Stronki na blogu

środa, 8 lipca 2015

„Stung” (2015)


Właścicielka firmy cateringowej, Julia, organizuje przyjęcie w ogrodzie bogatej pani Perch i jej syna, Sydney’a. Wraz ze swoim pracownikiem, Paulem, przyjeżdża na miejsce kilka godzin wcześniej, żeby wszystko odpowiednio przygotować. Podczas prac Paul zauważa wielkie osy, krążące po ogrodzie, ale nie przykłada do nich większej wagi. Kiedy nastaje wieczór prominentni mieszkańcy miasta spotykają się w ogrodzie pani Perch, gdzie przez jakiś czas raczą się dobrymi drinkami, zabawiają się niezobowiązującymi rozmowami i niewinnymi flirtami. Ta sielanka nie trwa jednak długo. W pewnym momencie zmutowane osy przypuszczają zmasowany atak na ludzi, a z każdego, kogo ukąszą wyłania się jeszcze większy przedstawiciel tego gatunku.

Pierwszy pełnometrażowy obraz, Benniego Dieza, na podstawie debiutanckiego scenariusza Adama Aresty’ego. Anglojęzyczny animal attack produkcji niemiecko-amerykańskiej został doceniony przez widzów z Zachodu za powrót do korzeni tego nurtu, ale jednocześnie recenzenci ubolewali nad niedostatkami scenariusza, praktycznie opierającego się na jednym pomyśle. W zamyśle „Stung” miał być horrorem komediowym i tak też został oficjalnie sklasyfikowany, ale żartobliwe gagi ograniczono do absolutnego minimum, choć akurat ta produkcja aż prosiła się o więcej aspektów humorystycznych.

Ostatnimi czasy animal attack’i zredukowano niemalże wyłącznie do klasy Z (niemalże, bo jednak nadal sporadycznie powstają bardziej dopracowane filmy z tego nurtu kina grozy) i to w wyjątkowo ciężkostrawnym wydaniu. Twórcy specjalizujący się w tym podgatunku coraz śmielej poczynają sobie z rażąco sztucznymi efektami komputerowymi, opracowując coraz to wymyślniejsze cyfrowe, zmutowane kreatury, które bardziej śmieszą, aniżeli straszą. Zresztą chyba głównie na rozbawieniu widzów owym filmowcom zależy. Ot, zapełniają niszę, która co jakiś czas lubi oderwać się od codziennej szarości i w gronie znajomych pośmiać się z absurdów posuniętych do ekstremum. „Stung” natomiast jest tym rzadkim w obecnych czasach przypadkiem bardziej dopracowanego animal attack’u, przystającego bardziej do klasy B, aniżeli Z. Od liczniejszych, tanich reprezentantów tego nurtu odróżniają go przede wszystkim efekty specjalne. Benni Diez ma już niejakie doświadczenie w tej profesji, ale akurat w „Stung” za efekty nie odpowiadał – choć nie wątpię, że odpowiednio pokierował specami od rekwizytów i cyfrowych dodatków. Na skutek zmieszania hormonu wzrostu z nawozem osy w ogrodzie pani Perch przybierają większe rozmiary, po czym przystępują do dalszego powiększenia swojej rasy. Aby przybrać postać przewyższającą człowieka muszą go najpierw ukąsić, co zapoczątkowuje proces „wylęgania”. Z ciał zakażonych przedstawicieli rasy ludzkiej wyłaniają się przerośnięte monstra, które na zbliżeniu bardziej przypominają Obcego, aniżeli osy. Skojarzenia ze starym dobrym science fiction nasuwa również gęsta maź oblepiająca zmutowane owady, która na szczęście podobnie jak większość ujęć antagonistów nie jest wygenerowana komputerowo, a co za tym idzie jawi się bardzo realistycznie. Za przerośnięte osy w większości scen służyły zmechanizowane rekwizyty, ale miejscami, szczególnie w ujęciach latania widać cyfrowe wklejanie w tło. Chociaż wizualizacje przerośniętych os stworzono na modłę animal attack’ów z lat 50-tych największą uwagę i tak zwracają liczne sceny gore (często mające w sobie pewne pokłady body horroru). Szczególnie sekwencje zmasowanego ataku owadów na członków przyjęcia, kiedy to pierwszy raz mamy okazję przyjrzeć się procesowi wyłaniania się z ciał ludzi ogromnych owadów. Ich organizmy są dosłownie rozrywane od środka, a strzępy skóry jeszcze przez jakiś czas po narodzinach przerośniętej osy zwisają z jej odnóży. Nie jest to na tyle drobiazgowo przedstawione, żeby zniesmaczyć zaprawionych w kinie gore odbiorców, ale nie o wywołanie mdłości u widzów Diezowi chodziło. Zauważalnie pragnął w strawny sposób pokazać opinii publicznej, że efekty specjalne nie muszą redukować horroru do pozycji rynsztoka, że nawet przekombinowana nowoczesna technologia może wypaść przekonująco, jeśli tylko odpowiednio skompiluje się ją z fizycznie obecnymi na planie rekwizytami.

Głównymi bohaterami filmu są Paul i Julia, bezbłędnie wykreowani przez Matta O’Leary’ego i Jessicę Cook. Ich role Aresty rozpisał tak, że praktycznie nie sposób im nie kibicować. Mający się ku sobie pracownicy firmy cateringowej często się przekomarzają, ale choć scenarzysta bardzo się starał wtłoczyć w ich usta jakieś dowcipne kwestie mnie taki humor w najmniejszym stopniu nie przekonywał. Wyglądało to tak, jakby Aresty nie odnajdywał się w regułach, którymi rządzą się komedie. Ale osobowości głównych bohaterów miały już w sobie siłę, pewien magnetyzm, który sprawiał, iż dosłownie nie można było oderwać od nich oczu. Ona uparta formalistka, perfekcjonistka, która śmiertelnie poważnie podchodzi do swojego zawodu. On całkowicie rozluźniony, odnajduje przyjemność w prowokowaniu jej, a z czasem zamienia się w niezniszczalnego herosa odważnie stającego naprzeciw zmutowanym owadom, w obronie swojej ukochanej. Na uwagę zasługuje również postać burmistrza Caruthersa, wykreowanego przez Lance’a Henriksena, podstarzałego aktora, który choć czasy swojej świetności ma już za sobą nie wyszedł z wprawy – nadal zachwyca warsztatem. Cała trójka wraz z kilkoma innymi niedobitkami schroni się w domu pani Perch (z czasem, jak w „Nocy żywych trupów” schodząc do piwnicy) i przystąpi do opracowywania planu wydostania się z tego miejsca. Po rzezi na przyjęciu akcja popadła w pewną rutynę, która z czasem zaczęła mnie nużyć. Twórcy starali się ją urozmaicić choćby sekwencją wyłaniania się z ramienia mężczyzny jakiegoś owadopodobnego stworka, czy narodzin osy z ciała psa, ale te pojedyncze ujęcia przysłaniała nietrzymająca w napięciu akcja, zasadzająca się na ucieczkach przed osami i walkach z nimi oraz nudnawe dialogi. Troszkę lepiej jest pod koniec (poza wygenerowaną komputerowo płonącą osą) - więcej śluzu i krwi, choć zgodnie z tradycją animal attack’ów na jakiś zaskakujący zwrot akcji nie można liczyć.

Do seansu „Stung” zachęcił mnie odrażający plakat (taka scena pojawia się w filmie) i w sumie nie żałuję czasu, jaki na niego poświęciłam. Owszem, nie jest to wymagające kino, które zapadałoby w pamięć, raczej zwykły przeciętniak, ale przynajmniej daje nadzieję na odrodzenie animal attack’ów rodem z XX wieku. Z maksymalnie zminimalizowanymi efektami komputerowymi na rzecz fizycznie obecnych na planie rekwizytów. Choćby z tego powodu warto sięgnąć po „Stung”, ale wyłącznie po nastawieniu się na niewymagające myślenia, czysto rozrywkowe dziełko, osadzone na praktycznie jedynym pomyśle fabularnym.  

1 komentarz:

  1. Dzięki za podrzucenie tego filmu. Mam takie zboczenie, że uwielbiam filmy o zmutowanych zwierzętach :) A tego akurat nie znałam.

    OdpowiedzUsuń