Stronki na blogu

czwartek, 18 lutego 2016

„Nocne zło” (1997)


Redaktor naczelny Inside View proponuje swojemu najlepszemu dziennikarzowi, Richardowi Deesowi, zajęcie się dotychczas nieznaną prasie sprawą seryjnego mordercy, który uważa się za wampira. Mężczyzna podróżuje prywatnym samolotem, zatrzymując się na małych lotniskach, gdzie pozbawia pracowników krwi. Richard nie jest zainteresowany tą sprawą, więc naczelny przekazuje ją nowej dziennikarce, Katherine Blair, która z kolei entuzjastycznie podchodzi do zadania, błyskawicznie pozyskując pikantne rewelacje. Na wieść o zdobytych przez nią materiałach Dees przejmuje sprawę i podąża swoim własnym samolotem śladami nieuchwytnego seryjnego mordercy. Odwiedza miejsca, w których już zaatakował, powoli zbliżając się do kolejnego lotniska, obranego przez niego na cel. Określany przez Deesa mianem Nocnego Lotnika morderczy pilot próbuje zniechęcić dziennikarza do kontynuowania pogoni.

„Nocne zło”, jak na razie jest jedynym pełnometrażowym obrazem w reżyserskim dorobku Marka Pavii, choć obecnie pracuje on nad kolejnym horrorem zatytułowanym „Fender Bender”. Wraz z również raczkującym w branży Jackiem O’Donnellem, Pavia spisał też scenariusz „Nocnego zła”, wysoko stawiając sobie poprzeczkę, bo mierząc się z twórczością samego Stephena Kinga. Opowiadanie, które obaj panowie postanowili przenieść na ekran pojawiło się w zbiorze „Marzenia i koszmary” pod tytułem „Nocny Latawiec” i moim skromnym zdaniem unaoczniało szczytową formę mistrza współczesnej literatury grozy. Zadanie więc do łatwych nie należało, a według większości krytyków efekt nie przyniósł twórcom chluby, ale mnie osobiście „Nocne zło” już od czasów dzieciństwa dostarcza wielu wrażeń, przy dosłownie każdorazowym seansie.

Markowi Pavii udało się przełożyć na ekran klimat literackiego pierwowzoru, z jednoczesnym odżegnaniem się od udziwnień fabularnych, co jest dosyć powszechne wśród adaptatorów opowiadań, a akurat w przypadku tej konkretnej historii prostota zwiększa siłę oddziaływania, co udowodniał już oryginał Stephena Kinga. Szacowany budżet „Nocnego zła” wyniósł milion dolarów, czyli na szczęście niewiele, bo odnoszę wrażenie, że opowiadanie pozostawiało szerokie pole dla twórców efektów komputerowych, którzy z całą pewnością zabiliby unikatową duszę niniejszej produkcji. Bo istotnie to horror z duszą – przełożenie na ekran tego, co w klimatycznych straszakach najlepsze, bez porywania się na prymitywne zabiegi, mające wzruszyć masowych odbiorców. Może właśnie ta konsekwencja w technicznym uciekaniu od oczekiwań szerokiej opinii publicznej napytała pełnometrażowemu debiutowi Marka Pavii tylu przeciwników oczywiście wespół z liniową fabułą. Być może większość współczesnych widzów oraz krytyków wymaga od filmowego horroru dosadności oraz porywających zwrotów akcji i zwyczajnie nie przemawiają do nich takie uproszczenia. Trudno orzec, co sprawiło, że „Nocne zło” spotkało się z tak wzmożoną krytyką, łatwiej wypunktować elementy, które mnie urzekły, z jednoczesnym zastrzeżeniem, że w swojej ocenie obrazu Pavii plasuję się w zdecydowanej mniejszości. Wspomniany już niezapomniany klimat bijący z dosłownie każdego ujęcia „Nocnego zła” to efekt zgrabnego połączenia przyblakłych barw, nastrojowej, nienatrętnej ścieżki dźwiękowej i oczywiście tajemniczości, akcentowanej w początkowych dialogach oraz prostych chwytach technicznych. Wystarczyło jedynie z grubsza nakreślić całą intrygę we wstępnych konwersacjach Richarda Deesa z redaktorem naczelnym Inside View, żeby podsycić ciekawość spragnionego klimatycznych opowieści widza, równocześnie paradoksalnie nie pozwalając mu wątpić w demoniczność prawdziwej natury Nocnego Lotnika z Derry (no jasne), w hołdzie dla „Draculi” noszącego miano Dwighta Renfielda. Szybko dowiadujemy się, że seryjny morderca uważający się za wampira przemieszcza się od jednego małego lotniska w Stanach Zjednoczonych do drugiego na pokładzie własnego czarnego samolotu, znacząc swój szlak całkowicie pozbawionymi krwi trupami. Postępowy krwiopijca okalecza niektóre swoje ofiary, na przykład pozbawiając ich głów i orając paznokciami ich twarze, a na szyjach pozostawia dwie duże, głębokie dziury, które wedle podejrzeń policji służą do upuszczania krwi. Jednak na miejscach zbrodni nie ma zbyt wiele posoki, co każe sądzić, że morderca albo ją spija, albo przenosi w inne miejsce. Choć rany na szyjach ofiar swoim ulokowaniem (po obu stronach) i wielkością odstają od ugruntowanego przez kinematografię wampiryczną wyglądu typowych obrażeń zadanych przez kły wampira widzowie w przeciwieństwie do sceptycznego Richarda Deesa zapewne ani przez chwilę nie będą powątpiewać w prawdziwą naturę Nocnego Lotnika.

Scenariusz, tak samo jak w opowiadaniu, w przeważającej mierze bazuje na wątku kryminalnym, przy czym twórcy wystarali się o atrakcyjną dla wielbicieli nastrojowych horrorów, nieśpieszną narrację z częstym akcentowaniem wyraźnej aury zagrożenia, uosabianej przez nieuchwytnego, demonicznego przeciwnika Deesa. Główny bohater, popularny dziennikarz Inside View, znakomicie oddany na ekranie przez Miguela Ferrera, również tak samo, jak w literackim pierwowzorze przede wszystkim rozbudza antypatię odbiorcy do swojej osoby. Cyniczny, nieprzystępny mężczyzna, chętnie wykorzystujący ludzi do swoich własnych celów, ale poza tym trzymający ich na dystans, głównie za pośrednictwem obelg rzucanych pod ich adresem. Dees ma się za orła dziennikarstwa, choć pisuje dla brukowca, nagminnie wzbogacającego materiały rewelacjami nieznajdującymi pokrycia w rzeczywistości, acz dodającymi nutki sensacji sprawom omawianym na jego łamach. Z racji swojego doświadczenia w branży i wielu sukcesów na tym polu Dees traktuje ludzi z góry, jak przedstawicieli niższego sortu, co szczególnie uwidacznia się w jego stosunkach z nową koleżanką z pracy, Katherine Blair. Kobieta próbuje zjednać sobie jego sympatię, ale szybko zostaje odprawiona przez Deesa i to w oburzający sposób, co najdobitniej zarysowuje arogancję Richarda tym samym zniechęcając do niego widzów, a poza tym jest pierwszą stacją w wyścigu dziennikarzy za wielkim materiałem, gwarantującym pierwszą stronę. Obyczajowo-kryminalne wątki stanowią tło dla często przebijających z ekranu elementów typowych dla kina grozy, przy czym przez większość seansu w głównej mierze zasadzają się one na duszącym klimacie wszechobecnej grozy ze sporadycznymi migawkami okaleczonych przez Renfielda ofiar. Już podczas tych oszczędnych manifestacji gore uwidacznia się wyczucie gatunku Pavii, nieskorego do przejaskrawiania drastycznych scen, stawiającego raczej na dużo bardziej skuteczne w jego wydaniu delikatne sygnalizowanie makabry, na tyle jednak przemawiające do wyobraźni, że niepozostawiające żadnych wątpliwości, co do okrucieństwa mężczyzny ściganego przez Deesa. Oblicze Renfielda w całej jego koszmarnej okazałości aż do ostatnich minut projekcji jest skrzętnie skrywane przez Pavię. Podobnie, jak w pierwszym „Koszmarze z ulicy Wiązów” reżyser w większości scen z jego udziałem pilnował, aby twarz czarnego charakteru pozostawała w cieniu, zarysowując jedynie kontur jego postaci spowitej w czarną od zewnątrz i czerwoną wewnątrz pelerynę z fantazyjnym kołnierzem. To częsty zabieg twórców świadomych tego, co w gatunku najlepsze, rozumiejących, że takie proste zabiegi podsycają ciekawość widza i potęgują siłę oddziaływania każdego ujęcia z udziałem śmiertelnie niebezpiecznej postaci. Nie wspominając już o zwiększeniu koszmarnego wydźwięku sekwencji po długim oczekiwaniu obnażającej postać oprawcy w całej jego demonicznej okazałości. Mark Pavia w pełni wykorzystał znany zabieg ukrywania oblicza mordercy, a to co zrobił pod koniec w dzieciństwie tak mnie przeraziło, że miałam duże opory przed samotnymi nocnymi wypadami do toalety. Realistycznie oddana przez twórców efektów specjalnych rzeź na lotnisku, konwersacja Deesa i Renfielda w toalecie i wreszcie dwie zapadające w pamięć sceny, będące kwintesencją horroru, najprawdziwsze perełki, które jeszcze bardziej windują mroczny nastrój, co mogłoby wydawać się niemożliwe podczas obcowania z uprzednimi tak wielce klimatycznymi sekwencjami. Wyłanianie się okaleczonych upiorów z przerażającymi oczami z gęstej mgły jawi się niczym swoisty hołd złożony zombiastycznej twórczości George’a Romero i to tak hipnotyzujący, sportretowany z takim smakiem i znajomością gatunku, że aż nie sposób oderwać wzroku od ekranu. Owa dosadna scena wypada nawet lepiej od widoku twarzy Nocnego Lotnika, co jest sporą pochwałą, bo takich szkaradnych, porażających realizmem masek nie uświadczymy wiele w horrorach wampirycznych.

Wiem, że „Nocne zło” nie odniosło spektakularnego sukcesu, zdobywając więcej przeciwników, aniżeli fanów, ale dla mnie ten film już zawsze będzie odbiciem niemalże wszystkiego, co w klimatycznych horrorach najlepsze. Będzie próbką wielkiego talentu, drzemiącego w Marku Pavii i jednym z wielu dowodów na to, że umiejętnie dawkowane napięcie, przygniatający klimat grozy, prostota fabularna i fizycznie obecne na planie efekty specjalne w tym gatunku filmowym sprawdzają się najlepiej – przynajmniej dla mnie cechują się większą atrakcyjnością niż plastikowe współczesne twory, szczególnie w wykonaniu tak utalentowanego debiutanta.   

5 komentarzy:

  1. Tak mi świtało właśnie, że to na podstawie opowiadania Kinga z "Marzeń i koszmarów". Czytać czytałem, ale film dopiero mam przed sobą. Jednak nie kwapię się zbyt szybko do obejrzenia, bo wiem, że będzie ciężko przez to przebrnąć. No ale jak już całego literackiego Kinga skompletuję to przyjdzie czas na komiksy i ekranizacje na płytach, więc przyjdzie czas prędzej czy później. :P

    A oglądałaś serial "Marzenia i koszmary"?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mnie się adaptacja bardzo podoba, ale jestem w mniejszości, więc boję się natrętnie polecać.
      Serialu "Marzenia i koszmary" nie widziałam.

      Usuń
    2. Polecam. Serial bardzo dobry i kilka w nim perełek. Ale to filmiki nie tylko na podstawie "Marzeń i koszmarów".

      Usuń
  2. Jak dla mnie to świetny film. Klimat rewelacyjny. Bardzo ciekawa ekranizacja Stephena Kinga.

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie wiem, czemu tak mgliście pamiętam ten utwór. Chyba będę musiała do niego zajrzeć jeszcze raz.

    OdpowiedzUsuń