Stronki na blogu

poniedziałek, 15 lutego 2016

John Brunner „Ślepe stado”


Na skutek wieloletniej destrukcyjnej działalności rasy ludzkiej powietrze na Ziemi jest tak zanieczyszczone, że w niektórych regionach niezbędne jest oddychanie przez maskę filtracyjną. Brakuje pożywienia, zdatnej do picia wody i drewna, a na ulicach zalegają tony odpadków. Pisarz i działacz ekologiczny, Austin Train, od dłuższego czasu w swoich książkach ostrzegał przed takim obrotem spraw, ale dopóki kryzys się nie zaognił jego przesłanie nie trafiało do społeczeństwa. Teraz jest uważany za przywódcę ruchu ekologicznego, zwanego trainizmem, który nierzadko agresywnie próbuje zmienić sposób myślenia Amerykanów i wymusić na władzach ratowanie naszej umierającej planety. Austin nie jest zadowolony z roli, jaką mu narzucono, więc wycofuje się z życia publicznego i pod przybranym nazwiskiem ukrywa przed swoimi wyznawcami, mediami i władzami. Tymczasem firma eksportująca darmową żywność do krajów borykających się z największym ubóstwem wysyła do Afryki partię pożywki zwanej Nutriponem, która nieoczekiwanie wywołuje szaleństwo u osób, które ją skonsumowały. Władze Stanów Zjednoczonych we współpracy z rzeczoną firmą próbują wyciszyć międzynarodowy skandal, starając się odzyskać zaufanie obywateli do tych produktów. Wydarzenia w Afryce i śmierć bliskiego przyjaciela dają Trainowi impuls do wyjścia z ukrycia.

Wdrożona w zeszłym roku przez wydawnictwo MAG seria „Artefakty” w moim odczuciu jest jednym z najbardziej wartościowych cyklów literackich XXI wieku na naszym rodzimym rynku. Klasyczne, starannie wyselekcjonowane pozycje science fiction, wśród których znajdziemy wiele tytułów dotychczas nieosiągalnych dla polskich czytelników to prawdziwa gratka dla wieloletnich fanów gatunku, bezcenny ukłon ze strony wydawnictwa słynącego z przepięknych publikacji. Ale nie o staranne wydania w głównej mierze się rozchodzi tylko o tytuły, które MAG postanowił wziąć na warsztat. „Ślepe stado” Johna Brunnera, nieżyjącego już wielokrotnie nagradzanego brytyjskiego pisarza to moje drugie spotkanie z jego twórczością. Przygoda ze „Wszystkimi na Zanzibarze” ugruntowała we mnie przekonanie o jego błyskotliwości i odwadze w formułowaniu nierzadko kontrowersyjnych, acz całkowicie trafnych opinii o realiach, w których egzystujemy i naszej destrukcyjnej naturze. Zapewne niejeden czytelnik „Wszystkich na Zanzibarze” trwa w przekonaniu, że nie da się dodać więcej w tym temacie, ale jestem przekonana, że lektura „Ślepego stada” wyprowadzi z błędu wszystkich niedowiarków, bo dobitnie udowadnia, że Brunner miał w zanadrzu jeszcze kilka obszarów zgubnej działalności rasy ludzkiej, które wymagały wzmożonej krytyki.

„Jestem człowiekiem […] Jestem tak samo winny jak wy wszyscy, a wy jesteście tak samo winni jak my. Możemy to razem odpokutować albo razem umrzeć, ale to musi być nasza wspólna decyzja.”

Wydane po raz pierwszy w 1972 roku „Ślepe stado” Johna Brunnera moim zdaniem powinno służyć za swoistą biblię każdemu ekologowi na świecie, a pozostali winni traktować ją, jako przestrogę i zastanowić się, czy właśnie taką przyszłość wymarzyli sobie dla przyszłych pokoleń. Kompleksowo wyłuszczony przez Brunnera problem mordowania planety, z którą pozostajemy w symbiozie (a więc wykazujemy się zaiste autodestrukcyjnym podejściem) to nie efekt rozległej, fantastycznej wyobraźni autora tylko jeden z najbardziej prawdopodobnych scenariuszy na przyszłość, obok równie możliwej ewentualności, że rasa ludzka wytępi się sama, bez ingerencji Natury, czy innych gatunków. Wielce ambitna tematyka „Ślepego stada” zasługuje na odpowiednie nastawienie potencjalnych czytelników – jeśli ktoś zamierza podejść do tej powieści bezrefleksyjnie to nie ma sensu, żeby w ogóle zasiadał do jej lektury. Tej książki nie napisano z myślą o dostarczeniu odbiorcom niewymagającej myślenia rozrywki na jeden raz tylko z zauważalnym pragnieniem uświadomienia jeszcze nieuświadomionych w szaleństwie, jakie od lat szerzymy na planecie, której zawdzięczamy nasze istnienie, od której jesteśmy zależni. Eksterminując środowisko przyczyniamy się do rychłej zagłady również własnego gatunku, a czynimy to, jak między wierszami zauważa Brunner dla własnej chwilowej wygody i z paraliżującego lęku przed prawdą. „Ślepe stado” to jak już wspomniałam zapewne prorocza wizja przyszłości rasy ludzkiej, całościowy obraz umierającej Ziemi, na której jak wiele na to wskazuje przyjdzie egzystować przyszłym pokoleniom. Jeśli nie zatrzymamy tego destrukcyjnego procesu nasze dzieci, wnuki, czy prawnuki zbiorą żniwo bezmyślności swoich antenatów, a z całą pewnością tego nie zrobimy, bo jak zauważa Brunner proces eksterminacji planety sięgnął granicy, która wymaga zdecydowanych działań, a na to zwyczajnie nie stać współczesnego pokolenia, przyzwyczajonego do wszelkich wygód. Nie mogę z czystym sumieniem przyznać, że czerpałam jakieś nauki ze „Ślepego stada”, że Brunner skradł mi tzw. „różowe okulary” i rozciągnął przed moimi oczami dystopijny obraz świata, którego sama już wcześniej sobie nie wyobrażałam. Nie, on jedynie przelał moje własne przemyślenia na papier, usystematyzował je w zbeletryzowany ciąg koszmarnych wydarzeń, od których wręcz nie mogłam się oderwać. To tak jakby Brunner zajrzał w przyszłość i dostał się do mojej głowy, to tak jakbym odnalazła tak zwaną bratnią duszę, która nie musiała przekonywać mnie do swoich tez, bo były odbiciem moich własnych zapatrywań na kompletnie niezrozumiałą wojną ludzkości z Naturą.

„Kiedy politycy twierdzą, że społeczeństwo w ogóle nie jest zainteresowane ochroną środowiska, w połowie mają rację. Społeczeństwo boi się tym interesować, bo podejrzewa […] że jeśli pogrzebiemy w temacie odpowiednio głęboko, odkryjemy, że wyszliśmy tak daleko poza granice tego, co jest w stanie naturalnie wytrzymać nasza planeta, że teraz jedyną szansą na przetrwanie jest poważna katastrofa, redukująca i zaludnienie, i jego wpływ na naturalne cykle biologiczne. I do tego nie może to być wojna, bo ta jeszcze gorzej obejdzie się z naszymi ziemiami uprawnymi.”

Według Brunnera przyszłe pokolenia mogą być zmuszone do egzystowania na obszarach osnutych tak skażonym powietrzem, że brak maski filtracyjnej będzie groził śmiercią. Na wyjałowionych terenach, gdzie gleba jest tak zanieczyszczona, toczona przez robactwo i chemię, że nie jest w stanie zrodzić wystarczającej ilości pokarmu, tym samym zmuszając obywateli do konsumowania sztucznie pozyskiwanego pożywienia, podobnie jak powietrze stwarzających dla nich śmiertelne zagrożenie. Ponadto przyszłe pokolenia najprawdopodobniej rzadko będą miały okazję zobaczyć życiodajne słońce, nawet nie myśląc o kąpieli w morzach, w których ogrom odpadów wytępił niemalże wszystkie ryby, podobnie jak skażone powietrze ptaki. Będą stawiani w sytuacjach, zmuszających ich do racjonowania wody, ponieważ filtry nie będą nadążały z jej oczyszczaniem. Być może przyjdzie im konfrontować się z opadami deszczu przeżerającego ubrania oraz mnóstwem wrodzonych i nabytych chorób, gwałtownymi epidemiami, które zdziesiątkują ludzkość. Możliwości jest sporo, a Brunner praktycznie wszystkie z uporem maniaka, w imię wyższej sprawy wyłuszcza na kartach „Ślepego stada”, często siląc się na kąśliwy dowcip tylko uwypuklający krytyczną ocenę naszej, jak to nazwał „obłąkanej pomysłowości”. Nadziei zauważalnie upatruje w skupiskach ekologów, w jego powieści nadających sobie miano trainistów, od nazwiska człowieka, który ich zainspirował. Ruch, choć definiujący się jednym słowem dzieli się na ekstremistów, gotowych podkładać bomby i strzelać do obywateli byle zmienić ich roszczeniowe, egoistyczne podejście do Ziemi oraz pacyfistów, bytujących w tak zwanych watach, w harmonii z Naturą, nasuwając na myśl hipisów. Zarówno pokojowe, jak i radykalne podejście do sprawy obu odłamów trainistów nie odnosi większych sukcesów. Prezydent (skąd ja to znam?) w każdym z nich dopatruje się komunisty, stwarzającego zagrożenie dla praworządnych Amerykanów (tj. tych, którzy podzielają jego poglądy) i mobilizuje obywateli do walki z nimi. W tym miejscu Brunner błyskotliwe wyłuszcza naturę armii, pełnej żołnierzy gotowych umrzeć w imię kaprysów politycznych przywódców, sterujących nimi z bezpiecznych miejsc, sfinansowanych z pieniędzy podatników. Narracja jest bardzo zbliżona do tej zaprezentowanej we „Wszystkich na Zanzibarze” – autor skacze od jednego krótkiego wątku do drugiego nieśpiesznie odsłaniając przed czytelnikami koszmarny obraz całości i wolno zmierzając do meritum intrygi, urozmaicanej wstawkami z programów telewizyjnych, stenogramów z narad na najwyższych szczeblach władzy i zakłamanymi reklamówkami. Prozaiczne incydenty z życia pierwszo i drugoplanowych bohaterów z czasem ewoluują w grubszą, zakrojoną na szeroką skalę intrygę, przy okazji przybliżając kolejne elementy składające się na dystopijne realia, w jakich przyszło im żyć. I nakreślając krótkowzroczność milionów Amerykanów, którzy dają wiarę propagandzie, nawet wówczas, kiedy wytworzone w ich kraju pożywienie wywołuje szaleństwo u obywateli Afryki oraz Ameryki Środkowej (niniejszy sycący pokarm z miejsca nasunął mi na myśl „Zieloną pożywkę”). Wierzą w kłamstwa, bo tak jest wygodniej, bo podświadomie zdają sobie sprawę z konieczności, jaką pociągnęłoby za sobą zaakceptowanie prawdy. 

„Ślepe stado” to kolejna bezkompromisowa powieść science fiction, która inteligentnie punktuje przywary rasy ludzkiej, tym razem ze wskazaniem na nasze destrukcyjne zacięcie do eksterminacji Ziemi. Rozciąga przed naszymi oczami pesymistyczny obraz świata, w którym jeśli najpierw nie zniszczymy się sami przyjdzie bytować przyszłym pokoleniom, równie silnie oślepionych propagandą, co ich przodkowie, powoli acz nieuchronnie dążących do zagłady wszelkiego życia na naszej planecie. Brunner przyrównuje ludzkość do nowotworu, wyrosłego z ciała, któremu szkodzi, dając do zrozumienia, że jesteśmy zwykłymi szkodnikami i że Ziemia miałaby się lepiej, gdybyśmy nigdy nie „zaszczycili” jej swoją obecnością. Brutalna prawda, z pewnością nieprzeznaczona dla każdego – głównie dla osób niebojących się konfrontacji z naturą rasy, do której przynależą i oczywiście ekologów, którzy nie przesadzając powinni traktować tę pozycję w kategoriach swoistej biblii, w której zawarto niemalże wszystkie ich osobiste przekonania. Literackim arcydziełem „Ślepe stado” na pewno jest, ale nie wykluczam, że śmiałość Brunnera w formułowaniu krytycznych tez o naszej rasie niejednego czytelnika może urazić – szczególnie tych wyznających zgoła inne wartości od Johna Brunnera i moich własnych.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

1 komentarz:

  1. Byc moze to dziwne, ale jeszcze nigdy w zyciu nie przeczytalam zadnej ksiazki z Wydawnictwa MAG.
    Ta zapowiada sie nad wyraz interesujaco :>

    OdpowiedzUsuń