Psycholog dziecięcy, Malcolm Crowe, na oczach swojej żony zostaje
postrzelony przez swojego niegdysiejszego pacjenta. Kiedy fizycznie dochodzi do
siebie zwraca uwagę na wychowywanego przez samotną matkę dziewięcioletniego Cole’a
Seara, który przypomina mu jego dawnego rozgoryczonego pacjenta. Po kilku
rozmowach z chłopcem, Crowe zyskuje jego zaufanie, błyskawicznie konstatując,
że Cole jest zamkniętym w sobie, przelęknionym dziewięciolatkiem, skrywającym
przed światem jakąś tajemnicę. Po jednym z ataków paniki Cole zdradza
psychologowi, że widzi dusze zmarłych ludzi, co mężczyzna początkowo uważa za
halucynacje. Wkrótce jednak zyskuje dowód na prawdomówność chłopca.
„Szósty zmysł” to jedna z nielicznych produkcji grozy nominowanych do
Oscara w kategorii „najlepszy film” i zdecydowanie najbardziej doceniana przeze
mnie pozycja w reżyserskim dorobku M. Night Shyamalana z tych, które dotychczas
obejrzałam. Obsypana nagrodami i nominacjami wysokobudżetowa ghost story zrealizowana na kanwie scenariusza
samego Shyamalana dzisiaj zarówno przez tzw. znawców kina, jak i zwykłych
widzów jest traktowana w kategoriach filmu kultowego, jednego z czołowych
horrorów nastrojowych w historii kinematografii. Szacowany budżet przeznaczony
na realizację „Szóstego zmysłu” opiewał na czterdzieści milionów dolarów, ale
dzięki powściągliwości Shyamalana ten wygórowany wkład pieniężny właściwie
nawet przez chwilę nie uwidacznia się na ekranie, oczywiście wyłączając
niektórych nietanich aktorów. I moim zdaniem właśnie techniczne stonowanie było
głównym elementem, który przesądził o sukcesie „Szóstego zmysłu”. Ale nie
jedynym, bo szczerze powiedziawszy twórcy tego obrazu zaserwowali opinii
publicznej spektakl samych superlatywów, w którym nie ma miejsca na absolutnie żadne
niedociągnięcia.
Główne role powierzono hollywoodzkiej gwieździe, Bruce’owi Willisowi i
wówczas brylującemu głównie na małym ekranie młodocianemu aktorowi Haley’owi
Joelowi Osmentowi, który w „Szóstym zmyśle” wzniósł się na prawdziwe wyżyny
swojego fachu, nieosiągalne w późniejszych filmach z jego udziałem (nawet w
znanych „Podaj dalej” i „A.I. Sztucznej inteligencji” nie absorbował tak
bezgranicznie, jak w przedsięwzięciu Shyamalana). Małemu Osmentowi udało się dokonać
rzeczy zdawałoby się niemożliwej – zdeprecjonować samego Willisa. Jego
warsztatowi niczego nie można zarzucić, ale ilekroć pokazywał się na ekranie u
boku małego Osmenta przynajmniej dla mnie automatycznie stawał się niemalże
niewidzialny, nieistotny w obliczu wyjątkowego talentu chłopca, kompleksowo wydobytego
„na światło dzienne” poprzez nietuzinkową, genialnie rozpisaną przez Shyamalana
postać, jaką miał szczęście kreować. Dziewięcioletni Cole Sear na pierwszy rzut
oka jest typowym przykładem nieprzystosowanego chłopca, wywodzącego się z
rozbitej rodziny, który marzy o akceptacji rówieśników, znęcających się nad nim
psychicznie i fizycznie. Jego problemy w szkolnym środowisku wynikają z
częstych napadów paniki i niepokojących, drastycznych opowieści, którymi zdarza
mu się raczyć zdumionych słuchaczy. Matkę Cole’a, choć troskliwą i wyrozumiałą czasami
przytłacza dziwne zachowanie syna, szczególnie, że uniemożliwia pozyskanie
przez niego przyjaciół, bez wątpienia niezbędnych do poprawienia jego stanu.
Nauczyciele, co mnie nie dziwi, wcale nie są pomocni, wręcz przeciwnie: o przynajmniej
jednym, jak pokazują twórcy filmu możemy powiedzieć, że w kontaktach z Osmentem
bierze nad nim górę niepokój, który popycha belfra do obelgi rzuconej w
obecności innych uczniów pod adresem Cole’a. Ponadto, jak dowiadujemy się ze
zwierzeń chłopca na użytek Malcolma nauczyciele traktują jego przypadek, jak
każdy inny – ograniczając się do rozmowy z jego matką, kiedy chłopiec narysuje
coś nieprzystającego do wyidealizowanego obrazu świata, propagowanego w
podstawówce, artykułowania nagiej prawdy o realiach, w których egzystuje i
które notabene są swoistym krzykiem o pomoc. Cole, zostaje więc sam ze swoimi
niezwykłymi problemami, do czasu zawiązania bliskiej relacji z psychologiem
dziecięcym, Malcolmem Crowem, borykającym się z problemami małżeńskimi.
Mężczyzna przedkłada swoją pracę nad żonę, co sprawia, że kobieta zaczyna go
unikać. Jednak pragnienie odkupienia dawnych win zmusza go do całkowitego poświęcania
się terapii chłopca, ze szkodą dla jego relacji z żoną. Wzruszająca, niosąca
znamiona tragizmu warstwa dramatyczna scenariusza „Szóstego zmysłu” jest wypadkową
nadnaturalnych zjawisk, jakim świadkuje przerażony Cole. Obie narracje koegzystują
ze sobą, idealnie się dopełniając, a co za tym idzie sprawiając, że jeden
potęguje siłę oddziaływania drugiego. Bo gdybyśmy dokładnie nie poznali
dramatycznej sytuacji małego chłopca, który dźwiga na swoich barkach ciężar niewspółmierny
do swojego wieku, zapewne nie odbieralibyśmy tak emocjonalnie sekwencji
egzystujących w ramach klasycznej opowieści o duchach. Nie umniejszając
niebywałych zdolności operatorów, którzy na dokładkę wydobyli maksimum
złowrogości z dosłownie każdej manifestacji zagubionej duszy. W szkole Cole
widuje minimalistycznie, a więc diablo realistycznie ucharakteryzowanych
wisielców, a nocą we własnym domu staje oko w oko z niejednokrotnie agresywnie
nagabującymi go bytami, które co znacząco winduje poziom dramatyzmu tylko on
jest w stanie zobaczyć. Sekwencja, podczas której stojącemu w swoim pokoju Cole’owi
mignęła przed oczami postać przemykająca po korytarzu, tak samo jak nagły widok
wymiotującego ducha dziewczyny objawiającego się w prowizorycznym namiocie, w
którym Cole w nocy szuka schronienia najprawdopodobniej niejednego widza
przyprawi o szybsze bicie serca. W dodatku nie ograniczając tego stanu do czasu
obejmującego milisekundowe jump sceny,
ale rozciągając go na skąpane w mrocznym klimacie paniczne ucieczki Cole’a przed
okaleczonymi duchami, co tylko udowadnia, że Shyamalan, ani myślał sięgać
jedynie po prymitywne metody straszenia, że postanowił porwać się na zgoła
trudniejsze zabiegi wzbudzenia niepokoju poprzez ciemną kolorystykę i
akompaniującą jej nastrojową ścieżkę dźwiękową oraz nieustające podkreślanie
dramatycznego położenia chłopca. W dodatku osiągając pełny sukces.
„Szósty zmysł” w wielkim skrócie jest przede wszystkim historią o radzeniu
sobie ze śmiercią, zarówno osób zmarłych, jak i ich bliskich oraz straszliwym
brzemieniu małego chłopca, zagubionego w rzeczywistości, w jakiej przyszło mu
żyć i rozpaczliwe chwytającego się każdego przejawu pomocy ze strony dorosłych.
Początkowo nieufnie podchodzącego do ich oceny, wzdragającego się przed
zdiagnozowaniem go, jako szaleńca, ale z biegiem trwania terapii prowadzonej
przez Malcolma uczącego się żyć ze swoim mrocznym piętnem i dzielenia się swoją
mroczną tajemnicą z innymi. Wyznanie Cole’a na użytek psychologa to jedna z
najbardziej osławionych sekwencji pojawiających się w ghost stories. Rozbiegany wzrok chłopca i przeszywający szept artykułujący,
że widzi zmarłych w połączeniu z dramatycznymi zbliżeniami na twarze aktorów
idealnie zgranymi w czasie z nastrojowymi tonami muzycznymi rzeczywiście robią
wrażenie, ale mnie osobiście bardziej osiadło w pamięci drugie niezwykle
emocjonalne wyznanie chłopca, mające miejsce pod koniec sensu. O zakończeniu
również warto wspomnieć, gdyż przez wielu widzów uważane jest za jedno z
najbardziej zaskakujących, jakie dotychczas pokazano w horrorze nastrojowym. Mnie
też przed laty wprawiło w niemałe osłupienie, a z kolei podczas następnych
seansów zdumiewała mnie moja niedomyślność. Wszak twórcy bardzo gęsto
porozrzucali wszelkie wskazówki wskazujące na finalny zwrot akcji, nawet
specjalnie go nie kryjąc UWAGA SPOILER
już sam prolog praktycznie zdradza zakończenie, co notabene okazało się bardzo
pomysłowym, nowatorskim chwytem przewrotnie zamiast uświadamiać widza
odwracającym jego uwagę od meritum intrygi. Chwyt doprawdy niezrównany,
zgrabnie pogrywający na oczekiwaniach odbiorców KONIEC SPOILERA.
„Szósty zmysł” to w mojej ocenia jedna ze sztandarowych ghost stories w historii owego nurtu. To
produkcja, która wręcz ogłusza całą gamą emocji, typowych zarówno dla filmowego
dramatu, jak i horroru nastrojowego, w dodatku dobitnie udowadniająca, że aby
opowiedzieć ciekawą, niejednokrotnie przyśpieszającą bicie serca historię nie
potrzeba wartkiej akcji i drogich efektów komputerowych, że stonowany przekaz
może zdecydowanie silniej oddziaływać na opinię publiczną, o ile oczywiście
odda się go na ekranie z takim wyczuciem, jak to uczynił M. Night Shyamalan w
swoim najgłośniejszym przedsięwzięciu.
Zrobił na mnie takie wrażenie jak kiedyś "inni", gdy jeszcze nie znałam zakończenia. Naprawdę rewelacyjny.
OdpowiedzUsuńOGlądałam tą produkcje dwa razy w swom życiu i musze przyznać, że jest genialna. Jedyna w swoim rodzaju!
OdpowiedzUsuń