Stronki na blogu

poniedziałek, 3 sierpnia 2015

„Tajemnica Andromedy” (1971)


W okolicach małego miasteczka w stanie Nowy Meksyk spada amerykański satelita. Niedługo potem żołnierze zauważają ciała kilku tutejszych, a kiedy próbują się do nich zbliżyć również umierają. Podejrzewając zagrożenie biologiczne przez obcą formę życia władze wdrażają projekt wybitnego naukowca Jeremy’ego Stone’a, opracowany kilka lat wcześniej na wypadek podobnych sytuacji. Wraz z innymi specjalistami w swoich dziedzinach, Charlesem Duttonem, Ruth Leavitt i Markiem Hallem, Stone ma zostać umieszczony w supernowoczesnym laboratorium, zbudowanym z myślą o ewentualnych zagrożeniach biologicznych. Naukowcy, w sterylnej, odizolowanej od świata przestrzeni, dysponując najnowocześniejszą technologią będą musieli wyizolować zabójczy pozaziemski organizm zwany Andromedą i opracować sposób na unicestwienie go, zanim zacznie rozprzestrzeniać się po Stanach Zjednoczonych.

Adaptacja kultowego technothrillera Michaela Crichtona w tłumaczeniu pod tytułem „Andromeda znaczy śmierć”. Na krześle reżyserskim zasiadł Robert Wise, twórca między innymi arcydzieła kina grozy, „Nawiedzonego domu”. Scenariusz na podstawie książki Crichtona napisał Nelson Gidding, ten sam, który parę lat wcześniej w identycznej roli pracował nad adaptacją prozy Shirley Jackson. Nakręcona za 6.5 miliona dolarów „Tajemnica Andromedy” zarobiła niemalże dwukrotność tej sumy i otrzymała cztery nominacje do prestiżowych nagród, w tym do dwóch Oscarów. W większości pozytywne opinie krytyków i zwrócenie uwagi Akademii Filmowej powinny zagwarantować produkcji Wise’a spektakularny sukces, ale w latach 70-tych XX wieku nie odbił się takim echem w światku filmowym, na jaki z całą pewnością zasługiwał. Współcześni wielbiciele science fiction prawdopodobnie dostrzegają w nim większy geniusz niż ówcześni odbiorcy, tak jakby Wise wyprzedził swoją epokę, co biorąc pod uwagę choćby realizację najpewniej miało miejsce.

Powieść Michaela Crichtona na tle innych historii o zagrożeniu biologicznym wyróżnia „kronikarska” konstrukcja. „Andromeda znaczy śmierć” bardziej przypomina suchą relację z rzeczywistego wydarzenia (pozornie, bo w istocie fikcyjnego), aniżeli utwór beletrystyczny, co w głównej mierze intryguje, ale miejscami może męczyć beznamiętnym podejściem do bohaterów. Gidding zmienił kilka mniej istotnych szczegółów, ale tło i najważniejsze wątki wiernie przeniósł na stronice scenariusza. W przeciwieństwie do powstałego w 2008 roku miniserialu Mikaela Salomona bardzo swobodnie podchodzącego do fabuły Crichtona, wprowadzającego sporo ciekawych modyfikacji, ale i tak pozostającego w tyle za swoim filmowym poprzednikiem. Zresztą nic w tym dziwnego, bo tak na dobrą sprawę któż mógłby dorównać geniuszowi Roberta Wise’a? Tego, co reżyser zrobił z powieścią, która choć ciekawa miała swoje wady inaczej niż czystym geniuszem nazwać nie można. Poprawiono wszystko, co u Crichtona mnie irytowało, przekształcając pierwotną suchą relację w iście intrygujące kino z duszą – Wise z pomocą Giddinga tchnął życie w opowieść o Andromedzie, przedstawiając ją w bardziej przystępny sposób niż autor książki, ale zachowując jej myśli przewodnie. Żeby to zrobić wystarczyło jedynie podreperować sylwetki głównych bohaterów, poświęcić troszkę miejsca ich osobowościom i ograniczyć specjalistyczny żargon do niezbędnego minimum.

Gdybym miała przedstawić listę w moim mniemaniu najlepszych scen kina science fiction wędrówka naukowców w skafandrach ochronnych po wymarłym miasteczku w Nowym Meksyku z „Tajemnicy Andromedy” z pewnością znalazłaby się w czołówce. Pustynna sceneria, wyblakłe, przybrudzone oświetlenie, przytłaczająca cisza i spoczywające gdzieniegdzie ciała mieszkańców ze sproszkowaną krwią w organizmach. Powolne przemierzanie skażonego terenu przez dwóch mężczyzn przedstawiono z wszelkim poszanowaniem napięcia, z dbałością o niepokojącą aurę wymarcia na skutek ingerencji pozaziemskiego organizmu. Większość ludzi umarło w błyskawicznym tempie, nie zdążając zrobić nawet jednego kroku, ale paru tuż przed śmiercią oszalało. Żniwo, zebrane przez nieznaną chorobę twórcy przedstawili w dosyć pomysłowy sposób. Korzystając z techniki dzielenia obrazu, z lewej strony pokazywali naukowców zaglądających do domów zmarłych, a z prawej zdjęcia ich martwych ciał. Sporadycznie, bo największy nacisk położyli na całościowy portret tego koszmaru – obraz z kamery wielokrotnie sięgał w dal, dając widzom odczuć wyalienowanie pustynnego miasteczka i porażając jałowością krajobrazu. Coś niezapomnianego, ale nie tylko na tych sekwencjach zasadza się nietuzinkowość „Tajemnicy Andromedy”. Niemałą rolę odkrywa dalsza konstrukcja scenariusza, która podobnie jak w powieści Crichtona skupia się na badaniach pozaziemskiej formy życia w odizolowanym od świata, sterylnym laboratorium. Eksperci od efektów specjalnych zadbali o supernowoczesny wystrój miejsca akcji – dzisiaj być może sprawia wrażenie nieco przestarzałego, ale w latach 70-tych musiał robić naprawdę duże wrażenie. Korytarze w kształcie rur, ochronne skafandry, wszechobecne komputery i robotyczne ramiona, dzięki którym naukowcy mogli unikać bezpośrednich kontaktów z Andromedą. Ciasne pomieszczenia, świadomość niemożliwości szybkiego opuszczenia kompleksu przez bohaterów i wreszcie informacja, że w razie skażenia laboratorium zostanie zniszczone w przeciągu paru minut tworzą naprawdę rzadko spotykaną w kinie science fiction klaustrofobiczną aurę, z którą w moim mniemaniu nie może konkurować nawet „Obcy – 8. pasażer Nostromo”. Ewentualną destrukcję może zatrzymać jedynie chirurg, Mark Hall, wybrany do tego zadania dzięki swojemu kawalerskiemu statusowi, który w mniemaniu jego przełożonych gwarantuje słuszną, nieskrępowaną emocjami decyzję w sytuacji krytycznej.

Lwia część fabuły opiera się na próbach poznania Andromedy, co jest o tyle utrudnione, że nie pochodzi z Ziemi oraz znalezienia sposobu jej unieszkodliwienia, zanim unicestwi wszelkie życie najpierw w Stanach Zjednoczonych, a następnie na całym świecie. Być może nie brzmi to zachęcająco, ale w pracy naukowców doprawdy próżno szukać jakichś nużących przestojów. Weźmy na przykład testy na szczurach i małpce – ich wyciskająca łzy z oczu agonia poraża realizmem, ponieważ do owych scen wykorzystano żywe zwierzęta, które „atakowano” dwutlenkiem węgla. Po stracie przytomności, już poza kadrem, podawano im tlen. Albo pracę Halla z pacjentami – niemowlakiem i alkoholikiem, którzy z jakiegoś powodu przeżyli pomór w Nowym Meksyku. Dosłownie wszystko, co robią naukowcy zamknięci w laboratorium angażuje uwagę widza, w czym oprócz samej natury ich prac niemałą rolę odgrywają wyniki poszczególnych badań. Ich wysiłki „zostają nagrodzone” przerażającymi wnioskami, które z każdą kolejną rewelacją odmalowują obraz prawdziwie niszczycielskiego, pozornie niezniszczalnego organizmu, który być może unicestwi ludzkość. Tępą ludzkość, dodajmy. Kierowaną przez bandę ignorantów, których interesuje jedynie aspekt polityczny, nie globalne bezpieczeństwo. Crichton w swojej książce również podkreślił ową bezmyślność władz, która zdaje się być w najmniejszym stopniu nieprzygotowana na ewentualne globalne zagrożenie biologiczne, która woli stosować się do wskazówek doradców politycznych niż naukowców. Andromeda to fikcyjny pozaziemski organizm, ale zarówno powieść Michaela Crichtona, jak i jej adaptacja wyraźnie dają do zrozumienia, że ewentualność pojawienia się na Ziemi równie niszczycielskiej formy życia jest wielce prawdopodobna, i że my ludzkość w walce z nią możemy liczyć jedynie na szczęście. 

„Tajemnica Andromedy” to doskonały przykład fantastyki naukowej, której scenariusz w przyszłości może się ziścić, w dodatku zrealizowanej z takim wyczuciem napięcia i klimatu, że dosłownie nie można oderwać oczu. Robert Wise był genialnym twórcą kina grozy, co udowodnił mi już jego „Nawiedzony dom”, a „Tajemnica Andromedy” tylko utwierdziła mnie w tym przekonaniu. Celowo użyłam sformułowania „kino grozy”, bo choć film nie przynależy do horroru niepokoi bardziej niż większość współczesnych tworów z tego gatunku.     

2 komentarze:

  1. Kurczę, żeby dzisiaj ktoś jeszcze tak tworzył jak Crichton. Prawie każda jego książka, to mistrzostwo świata. Dosłownie. Facet tak kreował intrygę, że nie raz to aż ciary przechodziły. A pomysły miał niestworzone.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, geniusz pomysłów Crichtona zasadzał się na podstawach naukowych, przez co ma się wrażenie, że właściwie każda fabuła, którą sobie umyślił może w niedalekiej przyszłości się ziścić. Jedyne, co mu nie wychodziło to kreacje bohaterów - nie w każdej książce, czasem udawało mu się tchnąć życie w postacie, ale niestety nie w "Andromeda znaczy śmierć".

      Usuń