na slasher,
będzie się ścielił gęsto. Po wyjawieniu swojej obecności balowiczkom (w
znakomitej scenie pojawienia się dostawcy pizzy z wydłubanymi oczami) szybko
wyeliminuje dwóch towarzyszącym im chłopców, którzy wcześniej wprosili się na
przyjęcie. Potem odetnie prąd i będzie cierpliwie czekał, aż nadarzy się
okazja, aby wejść do domu. Finał filmu skonstruowano z poszanowaniem
integralnych głupiutkich, ale pełnych nieodpartego uroku zasad slasherów. Po wejściu mordercy jego
ofiara zamiast uciekać do drzwi wyjściowych chowa się w szafie, a dom Trish
szybko zamienia się w „miejsce schadzek”, którego próg, co chwilę ktoś
przekracza (po wejściu trenerki pomyślałam, że jak tak dalej pójdzie do napisów
końcowych wkroczy tam połowa miasta…). W parze z celowym naciąganiem logiki
będą oczywiście szły sceny mordów, o wiele bardziej dosłowne, niż we
wcześniejszych partiach filmu, ale niestety pozbawione większej oryginalności. Za
to klimat, na szczęście, utrzyma się aż do ostatniej dynamicznej minuty
projekcji, za co przede wszystkim należy się Amy Holden Jones duże uznanie.
Nie wiem, czy jestem właściwą osobą do polecania komukolwiek slasherów z lat 80-tych, poza ich zagorzałymi
fanami, bo jestem tak wielką wielbicielką tego nurtu, że moja opinia zawsze
będzie mocno nieobiektywna. Powiem tylko, że byłam zachwycona tym obrazem, ale równocześnie
zaznaczę, że nie jest to żadna nowość, jeśli idzie o slashery, więc sami zdecydujcie czy warto zaryzykować seans.