Stronki na blogu

poniedziałek, 10 sierpnia 2015

„Final Girl” (2015)


Veronica jest szkolona do walki z silniejszymi od siebie przeciwnikami i przygotowywana do przetrwania w trudnych warunkach przez swojego mentora Williama, podporządkowanego tajemniczym personom. Działając z ramienia organizacji, do której przynależy William rozpoczyna intensywny trening, mający na celu przygotowanie Veroniki do eliminacji czterech młodych mężczyzn, polujących w lesie na blondynki, którzy dotychczas pozbawili życia dwadzieścia kobiet. Udając bezbronną, naiwną blondynkę Veronica zwraca na siebie uwagę młodych mężczyzn. Pozwala, aby zawieźli ją na miejsce, w którym zwykli urządzać polowania, gdzie ku ich zaskoczeniu role się odwrócą. To nie kobieta będzie zwierzyną tylko dotychczas nieuchwytni mordercy.

Kanadyjsko-amerykański niskobudżetowy, debiutancki film Tylera Shieldsa, na podstawie doprawdy „dziurawego” scenariusza Adama Prince’a. Wabikiem na widzów miała zapewne być Abigail Breslin w roli głównej oraz moim zdaniem doskonały aktor Wes Bentley, ale raczej wątpię, żeby obsada komukolwiek powetowała niedopracowaną fabułę. „Final Girl” zdaje się być doskonałym dowodem na to, że obsadzanie rozpoznawalnych twarzy i dbałość o oprawę wizualną nie stanowi nawet połowy sukcesu. Najważniejsza jest fabuła, niekoniecznie oryginalna, ale konsekwentnie opowiedziana. Tytuł filmu nawiązuje do postaci rozpropagowanej przez slashery – kobiety, która jako jedyna wychodzi cało ze starcia z mordercą, bądź umiera jako ostatnia. Ale pomimo tej tytułowej analogii w produkcji Shieldsa nie znajdziemy wielu punktów wspólnych z nurtem slash. Reżyser zauważalnie dążył do stworzenia obrazu, który wpisywałby się w ową konwencję, ale parę nawiązań do schematu slasherów (również fabularnych) nie wystarcza, aby odczytywać „Final Girl” w takich kategoriach. Narracja i klimat bardziej przystawały do filmowego thrillera, co w dużej mierze pogrążyło scenariusz. Gdyby produkcja Shieldsa ściśle wiązała się ze schematem slasherów liczne niedoróbki logistyczne można by odbierać, jako elementy składowe konwencji. Rozpatrując natomiast „Final Girl” w kategoriach thrillera (a inaczej nie potrafię, bo podczas seansu nie czułam się, jakbym obcowała ze slasherem) nie znajduję żadnego usprawiedliwienia dla tych wszystkich niedociągnięć.

Pierwsza połowa filmu koncentruje się na przygotowywaniu Veroniki (mierna, manieryczna kreacja Abigail Breslin) do walki z silniejszymi od siebie przeciwnikami oraz przetrwania w nieprzyjaznych warunkach. Prince nie zdradza w zasadzie niczego konkretnego o organizacji, która zdecydowała się zamienić dziewczynę w „maszynkę do zabijania”. Wyjawia jedynie, że jej wolę wciela w życie William, trener Veroniki, którego ta darzy głębokim uczuciem. Początkowo myślałam, że scenarzysta zostawił na koniec jakieś zaskakujące fakty dotyczące owej organizacji, ale jak się okazało albo zabrakło mu pomysłu na rozwinięcie pomysłu i przede wszystkim na klarowne wyjaśnienia, albo pragnął pozostawić to w sferze domysłów widza. Jakie nie byłoby wyjaśnienie jego motywacji film we wszystkich przypadkach traci na wiarygodności. Bo raczej nie sposób, bez nadinterpretacji, znaleźć przekonujące objaśnienie modus operandi ludzi, którzy warunkowali Veronikę do walki z mordercami. Organizacja, która szkoli ją od dziecka w końcu zleca jej zabicie czterech młodych mężczyzn, urządzających sobie w lesie polowania na blondynki, a więc można przypuszczać, że owa tajemnicza firma stoi na straży porządku – eliminuje psychopatów, a nie praworządnych obywateli (choć nie wzdraga się wypróbowywać na nich zdolności swojej uczennicy). Przyjmując taką interpretację pozostaje pytanie, dlaczego nie kierują uwagi policji na a la kłusowników tylko pozostawiają wszystko w rękach jednej kobiety. Dlaczego William nie pomaga jej wykonać zadania tylko obserwuje wszystko z ukrycia? I wreszcie, dlaczego nie daje jej broni? Veronica też o to pyta, na co dostaje odpowiedź, że pistolety są niedoskonałe, bo mają ograniczoną liczbę naboi. Hmm, jakby wręczenie jej amunicji stanowiło jakiś problem… Żeby wyjaśnić sobie te wszystkie wątpliwości w miarę logiczny sposób pozostaje przyjąć wersję, że starcie z młodymi mordercami jest jedynie formą testowania Veroniki, celem sprawdzenia jej umiejętności przed jakimś owianym tajemnicą, o wiele trudniejszym zleceniem. Problem tylko w ewentualnej nadinterpretacji. Scenarzysta zdradza bardzo niewiele, stąd niemożność jednoznacznego, spójnego poskładania sobie całej tej historii w jedną całość. Doprawdy, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Prince zwyczajnie nie wiedział, jak rozwinąć ową koncepcję, nawet nie starał się skonkretyzować jednego z kluczowych wątków. Zamiast tego postanowił wiele rzeczy zwyczajnie przemilczeć, czym tylko utwierdził mnie w przekonaniu, że wyobraźnia go zawiodła.

Pomijając wątek tajemniczej organizacji szkolącej Veronikę pozostaje nam klasyczne starcie kobiety z mordercami w nieprzyjaznej leśnej scenerii. Czterech młodych mężczyzn od dłuższego czasu urządza sobie polowania na blondynki w jednym konkretnym miejscu, ale jak dotąd są nieuchwytni. Policji jakoś nie udało się wpaść na ich trop pomimo, że swoje ofiary wyszukują w zapełnionym klientami barze (a przynajmniej tak można wnioskować, po ich dwóch ostatnich celach), którzy mogli zeznać, że widzieli kobiety w ich towarzystwie. W każdym razie nasi domorośli kłusownicy przed każdym polowaniem czynią stosowne przygotowania. Nie tylko jasnowłosa ofiara jest ważna, ale również prezencja. A więc na swoje wypady stroją się w garnitury i zbroją w różnego rodzaju broń (siekiera, pistolet, kij baseballowy). Kiedy wszystko jest już gotowe przewożą niczego nieświadomą, naiwną kobietę w jedno konkretne miejsce w lesie, straszą ją różnego rodzaju okrutnymi grami, po czym informują, że zamierzają ją zabić. Sam akt morderstwa ich nie zadowala – młodzi, zdemoralizowani, zakochani w polowaniach mężczyźni pragną dreszczyku emocji, jakich dostarcza im pogoń za spanikowaną ofiarą. Przyznaję, że portret antagonistów jest dosyć intrygujący. Reżyserowi udało się tak pokierować odtwórcami tych ról, aby należycie podkreślić ich niezdrową obsesję i spaczony pogląd na rzeczywistość, w którym to oni są panami życia i śmierci, prawdziwymi bogami, w swoim mniemaniu okazującymi łaskę kobietom ich szybką eliminacją tuż po schwytaniu. Patrząc na ich zdemoralizowane sylwetki, aż się człowiek cieszy, że w końcu trafili na godnego siebie przeciwnika – niezniszczalną Veronikę. Szkoda tylko, że jedynym w miarę interesującym elementem jej polowania jest tajemnicza substancja, którą poi morderców, mająca właściwości halucynogenne. Po spożyciu środek przywołuje najskrytsze lęki pijącego (Veronika też była zmuszona go zażyć, ale została wcześniej przygotowana na taka ewentualność, przez co potrafiła oddzielić prawdę od imaginacji). Pomysł niezły, ale wizualizacja przywidzeń już mocno rozczarowuje – oddarta z wszelkiego klimatu grozy manifestacja zamordowanych blondynek, groteskowy atak widmowych ludzi z pluszowymi łbami misiów na głowach, czy wreszcie próbujące szokować, acz bez rezultatu ujęcie pocałunku syna i matki. Halucynacji jest więcej, ale nawet nie warto ich przytaczać – wszystkie są w takim samym stopniu pozbawione aury tajemniczości i elementu zaskoczenia, chociaż sam pomysł wiele obiecywał. W przeciwieństwie do leśnej nocnej scenerii. Wprawnie skadrowane, silnie skontrastowane ujęcia osnutego mgłą, gęstego lasu nie tyle niepokoją, co zachwycają wyczuciem estetycznym. A miejscami znacząco przyczyniają się do podkreślenia iście survivalowego wydźwięku scenariusza. Tylko miejscami, bo już po pierwszym, rozczarowującym morderstwie widz uświadamia sobie, że nawet w tak nieskomplikowanej rąbance twórcy nie potrafią się odnaleźć. Zabrakło napięcia, makabryczności i inwencji podczas pozbawiania życia domorosłych kłusowników – wszystko jest tak płaskie, beznamiętne i przewidywalne, że gdyby nie zdjęcia mrocznego lasu zapewne przerwałabym seans w połowie. Za to pierwsze napisy końcowe (wiem, jak to brzmi, ale w tym konkretnym obrazie scena, która powinna być w czołówce pojawia się tuż przed „listą płac”) zachwyciły mnie swoją hipnotyzującą, znakomicie zmontowaną oprawą i przepiękną kolorystyką. Cóż, dostałam przynajmniej tyle, po wcześniejszej męczarni…

Debiutancki obraz Tylera Shieldsa nie wróży dobrze jego karierze, pomimo kilku ewidentnych smaczków. Wydaje mi się, że największym problemem tego twórcy jest przede wszystkim brak wyczucia gatunku, swego rodzaju podążanie po linii najmniejszego oporu – błędne przekonanie, że wystarcza leśna sceneria i troszkę sztucznej mgły, aby dostarczyć widzom wystarczających pokładów napięcia. Jeśli nie zweryfikuje swojego poglądu na kino grozy i będzie wybierał równie miałkie scenariusze, co w przypadku „Final Girl” to w moim mniemaniu zarówno w horrorze, jak i thrillerze nie ma szans się spełnić. Bo jakoś nie chce mi się wierzyć, że taki styl zatrzęsie światkiem filmowej grozy.  

7 komentarzy:

  1. nie oglądałam tego filmu, ale może w weekend.. ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie każda drobna, ładna kobietka jest przekonująca w takiej roli. Jakoś Abigail mi do niej nie pasuje.

    OdpowiedzUsuń
  3. rozczarowało mnie, po tytule miałem nadzieję na jakiś, choćby w miarę dobry slasher ale niestety nie.

    OdpowiedzUsuń
  4. Nie to, że chcę bronić tego filmu, bo mi też się raczej nie podobał, ale to chyba miał być taki stylowy postmodernistyczny film akcji bawiący się nastrojem i gatunkami, który z premedytacją odrzuca logiczne wyjaśnienia, szczegółową historię i motywację bohaterów (jak Everly albo Drive, czy coś takiego). Ogólny zamysł filmu to takie co by było gdyby La Femme Nikita była nastolatką, a Centrum, zamiast szpiegowania, zajmowało się likwidowaniem seryjnych morderców.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja to odebrałam inaczej. Jakby scenarzysta nie miał pomysłu na pociągnięcie najważniejszego, silącego się na jaką taką oryginalność, wątku. Gdyby chociaż zasugerował jakieś wyjaśnienia to ok, ale on po prostu wrzucił w akcję jakąś organizację, nie poświęcając jej większej uwagi.
      Pogwałcenia logiki z przymrużeniem oka też nie zauważyłam. Żadnego mrugnięcia okiem do widza (no może poza silącymi się na dowcip, a w efekcie bzdurnymi dialogami i tymi misiami), wręcz przeciwnie: odnosiłam wrażenie, jakby to wszystko na poważnie było podane. Ale masz rację, to może być kwestia nastawienia - być może ktoś zobaczy w tym dowcipne eksperymentowanie z gatunkami. Ja filmu na miarę "Everly" w tym nie dostrzegłam. Swoją drogą "Everly" to było coś;)

      Usuń
    2. "Ja filmu na miarę "Everly" w tym nie dostrzegłam. Swoją drogą "Everly" to było coś;)"

      Ano, całkiem fajny był :)

      Usuń