W okolicach małego miasteczka w stanie Nowy Meksyk spada amerykański
satelita. Niedługo potem żołnierze zauważają ciała kilku tutejszych, a kiedy
próbują się do nich zbliżyć również umierają. Podejrzewając zagrożenie biologiczne
przez obcą formę życia władze wdrażają projekt wybitnego naukowca Jeremy’ego
Stone’a, opracowany kilka lat wcześniej na wypadek podobnych sytuacji. Wraz z innymi
specjalistami w swoich dziedzinach, Charlesem Duttonem, Ruth Leavitt i Markiem
Hallem, Stone ma zostać umieszczony w supernowoczesnym laboratorium, zbudowanym
z myślą o ewentualnych zagrożeniach biologicznych. Naukowcy, w sterylnej,
odizolowanej od świata przestrzeni, dysponując najnowocześniejszą technologią
będą musieli wyizolować zabójczy pozaziemski organizm zwany Andromedą i
opracować sposób na unicestwienie go, zanim zacznie rozprzestrzeniać się po
Stanach Zjednoczonych.
Adaptacja kultowego technothrillera Michaela Crichtona w tłumaczeniu pod
tytułem „Andromeda znaczy śmierć”. Na
krześle reżyserskim zasiadł Robert Wise, twórca między innymi arcydzieła kina
grozy, „Nawiedzonego domu”. Scenariusz na podstawie książki Crichtona napisał
Nelson Gidding, ten sam, który parę lat wcześniej w identycznej roli pracował
nad adaptacją prozy Shirley Jackson. Nakręcona za 6.5 miliona dolarów
„Tajemnica Andromedy” zarobiła niemalże dwukrotność tej sumy i otrzymała cztery
nominacje do prestiżowych nagród, w tym do dwóch Oscarów. W większości
pozytywne opinie krytyków i zwrócenie uwagi Akademii Filmowej powinny
zagwarantować produkcji Wise’a spektakularny sukces, ale w latach 70-tych XX
wieku nie odbił się takim echem w światku filmowym, na jaki z całą pewnością
zasługiwał. Współcześni wielbiciele science fiction prawdopodobnie dostrzegają
w nim większy geniusz niż ówcześni odbiorcy, tak jakby Wise wyprzedził swoją
epokę, co biorąc pod uwagę choćby realizację najpewniej miało miejsce.
Powieść Michaela Crichtona na tle innych historii o zagrożeniu biologicznym
wyróżnia „kronikarska” konstrukcja. „Andromeda
znaczy śmierć” bardziej przypomina suchą relację z rzeczywistego wydarzenia (pozornie,
bo w istocie fikcyjnego), aniżeli utwór beletrystyczny, co w głównej mierze
intryguje, ale miejscami może męczyć beznamiętnym podejściem do bohaterów. Gidding
zmienił kilka mniej istotnych szczegółów, ale tło i najważniejsze wątki wiernie
przeniósł na stronice scenariusza. W przeciwieństwie do powstałego w 2008 roku
miniserialu Mikaela Salomona bardzo swobodnie podchodzącego do fabuły
Crichtona, wprowadzającego sporo ciekawych modyfikacji, ale i tak pozostającego
w tyle za swoim filmowym poprzednikiem. Zresztą nic w tym dziwnego, bo tak na
dobrą sprawę któż mógłby dorównać geniuszowi Roberta Wise’a? Tego, co reżyser
zrobił z powieścią, która choć ciekawa miała swoje wady inaczej niż czystym
geniuszem nazwać nie można. Poprawiono wszystko, co u Crichtona mnie irytowało,
przekształcając pierwotną suchą relację w iście intrygujące kino z duszą – Wise
z pomocą Giddinga tchnął życie w opowieść o Andromedzie, przedstawiając ją w
bardziej przystępny sposób niż autor książki, ale zachowując jej myśli
przewodnie. Żeby to zrobić wystarczyło jedynie podreperować sylwetki głównych
bohaterów, poświęcić troszkę miejsca ich osobowościom i ograniczyć
specjalistyczny żargon do niezbędnego minimum.
Gdybym miała przedstawić listę w moim mniemaniu najlepszych scen kina
science fiction wędrówka naukowców w skafandrach ochronnych po wymarłym
miasteczku w Nowym Meksyku z „Tajemnicy Andromedy” z pewnością znalazłaby się w
czołówce. Pustynna sceneria, wyblakłe, przybrudzone oświetlenie, przytłaczająca
cisza i spoczywające gdzieniegdzie ciała mieszkańców ze sproszkowaną krwią w
organizmach. Powolne przemierzanie skażonego terenu przez dwóch mężczyzn
przedstawiono z wszelkim poszanowaniem napięcia, z dbałością o niepokojącą aurę
wymarcia na skutek ingerencji pozaziemskiego organizmu. Większość ludzi umarło
w błyskawicznym tempie, nie zdążając zrobić nawet jednego kroku, ale paru tuż
przed śmiercią oszalało. Żniwo, zebrane przez nieznaną chorobę twórcy
przedstawili w dosyć pomysłowy sposób. Korzystając z techniki dzielenia obrazu,
z lewej strony pokazywali naukowców zaglądających do domów zmarłych, a z prawej
zdjęcia ich martwych ciał. Sporadycznie, bo największy nacisk położyli na
całościowy portret tego koszmaru – obraz z kamery wielokrotnie sięgał w dal,
dając widzom odczuć wyalienowanie pustynnego miasteczka i porażając jałowością
krajobrazu. Coś niezapomnianego, ale nie tylko na tych sekwencjach zasadza się
nietuzinkowość „Tajemnicy Andromedy”. Niemałą rolę odkrywa dalsza konstrukcja
scenariusza, która podobnie jak w powieści Crichtona skupia się na badaniach
pozaziemskiej formy życia w odizolowanym od świata, sterylnym laboratorium.
Eksperci od efektów specjalnych zadbali o supernowoczesny wystrój miejsca akcji
– dzisiaj być może sprawia wrażenie nieco przestarzałego, ale w latach 70-tych
musiał robić naprawdę duże wrażenie. Korytarze w kształcie rur, ochronne
skafandry, wszechobecne komputery i robotyczne ramiona, dzięki którym naukowcy
mogli unikać bezpośrednich kontaktów z Andromedą. Ciasne pomieszczenia,
świadomość niemożliwości szybkiego opuszczenia kompleksu przez bohaterów i wreszcie
informacja, że w razie skażenia laboratorium zostanie zniszczone w przeciągu
paru minut tworzą naprawdę rzadko spotykaną w kinie science fiction
klaustrofobiczną aurę, z którą w moim mniemaniu nie może konkurować nawet „Obcy
– 8. pasażer Nostromo”. Ewentualną destrukcję może zatrzymać jedynie chirurg, Mark
Hall, wybrany do tego zadania dzięki swojemu kawalerskiemu statusowi, który w
mniemaniu jego przełożonych gwarantuje słuszną, nieskrępowaną emocjami decyzję
w sytuacji krytycznej.
Lwia część fabuły opiera się na próbach poznania Andromedy, co jest o tyle
utrudnione, że nie pochodzi z Ziemi oraz znalezienia sposobu jej
unieszkodliwienia, zanim unicestwi wszelkie życie najpierw w Stanach
Zjednoczonych, a następnie na całym świecie. Być może nie brzmi to zachęcająco,
ale w pracy naukowców doprawdy próżno szukać jakichś nużących przestojów. Weźmy
na przykład testy na szczurach i małpce – ich wyciskająca łzy z oczu agonia
poraża realizmem, ponieważ do owych scen wykorzystano żywe zwierzęta, które
„atakowano” dwutlenkiem węgla. Po stracie przytomności, już poza kadrem,
podawano im tlen. Albo pracę Halla z pacjentami – niemowlakiem i alkoholikiem,
którzy z jakiegoś powodu przeżyli pomór w Nowym Meksyku. Dosłownie wszystko, co
robią naukowcy zamknięci w laboratorium angażuje uwagę widza, w czym oprócz
samej natury ich prac niemałą rolę odgrywają wyniki poszczególnych badań. Ich
wysiłki „zostają nagrodzone” przerażającymi wnioskami, które z każdą kolejną
rewelacją odmalowują obraz prawdziwie niszczycielskiego, pozornie
niezniszczalnego organizmu, który być może unicestwi ludzkość. Tępą ludzkość,
dodajmy. Kierowaną przez bandę ignorantów, których interesuje jedynie aspekt
polityczny, nie globalne bezpieczeństwo. Crichton w swojej książce również
podkreślił ową bezmyślność władz, która zdaje się być w najmniejszym stopniu
nieprzygotowana na ewentualne globalne zagrożenie biologiczne, która woli
stosować się do wskazówek doradców politycznych niż naukowców. Andromeda to
fikcyjny pozaziemski organizm, ale zarówno powieść Michaela Crichtona, jak i
jej adaptacja wyraźnie dają do zrozumienia, że ewentualność pojawienia się na
Ziemi równie niszczycielskiej formy życia jest wielce prawdopodobna, i że my
ludzkość w walce z nią możemy liczyć jedynie na szczęście.
„Tajemnica Andromedy” to doskonały przykład fantastyki naukowej, której
scenariusz w przyszłości może się ziścić, w dodatku zrealizowanej z takim
wyczuciem napięcia i klimatu, że dosłownie nie można oderwać oczu. Robert Wise
był genialnym twórcą kina grozy, co udowodnił mi już jego „Nawiedzony dom”, a
„Tajemnica Andromedy” tylko utwierdziła mnie w tym przekonaniu. Celowo użyłam
sformułowania „kino grozy”, bo choć film nie przynależy do horroru niepokoi
bardziej niż większość współczesnych tworów z tego gatunku.
Kurczę, żeby dzisiaj ktoś jeszcze tak tworzył jak Crichton. Prawie każda jego książka, to mistrzostwo świata. Dosłownie. Facet tak kreował intrygę, że nie raz to aż ciary przechodziły. A pomysły miał niestworzone.
OdpowiedzUsuńTak, geniusz pomysłów Crichtona zasadzał się na podstawach naukowych, przez co ma się wrażenie, że właściwie każda fabuła, którą sobie umyślił może w niedalekiej przyszłości się ziścić. Jedyne, co mu nie wychodziło to kreacje bohaterów - nie w każdej książce, czasem udawało mu się tchnąć życie w postacie, ale niestety nie w "Andromeda znaczy śmierć".
Usuń