Stronki na blogu

niedziela, 28 września 2014

„Schramm” (1993)

OSOBY NIEPEŁNOLETNIE BARDZO PROSZĘ O OPUSZCZENIE TEGO TEKSTU

Seryjny morderca, Lothar Schramm, po zabójstwie dwójki głosicieli dobrej nowiny w swoim mieszkaniu, próbuje zamalować zbryzganą krwią ścianę. Podczas pracy spada z drabiny i powoli dogorywa na podłodze. W ostatnich chwilach życia przypomina sobie kilka ostatnich dni, w których jak zwykle odgrywał rolę przykładnego sąsiada i przyjaciela prostytutki mieszkającej w tym samym budynku, która nie zdawała sobie sprawy, że spotyka się ze zbrodniarzem, okrzykniętym przez prasę „Szminkowym mordercą”.

Od czasu seansu „Nekromantika” niemieckiego twórcy kina ekstremalnego, Jorga Buttgereita długo mobilizowałam się do poznania innej jego twórczości. Powodem tej niechęci było zaniedbanie fabuły „Nekromantika” na rzecz ciągłego szokowania coraz to bardziej zwyrodniałymi scenami, które z czasem zaczęły ocierać się o zwykłą groteskę. Miałam obawy, że drugi z bardziej znanych obrazów Buttgereita, „Schramm” (do którego wspólnie z Franzem Rodenkirchenem napisał również scenariusz), też zaserwuje mi długi spektakl przemocy, bez pretensji do czegoś bardziej intrygującego. A więc sięgając po „Schramma” byłam przygotowana na początkowy szok śmiałą przemocą, który z czasem przejdzie w zwykłą groteskę, spychając fabułę na drugi plan. I jakież było moje zdziwienie, gdy dotarło do mnie, że niniejsza produkcja znacznie odbiega od estetyki „Nekromantika”.

Pierwszą sceną Buttgereit depcze wszystkie zasady budowania dramaturgii. Zamiast dopiero w finale punkt kulminacyjny „Schramma” ma miejsce już na początku seansu, bez uprzedniego budowania dramaturgii. Widzimy leżącego na podłodze krwawiącego Schramma (idealny w tej roli Florian Koerner von Gustorf) oraz wycinek z gazety informujący o śmierci „Szminkowego mordercy” (ten przydomek Buttgereit zapewne zapożyczył od Williama Heirensa, seryjnego zabójcy, który działał w Stanach Zjednoczonych w latach 1942-1946). Następnie naszym oczom ukazują się fragmenty wspomnień z dzieciństwa Lothara Schramma, przywodzące na myśl zapis na zniszczonej taśmie VHS, na których to niegdyś rodziny rejestrowały swoje najszczęśliwsze chwile. Potem czas zaczyna się cofać, najpierw o kilka godzin wstecz, kiedy to próg mieszkania Schramma przekroczyli głosiciele dobrej nowiny. Po krótkiej rozmowie mężczyzna zabija oboje, brudząc ścianę krwią jednego z nich tryskającą z podciętego gardła. Później maluje szminką usta kobiety i ustawia trupy w obscenicznej pozie, aby utrwalić ją na zdjęciach z polaroida. Po tym mocnym wstępie akcja znowu cofa się o parę dni do tyłu, dzięki czemu możemy poznać urywki z samotnego życia Schramma, często następujące po sobie bez poszanowania chronologii.

Obserwując kilka ostatnich dni z życia tytułowego antybohatera, przeciwnie niż w „Nekromantiku” największe wrażenie zrobiła na mnie surrealistyczna realizacja. W „Schrammie” dialogi ograniczono do absolutnego minimum, budując fabułę zdjęciami i mistrzowską ścieżką dźwiękową, skomponowaną przez Maxa Mullera i Gundula Schmitza. To niełatwa sztuka, więc tym bardziej jestem zdziwiona, że akurat taki skandalista jak Buttgereit nie tylko podołał temu zadaniu, ale dodatkowo miejscami otarł się o artyzm, co szokuje w kontekście takiego scenariusza. W „Schrammie” nie tylko głównym bohaterem jest seryjny morderca – jest on też narratorem i naszym przewodnikiem. Widzimy, co dzieje się w jego otoczeniu, ale też, co bardziej niewygodne możemy wejść w głąb jego zwichrowanego umysłu. To w połączeniu z wszechobecną psychodelią, co bardziej wrażliwych widzów może wprowadzić w depresję. W końcu twórcy zmierzają do utożsamienia widzów z iście zdegenerowaną jednostką, której nie da się współczuć, ani dopingować, ale też aż do końca seansu nie można się od niej uwolnić. Oczywiście, Buttgereit próbuje wzbudzić naszą litość do mordercy poprzez odmalowanie obrazu samotnego mężczyzny, który nie radzi sobie z kobietami, a ową bierność w kontaktach z nimi rekompensuje sobie stosunkami z nadmuchiwaną seks-lalką . Świadczy o tym na przykład scena, w trakcie której słyszy przez ścianę odgłosy stosunku jego przyjaciółki, prostytutki Marianne, z klientem, które popychają go do rozładowania napięcia seksualnego poprzez akt z nadmuchiwaną lalką. Z czasem Schramm stanie do walki o względy Marianne, ale w decydującym momencie dopuści do głosu swoją drugą naturę, która pozwoli mu wykorzystać kobietę w prostszy sposób. Buttgereit widocznie zmierzał do wzbudzenia w widzach choćby minimalnego współczucia do głównego antybohatera, ale w moim przypadku nie odniosło to pożądanego skutku, co tylko wzmogło efekt szoku na skutek obcowania z tak zdegenerowaną jednostką.

Jak już wspomniałam oprócz seksualnych perypetii Schramma dużą siłą tej produkcji jest możliwość podejrzenia jego makabrycznych wyobrażeń. Weźmy dla przykładu imaginację wizyty u stomatologa, kiedy to lekarz po wyrwaniu zęba zabiera się za długie wyciąganie oka Schramma, które to kamera rejestruje z wręcz obsesyjną dokładnością. Ale takich wizualizacji zwichrowanej psychiki mordercy jest o wiele więcej, a każda przekracza coraz to dalsze granice dobrego smaku. Ilekroć mężczyzna budzi się we własnym łóżku świadkuje, a my razem z nim, odrażającym wydarzeniom, które rozgrywają się w jego głowie. Moment, w którym po podniesieniu kołdry widzi odciętą nogę z krwawiącym kikutem i przerażony masuje kość wystającą z kończyny jest tak dalece dopracowany, że chyba nie znajdzie się ani jedna osoba, która oprze się zniesmaczeniu. Ale to nie wszystko – jeszcze bardziej miażdży kolejne przebudzenie Lothara, kiedy to jego oczom ukazuje się dziwaczna zębata wagina, leżąca pomiędzy jego nogami, która szybko znika, ale w łazience czeka na niego kolejna niespodzianka. Podczas przeglądania się w lustrze Schramm dostrzega, że skóra na jego czole rozstępuje się, ukazując mózg. Owe psychodeliczne wstawki, będące odbiciem umysłu Schramma są tak dalece dopracowane i co ważniejsze podane w towarzystwie brudnej atmosfery, przywodzącej na myśl degrengoladę psychiczną, że jestem przekonana, iż wstrząsną nawet obytymi z kinem gore odbiorcami. Ale Buttgereit nie był tak śmiały tylko i wyłącznie w obrazowaniu przywidzeń Schramma – równie odstręczające są ujęcia z jawy, w której szczególne wrażenie robi scena zapoczątkowana ćwiczenia fizycznymi naszego antagonisty. Widzimy gimnastykującego się Schramma, odzianego w bieliznę zabrudzoną krwią. Dlaczego krwawi dowiemy się dopiero po kilku sekundach, kiedy to akcja znowuż przeskoczy o parę chwil do tyłu. Moment, w którym Lothar kładzie penisa na blacie i zaczyna przybijać do niego gwoździe bolał nawet mnie (chociaż penisa nie posiadam), więc wyobrażam sobie jak zareagują na to mężczyźni… Każdorazowe zagłębianie się gwoździa w tę czułą część ciała to prawdziwy popis speców od efektów specjalnych. Tak realistycznych ujęć makabrycznego samookaleczenia próżno szukać w większości obrazów gore. Ale błędem byłoby wychwalanie tylko i wyłącznie ludzi od efektów specjalnych, ponieważ niemałą rolę w tak dogłębnym przeżywaniu tej rzezi odegrała również praca kamery. Buttgereit niczym Lucio Fulci postawił na długie zbliżenia, rejestrujące każdy szczegół makabry, każdą kropelkę krwi wypływającą z okaleczonych ciał, co przywiodło mi na myśl borowanie zęba u dentysty – miałam wrażenie, że ten koszmar nigdy się nie skończy, a to paradoksalnie wielkie osiągnięcie. Kino gore ma sprawiać ból patrzącemu, ma wywoływać mdłości i poczucie beznadziei i w tej materii „Schramm” całkowicie spełnił swoje zadanie.

Odchodząc na chwilę od tej litanii pochwał muszę wspomnieć o rozczarowującym zakończeniu, które owszem pasowało do surrealistycznej wymowy wcześniejszych wydarzeń, ale też nie zaskoczyło mnie niczym, czego już wcześniej bym nie przewidziała. Ta śmierć Schramma na początku filmu miała swoje plusy (odwrócenie typowej narracji tego rodzaju produkcji), ale też nie pozostawiła Buttgereitowi zbyt dużego pola do popisu w finale. Rozczarowuje również długość filmu (ledwie ponad godzina), która pozostawia pewien niedosyt – nie pod kątem gore, bowiem krwawych scen jest tutaj całkiem sporo, ale w kwestii szerszej charakterystyki mordercy.

„Schramma” mogę z czystym sumieniem polecić każdemu poszukiwaczowi psychodelicznych, znakomicie zrealizowanych obrazów gore, które budzą niesmak już od pierwszych minut seansu. Po twórcy „Nekrtomantika” nie spodziewałam się takiego skupienia na fabule i sylwetce antybohatera oraz takiej dbałości o warstwę realizacyjną. Nie wspominając już o mnóstwie szokujących, niepopadających w groteskę scenach, zarejestrowanych na długich, ciężkich do wytrzymania zbliżeniach kamer. Polecam dorosłym ludziom o mocnych nerwach, bo moim zdaniem naprawdę warto! 

2 komentarze:

  1. Nawet o tym filmie nie słyszałam, choć reżysera znam właśnie z dwóch części Nekromantika. Widocznie gdzieś mi ta produkcja umknęła, ale nie powiem zaciekawiła mnie i chętnie ją zobaczę. Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Chyba nie dałabym razy tego obejrzeć. W ostatnich latach takie sceny bardzo mnie brzydzą.

    OdpowiedzUsuń