Stronki na blogu

poniedziałek, 8 grudnia 2014

„Wyznawcy zła” (1987)


Psychoterapeuta, Cal Jamison, po tragicznej śmierci żony przeprowadza się wraz z synkiem, Chrisem, do Nowego Jorku. Po zadomowieniu się mężczyzna zostaje zaangażowany w śledztwo tropem wyznawców kultu Santerii, składających ofiary z małych chłopców. Wkrótce Cal odkrywa ogrom całego spisku, sięgającego wpływowych obywateli Nowego Jorku. Aby powstrzymać dalszy rozlew krwi musi wniknąć w świat magii i stawić czoła ludziom gotowym dla władzy zrobić wszystko.

Adaptacja powieści Nicholasa Conde z 1982 roku pt. „The Religion”, wyreżyserowana przez Johna Schlesingera. Scenariusz napisał Mark Frost, współtwórca „Miasteczka Twin Peaks” i w klimacie „Wyznawców zła” istotnie można dostrzec echa tego kultowego serialu, choć inspiracja „Dzieckiem Rosemary” jest jeszcze bardziej widoczna. Krytykom owe nawiązania nie przypadły do gustu, zresztą podobnie jak pozostałe elementy tej produkcji, za to zwykli widzowie byli o wiele bardziej łaskawi dla dzieła Schlesingera.

Film rozpoczyna pomysłowy zgon pani Jamison, która stojąc w kałuży mleka nieopatrznie dotyka naelektryzowanego ekspresu na oczach synka Chrisa. Następnie akcja przeskakuje o kilka miesięcy do przodu i dowiadujemy się, że owdowiały Cal zadomawia się wraz z synem w Nowym Jorku. Kiedy postanawia pomóc policji w śledztwie tropem sprawców rytualnych mordów seans początkowo koncentruje się bardziej na estetyce kryminału, aniżeli horroru. Jedyne, co można utożsamić z grozą to mroczna kolorystyka obrazu, podkreślana mistrzowską ścieżką dźwiękową J. Petera Robinsona, delikatna aura tajemnicy uosabiana kultem Santerii oraz kilka umiarkowanie krwawych, niepróbujących zniesmaczyć odbiorców ujęć. Akcja posuwa się do przodu w iście żółwim tempie, ale w obliczu tego rodzaju scenariusza taki zabieg wydaje się być jak najbardziej właściwy. Twórcy powoli przeprowadzają nas przez tajniki ciemnej strony Santerii, która coraz bardziej angażuje początkowo niewierzącego w skuteczność rytuałów tej religii Cala. Składani w ofierze chłopcy, niepokojące zachowanie Chrisa i zaklęcia ochronne gosposi Jamisonów wespół z realizacją tworzą naprawdę osobliwy klimat podczas pierwszej godziny seansu. A sprawa dodatkowo komplikuje się z chwilą odnalezienia mężczyzny, prześladowanego przez wyznawców Santerii, który popełnił samobójstwo, z powodu kłębiących się w jego wnętrznościach węży. Obok wątków kryminalnych i nadprzyrodzonych znalazło się również miejsce na płomienny romans Cala z dozorczynią, Jessicą Halliday, a co za tym idzie wątek początkowej niemożności zaakceptowania przez Chrisa nowej kobiety u boku ojca. Scenarzysta nie wtłoczył tego romansu na siłę, aby dostosować się do schematu amerykańskich masówek – ma on swoje uzasadnienie i to dość zaskakujące. Po odkryciu sekty, stojącej za mordami chłopców akcja nabiera tempa, oferując widzom kilka ciekawych scen rytuałów religijnych oraz złych uroków rzucanych na wrogów antagonistów. Zdecydowanie najciekawszą, najbardziej dosłowną sceną, będącą niejaką wizytówką tego filmu jest skutek uroku rzucony na Jessicę. Kiedy gulka na twarzy kobiety pęka, bluzgając ropą z otworu zaczynają wychodzić małe pająki. Nic dziwnego, że właśnie ta sekwencja przyśpieszyła bicie mojego serca, tym bardziej, że tylko wówczas Schlesinger zdecydował się na dłużej skupić kamerę na stricte horrorowym wydarzeniu. Z takich mniej makabrycznych, ale za to niepokojących scen warto wyróżnić ekstatyczny taniec ciemnoskórego wyznawcy Santerii, którego oczy zachodzą bielą. Poza tym Schlesinger pozostał wierny swojemu głównemu zamysłowi. Stworzeniu osobliwego klimatu wielkomiejskiej paranoi, który sprawia, że z czasem dosłownie każdego bohatera filmu podejrzewa się o paktowanie z bezwzględną sektą. Czyli zupełnie, jak w „Dziecku Rosemary” Romana Polańskiego, choć należy nadmienić, że mimo, iż w moim przypadku twórcy osiągnęli swój cel, nie udało im się w pełni powtórzyć fenomenu swojego inspiratora.

Największy minusem „Wyznawców zła” nie jest powolne tempo akcji, bo jak już wspomniałam w tego rodzaju scenariuszu było wręcz pożądane. Najpoważniejszym mankamentem jest przewidywalna końcówka (poza epilogiem). Łatwo jest domyślić się, jaką rolę w całej tej intrydze mają odegrać Cal i Chris i jak się to wszystko skończy. Na szczęście scenarzysta, co nieco ratuje ostatnią sceną, pozostawiając przy okazji pole dla wyobraźni odbiorców. Za to obsada w moim odczuciu została idealnie dopasowana do obrazu. Znakomitemu Martinowi Sheenowi partnerowali ekspresyjna Helen Shaver i utalentowany Harley Cross.

Nie jestem w stanie zrozumieć tak dalece negatywnych opinii krytyków o „Wyznawcach zła”. Owszem akcja jest powolna, oczywiście w dużym stopniu wzoruje się na „Dziecku Rosemary”, ale ja akurat przypisałabym to plusom. To prawda, że nie jest to idealna produkcja, ale z przymknięciem oczu na parę słabszych aspektów może stanowić całkiem przyjemną rozrywkę dla wielbicieli nastrojowych, paranoicznych horrorów zgrabnie skompilowanych z kryminałem.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz