Młode małżeństwo, Jessica i Dan, kupuje stary pensjonat w Nowej Anglii. Poprzednia właścicielka, starsza kobieta, decyzją swoich najbliższych ma spędzić resztę życia w domu spokojnej starości. Młodzi planują odnowić budynek i na nowo otworzyć pensjonat, ale plany krzyżują im niezwykłe zjawiska mające w nim miejsce. Okazuje się, że budynek ma burzliwą historię, że wydarzenia, jakie miały miejsce w przeszłości rzutują na obecne czasy. Co wkrótce zmusi Jessicę i Dana do konfrontacji z siłami nieczystymi.
Ghost story wyreżyserowana przez braci, Michaela i Shawna Rasmussenów, na podstawie ich własnego scenariusza, która nie wzbudziła wielkiej sympatii opinii publicznej. Zdaje się, że słusznie, bo w przedsięwzięciu obu panów, choć miało ono zadatki na relatywnie przyzwoity straszak, można zauważyć sporo niedostatków, które znacząco psują odbiór całości. Myślę, że szanse na zrobienie z tego wybitnego horroru praktycznie nie istniały, bo już na etapie scenariusza „The Inhabitants” świadomie wpisuje się w poczet konwencjonalnych, niczego niewnoszących do tradycji gatunku nastrojówek. Ale gdyby popracować nad paroma elementami można by zaproponować widzom całkiem niezłego straszaka – schematycznego, ale przyjemnego w odbiorze.
Początek jest zbliżony do „Krwawej wróżby” – młode małżeństwo kupuje stary pensjonat, którego mają zamiar przywrócić do dawnej świetności. Obie produkcje traktują o wiedźmie, ale o ile ta pierwsza silniej koncentrowała się na scenach mordów, o tyle „The Inhabitants” skręcił w stronę ghost story. Nawet dysponując tak konwencjonalnym scenariuszem bracia Rasmussen potrafili mu stworzyć odpowiednio mroczną oprawę wizualną. Ziarniste, lekko przybrudzone zdjęcia przy akompaniamencie nastrojowego nucenia prostej melodyjki w najmniejszym stopniu nie przystawały do denerwującej maniery twórców wysokobudżetowych horrorów, którym się wydaje, że plastyczność i jakość HD warunkują klimat grozy. Problemem „The Inhabitants” nie jest też sceneria, bo w końcu w ghost story nie ma chyba nic lepszego niż wiekowy, stojący nieopodal lasu duży dom, pełen skrywających różne niebezpieczne tajemnice pokoi. Nie, zgrzyty w moim odczuciu nie uwidaczniają się w tych częściach składowych filmu, ale w montażu i brakach bardziej charakterystycznych pomysłów na skumulowanie większości scen grozy. Opowiadając swoją historię twórcy skorzystali z jednej z najmniej preferowanych przeze mnie narracji. Już podczas wstępnych sekwencji, które zgodnie z tradycją ghost stories, mają zasugerować widzom nawiedzenie pensjonatu przez jakieś jeszcze bliżej niesprecyzowane byty, twórcy stawiają na poszatkowaną realizację, która niszczy wszelkie zalążki napięcia. Początkowo samo otwierające się drzwi, nocne hałasy rozlegające się w pensjonacie oraz cienie przemykające po pomieszczeniach wespół z mroczną oprawą wizualną zapowiadają całkiem nastrojową rozrywkę. Ale niestety szybko okazuje się, że niemalże nic z tego nie wynika. Bracia Rasmussen często finalizują wszystkie sceny grozy rozczarowującymi widokami… niczego, po czym pośpiesznie przeskakują do następnej sceny, umiejscowionej w innym przedziale czasowym. Zaciemnienie i zawiązanie kolejnego wydarzenia to swego rodzaju znaki rozpoznawcze „The Inhabitants”, rzecz z której filmowcy najczęściej korzystają podczas wyłuszczania widzom swojej historii. Taki typ narracji może odebrać nawet najbardziej przychylnym odbiorcom możliwość całkowitego wczucia się w scenariusz. Jak się okazuje prawdziwą sztuką nie jest jedynie wygenerowanie zgrabnej aury niezdefiniowanego zagrożenia i dbałość o właściwą kolorystykę, ale również odpowiednie ukierunkowanie atmosfery – wybór najwłaściwszych środków ciężkości i cierpliwość podczas zawiązywania w zamyśle mających niepokoić sekwencji.
W „The Inhabitants” przemieszano trzy często spotykane w kinie grozy motywy, które na płaszczyźnie scenariusza przekonująco się nawzajem dopełniały. Początkowe sygnalizowanie nawiedzenia miejsca akcji, pensjonatu w którego murach zamknięto większość wydarzeń, szybko zostaje wzbogacone historią wiedźmy. Stracona przed laty pod zarzutem praktykowania czarnej magii żona mężczyzny, który wybudował problematyczny pensjonat powraca, aby siać postrach pośród nowych lokatorów tego przybytków. A umożliwić ma jej to ciało Jessici, dzięki czemu wchodzimy na następną często eksploatowaną w horrorach płaszczyznę zawłaszczenia organizmu przez byt zza światów. W ten sposób cała środkowa partia filmu zasadza się na dramatycznych próbach jej męża rozszyfrowania tajników ciążącej na pensjonacie a la klątwy. Zdystansowane zachowanie Jessiki początkowo nie wzbudza większych podejrzeń Dana. Mężczyzna zrzuca to na karb jej kobiecych humorków, ale dziwaczne zjawiska, którym świadkuje w pensjonacie w połączeniu ze znaleziskiem na strychu każą mu podejrzewać, że z jego małżonką dzieje się coś niedobrego. Z czasem ewokację grozy znacząco zdynamizowano i choć w charakteryzacji duchów postawiono na minimalizm, gdyby dokładniej obliczyć w czasie momenty ich najbardziej pożądanych wizualizacji białe oczy i wykrzywione w grymasach twarze miałyby szansę wywołać odpowiednią reakcję u widza. Ale niestety, ich postacie wtłoczono w akcję bez dobrego planu, z denerwującą chaotycznością. Jedyny moment, który wzbudził we mnie jakieś większe emocje to ujęcie twarzy dziecka w lustrze na nagraniu wideo, której niska jakość taśmy dodała sporo demoniczności. Za to liczne szarże uzbrojonej w ostre narzędzie oszalej kobiety na osoby żyjące oraz końcowe partie z innymi przeklętymi duszami w rolach głównych oddano z takim brakiem wyczucia napięcia i ucięto w najmniej pożądanych momentach przechodząc do następnej sekwencji, że nie mogłam wykrzesać z siebie większego entuzjazmu do efektu starań Rasmussenów. Właściwie to operatorzy i montażyści odebrali mi wszelką radość z oglądania, bo konwencjonalny scenariusz mogłabym z ochotą zaakceptować, gdyby tylko bardziej przyłożono się do realizacji.
A tak niewiele brakowało, żeby z „The Inhabitants” zrobić całkiem znośny straszak, na jeden raz, ale przyjemny w odbiorze. Na tym przykładzie doskonale widać, jak ważna w kinie grozy jest narracja i jaką rolę odgrywa montaż, bo wykorzystanie tych dwóch elementów bez większego wyczucia grozy właściwie niszczy wszelkie zalążki napięcia, łagodzi siłę rażenia mrocznej oprawy wizualnej oraz oddziera psychologiczną warstwę scenariusza z dramatyzmu. Sprzyjających sytuacji do straszenia bracia Rasmussen wypracowali sobie całkiem sporo, ale niestety z jakiegoś powodu nie potrafili wykorzystać ich potencjału.
Nuda, nuda i jeszcze raz nuda. Do tego brak klimatu, czy choćby fajnych widoczków.
OdpowiedzUsuńKlimat jest,ale całość nie za bardzo.Muzyka i konieczność oglądania w samotności zrobią swoje :)
OdpowiedzUsuń