Stronki na blogu

niedziela, 11 stycznia 2015

„Wilkołacze sny” (2014)


Marie mieszka na wyspie i wraz z ojcem opiekuje się niepełnosprawną matką. Przyczyny jej stanu nie są dla dziewczyny znane. Dopiero, gdy sama zacznie zatracać własne „ja” oraz dostrzegać zmiany na swoim ciele uświadomi sobie, że rodzina skrywa przed nią przerażające tajemnice. W tym przekonaniu utwierdzi ją zachowanie kolegów z pracy, zakładu przetwórstwa rybnego, którzy obserwują każdy jej krok.

Pełnometrażowy debiut reżyserski Duńczyka, Jonasa Alexandra Arnby’ego, na podstawie scenariusza Rasmusa Bircha, który miał swoją premierę na Festiwalu Filmowym w Cannes w maju 2014 roku. Produkcję wspierał finansowo Duński Instytut Filmowy. Jak się okazało odbiór krytyków był mocno pozytywny. Obraz Arnby’ego zachwalano za zdjęcia, wyrafinowanie i ambitny przekaz, ale opinie masowych odbiorców były już nieco chłodniejsze. Scenariusz „Wilkołaczych snów” rozpisano z myślą o długim utrzymywaniu widzów w niepewności, co do natury przemiany głównej bohaterki. Dlatego też dziwi polskie tłumaczenie międzynarodowego tytułu „When Animals Dream”, które bezczelnie spoileruje. Oczywiście, jeśli weźmie się pod uwagę taką interpretację, bowiem twórcy celowo nie nazywają rzeczy wprost, odbiegając również od typowego wyobrażenia wilkołaka, pragnąc aby odbiorcy sami, co nieco sobie dopowiedzieli.

„Wilkołaczym snom” najbliżej do hybrydy horroru i dramatu, w której idealnie zbilansowano elementy typowe dla obu tych gatunków. Skandynawska surowa sceneria połączona z melancholijnym klimatem i minimalistyczną realizacją już od pierwszych ujęć dotyka prawdziwego artyzmu. Posępne zdjęcia nisko wiszących chmur wyglądają jak w trójwymiarze, a szeroko rozciągające się równiny i bezkres morza porażają ostrością. Operator, Niels Thastum, został doceniony w Konkursie Debiutów Operatorskich na Międzynarodowym Festiwalu Sztuki Autorów Zdjęć Filmowych Camerimage, co w pełni mu się należało, choćby za wymuszanie na mnie nieustannego zatrzymywania filmu i długiego wpatrywania się w te urzekające pejzaże. Ale nie można pominąć milczeniem kompozytora, Mikkela Hessa, który spotęgował oddziaływanie obrazu melancholijną ścieżką dźwiękową. Co nie jest bez znaczenia owe mistrzowskie zdjęcia i nietuzinkowa muzyka towarzyszyły niegłupiej fabule, kładącej nacisk zarówno na stricte dramatyczną problematykę, jak i elementy typowe dla kina grozy.

Główna rola przypadła w udziale Sonii Suhl, która z zadania unikania ekspresji, czego wymagała jej postać, wywiązała się wręcz znakomicie. Egzystencja Marie to ciągłe pasmo udręk. W domu wraz z opiekuńczym ojcem zajmuje się chorą matką, a w pracy zmaga się z mobbingiem. Iskierką w jej ciężkim życiu jest kolega z pracy, Daniel, który na przekór całej społeczności pragnie się do niej zbliżyć. Czego z kolei unika sama Marie, coraz silniej tracąca własne jestestwo. Dziewczyna staje się prowokacyjna i agresywna, a jej ciało stopniowo zaczyna porastać gęsta sierść. Paznokcie jej krwawią, kości sporadycznie ulegają odkształceniom, a źrenice w chwilach uniesień zmieniają kształt. Ponadto dręczą ją krwawe, umiejętnie zmontowane sny. Powolna przemiana Marie w potwora na szczęście została zobrazowana z poszanowaniem realizmu. Ingerencja komputera jest bardzo oszczędna, a co za tym idzie nie ma się wrażenia, że twórcy chcieli popisać się nowoczesną technologią. Szczególny nacisk położyli na fabułę i budowanie nastroju, a nie daleko idącą dosłowność. Z uwagi na przemieszanie wątków horrorowych z dramatycznymi scenariusz posuwa się do przodu w iście ślimaczym tempie, co dla mnie akurat w tym przypadku było atutem. Unikanie nadmiernego zdynamizowania akcji pozwoliło mi całkowicie wczuć się w trudną sytuację Marie. Wyalienowanej, prześladowanej i borykającej się ze świadomością zatracania samej siebie (co może symbolizować proces dorastania), biednej dziewczyny, której rodzina skrywa mrożące krew w żyłach sekrety. Nacisk, jaki Birch położył na przemianę psychologiczną postaci Marie jest równie dobry, jeśli nie lepszy, co jej fizyczne objawy, ale stwarza też zagrożenie zdyskredytowania tego obrazu w oczach widzów przyzwyczajonych do hollywoodzkiej stylistyki horrorów o wilkołakach (bądź przemianach w inne potwory, zależnie od indywidualnej interpretacji). Mnie takie skandynawskie wysublimowanie całkowicie ukontentowało w pierwszej połowie seansu. Druga nieco rozczarowuje brakiem charakterystycznego pomysłu, tak jakby scenarzysta nie za bardzo wiedział jak rozwinąć tę historię i postanowił posiłkować się typowym dla Amerykanów motywem zbawiennej miłości człowieka i potwora. Za to ostatnie kilka minut projekcji, ostatni etap przemiany i koszmarne skutki metamorfozy, choć umiarkowanie krwawe zachwycają charakteryzacją głównej bohaterki i niejednoznacznym finałem. Twórcy pozostawiają nas z pytaniem: kto tak naprawdę był potworem, Marie, czy jej koledzy z pracy? I czy słusznie przez cały seans, zgodnie ze specyfiką scenariusza dopingowaliśmy głównej bohaterce?

Skandynawskie kino grozy jest bardzo specyficzne. Najsilniej skupia się na fabule i klimacie, a nie bzdurnym efekciarstwie a la Hollywood i „Wilkołacze sny” nie są tutaj żadnym wyjątkiem. Nie bez przesady określiłabym pełnometrażowy debiut Arnby’ego mianem kina artystycznego, skierowanego do naprawdę wąskiej grupy odbiorców. To tego rodzaju produkcja, w którą należy już na wstępie się wczuć, a potem nią przesiąknąć, aby odbierać ją tak, jak zapewne chcieliby tego twórcy. W mojej ocenie to bardzo nietuzinkowy obraz, przesycony duńską wrażliwością, którą można podzielać lub nie. To już zależy od indywidualnej postawy każdego widza i oczywiście jego zapotrzebowania na tego rodzaju kino.

4 komentarze:

  1. Trochę mnie przeraża surowość skandynawskiego kina. Ale Twoje refleksje czyta się super.

    OdpowiedzUsuń
  2. Widziałem i muszę przyznać że to całkiem przyzwoity film.

    OdpowiedzUsuń
  3. No mnie do siebie ten film przekonał, chociaż nie mam wśród znajomych ani jednej osoby, której mógłbym go polecić. Zbyt wolny i odmienny dla ogółu, w dodatku nie szczuje cycem (*) [nawet jeśli takowy się w filmie pojawia] ;)

    * normalnie mi to nie przeszkadza, jednak ostatnio oglądałem kilka amerykańskich horrorów, które nieumiejętnie wykorzystywały ten motyw (w celu przyciągnięcia widza do ekranu, bo film nie prezentował wystarczającej jakości?) i mam chwilowy wstręt.

    OdpowiedzUsuń
  4. Spotkałem się z samymi nieprzychylnymi opiniami na temat tego filmu (zarówno w sieci, jak i w gronie znajomych). Długo ryzykowałem seans, gdyż na produkcje o wilkołakach i wampirach mam uczulenie - efekt tzw. zmierzchofobii;) Ale w końcu się przemogłem i... film mnie wprost urzekł! Choć akcja rozgrywa się bardzo powoli, propozycja Duńczyków broni się nietypowym klimatem i właśnie tym minimalizmem, który u jednych znajdzie poparcie, u drugich niekoniecznie. Choć zakończenie nie należy według mnie do zbytnio udanych, mimo wszystko dałem się uwieść tej produkcji.

    OdpowiedzUsuń