Na skutek wieloletniej destrukcyjnej działalności rasy ludzkiej powietrze
na Ziemi jest tak zanieczyszczone, że w niektórych regionach niezbędne jest
oddychanie przez maskę filtracyjną. Brakuje pożywienia, zdatnej do picia wody i
drewna, a na ulicach zalegają tony odpadków. Pisarz i działacz ekologiczny,
Austin Train, od dłuższego czasu w swoich książkach ostrzegał przed takim
obrotem spraw, ale dopóki kryzys się nie zaognił jego przesłanie nie trafiało
do społeczeństwa. Teraz jest uważany za przywódcę ruchu ekologicznego, zwanego
trainizmem, który nierzadko agresywnie próbuje zmienić sposób myślenia
Amerykanów i wymusić na władzach ratowanie naszej umierającej planety. Austin
nie jest zadowolony z roli, jaką mu narzucono, więc wycofuje się z życia
publicznego i pod przybranym nazwiskiem ukrywa przed swoimi wyznawcami, mediami
i władzami. Tymczasem firma eksportująca darmową żywność do krajów borykających
się z największym ubóstwem wysyła do Afryki partię pożywki zwanej Nutriponem,
która nieoczekiwanie wywołuje szaleństwo u osób, które ją skonsumowały. Władze
Stanów Zjednoczonych we współpracy z rzeczoną firmą próbują wyciszyć
międzynarodowy skandal, starając się odzyskać zaufanie obywateli do tych
produktów. Wydarzenia w Afryce i śmierć bliskiego przyjaciela dają Trainowi
impuls do wyjścia z ukrycia.
Wdrożona w zeszłym roku przez wydawnictwo MAG seria „Artefakty” w moim
odczuciu jest jednym z najbardziej wartościowych cyklów literackich XXI wieku na naszym rodzimym rynku. Klasyczne, starannie
wyselekcjonowane pozycje science fiction, wśród których znajdziemy wiele
tytułów dotychczas nieosiągalnych dla polskich czytelników to prawdziwa gratka
dla wieloletnich fanów gatunku, bezcenny ukłon ze strony wydawnictwa słynącego
z przepięknych publikacji. Ale nie o staranne wydania w głównej mierze się
rozchodzi tylko o tytuły, które MAG postanowił wziąć na warsztat. „Ślepe stado”
Johna Brunnera, nieżyjącego już wielokrotnie nagradzanego brytyjskiego pisarza
to moje drugie spotkanie z jego twórczością. Przygoda ze „Wszystkimi na Zanzibarze” ugruntowała we mnie przekonanie o jego błyskotliwości i odwadze w
formułowaniu nierzadko kontrowersyjnych, acz całkowicie trafnych opinii o
realiach, w których egzystujemy i naszej destrukcyjnej naturze. Zapewne
niejeden czytelnik „Wszystkich na Zanzibarze” trwa w przekonaniu, że nie da się
dodać więcej w tym temacie, ale jestem przekonana, że lektura „Ślepego stada”
wyprowadzi z błędu wszystkich niedowiarków, bo dobitnie udowadnia, że Brunner miał
w zanadrzu jeszcze kilka obszarów zgubnej działalności rasy ludzkiej, które
wymagały wzmożonej krytyki.
„Jestem
człowiekiem […] Jestem tak samo winny jak wy wszyscy, a wy jesteście tak samo
winni jak my. Możemy to razem odpokutować albo razem umrzeć, ale to musi być
nasza wspólna decyzja.”
Wydane po raz pierwszy w 1972 roku „Ślepe stado” Johna Brunnera moim
zdaniem powinno służyć za swoistą biblię każdemu ekologowi na świecie, a
pozostali winni traktować ją, jako przestrogę i zastanowić się, czy właśnie
taką przyszłość wymarzyli sobie dla przyszłych pokoleń. Kompleksowo wyłuszczony
przez Brunnera problem mordowania planety, z którą pozostajemy w symbiozie (a
więc wykazujemy się zaiste autodestrukcyjnym podejściem) to nie efekt
rozległej, fantastycznej wyobraźni autora tylko jeden z najbardziej
prawdopodobnych scenariuszy na przyszłość, obok równie możliwej ewentualności,
że rasa ludzka wytępi się sama, bez ingerencji Natury, czy innych gatunków.
Wielce ambitna tematyka „Ślepego stada” zasługuje na odpowiednie nastawienie
potencjalnych czytelników – jeśli ktoś zamierza podejść do tej powieści
bezrefleksyjnie to nie ma sensu, żeby w ogóle zasiadał do jej lektury. Tej
książki nie napisano z myślą o dostarczeniu odbiorcom niewymagającej myślenia
rozrywki na jeden raz tylko z zauważalnym pragnieniem uświadomienia jeszcze
nieuświadomionych w szaleństwie, jakie od lat szerzymy na planecie, której
zawdzięczamy nasze istnienie, od której jesteśmy zależni. Eksterminując środowisko
przyczyniamy się do rychłej zagłady również własnego gatunku, a czynimy to, jak
między wierszami zauważa Brunner dla własnej chwilowej wygody i z
paraliżującego lęku przed prawdą. „Ślepe stado” to jak już wspomniałam zapewne prorocza
wizja przyszłości rasy ludzkiej, całościowy obraz umierającej Ziemi, na której
jak wiele na to wskazuje przyjdzie egzystować przyszłym pokoleniom. Jeśli nie
zatrzymamy tego destrukcyjnego procesu nasze dzieci, wnuki, czy prawnuki zbiorą
żniwo bezmyślności swoich antenatów, a z całą pewnością tego nie zrobimy, bo
jak zauważa Brunner proces eksterminacji planety sięgnął granicy, która wymaga
zdecydowanych działań, a na to zwyczajnie nie stać współczesnego pokolenia,
przyzwyczajonego do wszelkich wygód. Nie mogę z czystym sumieniem przyznać, że czerpałam
jakieś nauki ze „Ślepego stada”, że Brunner skradł mi tzw. „różowe okulary” i
rozciągnął przed moimi oczami dystopijny obraz świata, którego sama już wcześniej
sobie nie wyobrażałam. Nie, on jedynie przelał moje własne przemyślenia na
papier, usystematyzował je w zbeletryzowany ciąg koszmarnych wydarzeń, od
których wręcz nie mogłam się oderwać. To tak jakby Brunner zajrzał w przyszłość
i dostał się do mojej głowy, to tak jakbym odnalazła tak zwaną bratnią duszę,
która nie musiała przekonywać mnie do swoich tez, bo były odbiciem moich
własnych zapatrywań na kompletnie niezrozumiałą wojną ludzkości z Naturą.
„Kiedy
politycy twierdzą, że społeczeństwo w ogóle nie jest zainteresowane ochroną
środowiska, w połowie mają rację. Społeczeństwo boi się tym interesować, bo
podejrzewa […] że jeśli pogrzebiemy w temacie odpowiednio głęboko, odkryjemy,
że wyszliśmy tak daleko poza granice tego, co jest w stanie naturalnie
wytrzymać nasza planeta, że teraz jedyną szansą na przetrwanie jest poważna katastrofa,
redukująca i zaludnienie, i jego wpływ na naturalne cykle biologiczne. I do
tego nie może to być wojna, bo ta jeszcze gorzej obejdzie się z naszymi
ziemiami uprawnymi.”
Według Brunnera przyszłe pokolenia mogą być zmuszone do egzystowania na
obszarach osnutych tak skażonym powietrzem, że brak maski filtracyjnej będzie
groził śmiercią. Na wyjałowionych terenach, gdzie gleba jest tak
zanieczyszczona, toczona przez robactwo i chemię, że nie jest w stanie zrodzić
wystarczającej ilości pokarmu, tym samym zmuszając obywateli do konsumowania sztucznie
pozyskiwanego pożywienia, podobnie jak powietrze stwarzających dla nich śmiertelne
zagrożenie. Ponadto przyszłe pokolenia najprawdopodobniej rzadko będą miały
okazję zobaczyć życiodajne słońce, nawet nie myśląc o kąpieli w morzach, w
których ogrom odpadów wytępił niemalże wszystkie ryby, podobnie jak skażone
powietrze ptaki. Będą stawiani w sytuacjach, zmuszających ich do racjonowania
wody, ponieważ filtry nie będą nadążały z jej oczyszczaniem. Być może przyjdzie
im konfrontować się z opadami deszczu przeżerającego ubrania oraz mnóstwem wrodzonych
i nabytych chorób, gwałtownymi epidemiami, które zdziesiątkują ludzkość. Możliwości
jest sporo, a Brunner praktycznie wszystkie z uporem maniaka, w imię wyższej
sprawy wyłuszcza na kartach „Ślepego stada”, często siląc się na kąśliwy dowcip
tylko uwypuklający krytyczną ocenę naszej, jak to nazwał „obłąkanej
pomysłowości”. Nadziei zauważalnie upatruje w skupiskach ekologów, w jego
powieści nadających sobie miano trainistów, od nazwiska człowieka, który ich
zainspirował. Ruch, choć definiujący się jednym słowem dzieli się na ekstremistów,
gotowych podkładać bomby i strzelać do obywateli byle zmienić ich roszczeniowe,
egoistyczne podejście do Ziemi oraz pacyfistów, bytujących w tak zwanych
watach, w harmonii z Naturą, nasuwając na myśl hipisów. Zarówno
pokojowe, jak i radykalne podejście do sprawy obu odłamów trainistów nie odnosi
większych sukcesów. Prezydent (skąd ja to znam?) w każdym z nich dopatruje się
komunisty, stwarzającego zagrożenie dla praworządnych Amerykanów (tj. tych,
którzy podzielają jego poglądy) i mobilizuje obywateli do walki z nimi. W tym
miejscu Brunner błyskotliwe wyłuszcza naturę armii, pełnej żołnierzy gotowych
umrzeć w imię kaprysów politycznych przywódców, sterujących nimi z bezpiecznych
miejsc, sfinansowanych z pieniędzy podatników. Narracja jest bardzo zbliżona do
tej zaprezentowanej we „Wszystkich na Zanzibarze” – autor skacze od jednego
krótkiego wątku do drugiego nieśpiesznie odsłaniając przed czytelnikami
koszmarny obraz całości i wolno zmierzając do meritum intrygi, urozmaicanej
wstawkami z programów telewizyjnych, stenogramów z narad na najwyższych
szczeblach władzy i zakłamanymi reklamówkami. Prozaiczne incydenty z życia
pierwszo i drugoplanowych bohaterów z czasem ewoluują w grubszą, zakrojoną na
szeroką skalę intrygę, przy okazji przybliżając kolejne elementy składające się
na dystopijne realia, w jakich przyszło im żyć. I nakreślając krótkowzroczność
milionów Amerykanów, którzy dają wiarę propagandzie, nawet wówczas, kiedy
wytworzone w ich kraju pożywienie wywołuje szaleństwo u obywateli Afryki oraz
Ameryki Środkowej (niniejszy sycący pokarm z miejsca nasunął mi na myśl „Zieloną pożywkę”). Wierzą w kłamstwa, bo tak jest wygodniej, bo podświadomie zdają
sobie sprawę z konieczności, jaką pociągnęłoby za sobą zaakceptowanie prawdy.
„Ślepe stado” to kolejna bezkompromisowa powieść science fiction, która inteligentnie
punktuje przywary rasy ludzkiej, tym razem ze wskazaniem na nasze destrukcyjne
zacięcie do eksterminacji Ziemi. Rozciąga przed naszymi oczami pesymistyczny
obraz świata, w którym jeśli najpierw nie zniszczymy się sami przyjdzie bytować
przyszłym pokoleniom, równie silnie oślepionych propagandą, co ich przodkowie,
powoli acz nieuchronnie dążących do zagłady wszelkiego życia na naszej
planecie. Brunner przyrównuje ludzkość do nowotworu, wyrosłego z ciała, któremu
szkodzi, dając do zrozumienia, że jesteśmy zwykłymi szkodnikami i że Ziemia
miałaby się lepiej, gdybyśmy nigdy nie „zaszczycili” jej swoją obecnością.
Brutalna prawda, z pewnością nieprzeznaczona dla każdego – głównie dla osób niebojących
się konfrontacji z naturą rasy, do której przynależą i oczywiście ekologów,
którzy nie przesadzając powinni traktować tę pozycję w kategoriach swoistej biblii, w której zawarto niemalże wszystkie ich osobiste przekonania. Literackim
arcydziełem „Ślepe stado” na pewno jest, ale nie wykluczam, że śmiałość
Brunnera w formułowaniu krytycznych tez o naszej rasie niejednego czytelnika
może urazić – szczególnie tych wyznających zgoła inne wartości od Johna
Brunnera i moich własnych.
Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu
Byc moze to dziwne, ale jeszcze nigdy w zyciu nie przeczytalam zadnej ksiazki z Wydawnictwa MAG.
OdpowiedzUsuńTa zapowiada sie nad wyraz interesujaco :>