Duńskie małżeństwo, Louise i Kasper, zatrudnia pomoc domową w osobie
Rumunki Eleny, która pragnie zarobić na mieszkanie dla siebie i swojego pięcioletniego
syna, który został w kraju z jej matką. Louise i Kasper mieszkają nad jeziorem,
z dala od dużych skupisk ludzkich. Nie mają elektryczności, ani bieżącej wody,
choć nie narzekają na niedostatki finansowe. Elena szybko się z nimi
zaprzyjaźnia, a po jakimś czasie Louise przedstawia jej nietypową propozycję.
Obiecuje, że wraz z Kasperem kupią jej mieszkanie, jeśli zgodzi się zostać surogatką.
Przed laty pracodawcy Eleny starali się o dziecko, ale Louise nie była w stanie
donosić ciąż. W końcu lekarze usunęli jej macicę, przedtem jednak na jej
życzenie zamrażając jajeczka. Elena zgadza się urodzić dziecko Louise i
Kaspera, ale niedługo po sztucznym zapłodnieniu nabiera pewności, że istota,
którą nosi w łonie próbuje ją skrzywdzić.
Nie jest prawdą, że współczesne kino grozy oferuje widzom jedynie
efekciarskie twory z dynamicznymi fabułami, choć można nabrać takiego
przekonania, jeśli jest się na bieżąco jedynie z rozreklamowanymi produkcjami
rozpowszechnianymi w kinach na dużą skalę. Jednak obok tych wysokobudżetowych,
widowiskowych horrorów wciąż, choć w mniejszej ilości, pojawiają się
minimalistyczne obrazy, starające się zaniepokoić odbiorców w sposób częściej
spotykany w kinie grozy z XX wieku. Duńsko-szwedzki horror „Shelley” będący
pełnometrażowym debiutem Aliego Abbasi jest właśnie takim stonowanym, niszowym
dziełem. Scenariusz reżyser spisał do spółki z Maren Louise Kaehne, już samym
pomysłem wyjściowym zjednując sobie niejednego krytyka. Najważniejsza jest
jednak forma ich przedsięwzięcia, sposób w jaki przełożyli warstwę tekstową na
język filmu.
Ilekroć pojawia się jakiś horror traktujący o ciąży, która ma negatywny
wpływ na matkę odbiorcy dopatrują się w nim podobieństw do „Dziecka Rosemary”
Romana Polańskiego, co tylko udowadnia, że owe dzieło miało ogromny wpływ na
kino grozy. Właściwie każda opinia na temat „Shelley”, z którą się zetknęłam
forsowała pogląd, że Abbasi i Kaehne silnie inspirowali się „Dzieckiem Rosemary”
i nie zdziwiłabym się, gdyby tak było, chociaż motyw potencjalnego
niebezpiecznego stworzenia, który rychło ma się narodzić przedstawili w zgoła
odmienny sposób. Podczas, gdy w „Dziecku Rosemary” mieliśmy do czynienia z
wielkomiejską paranoją, akcja „Shelley” miała miejsce głównie w zacisznym,
zdominowanym przez Naturę duńskim zakątku. Niewielka chatka usytuowana
nieopodal często zamglonego jeziora w otoczeniu drzew to zdecydowanie chwytliwa
sceneria dla horroru, zwłaszcza tak minimalistycznego. Na początku twórcy w
prosty, acz jakże intrygujący sposób portretują miejsce akcji. Zdjęcia krajobrazów
naprzemiennie pokazywane w zbliżeniach i oddaleniach, sfinalizowane osnuciem
jednej wizualnej wstawki krwistą czerwienią wprowadzają w złowieszczy klimat
filmu, konsekwentnie podtrzymywany w kolejnych partiach. Właściwa akcja „Shelley”
zostaje zawiązana tuż po wspomnianych wstępnych nastrojowych zdjęciach,
sekwencją przyjazdu młodej Rumunki, Eleny, do cichego zakątka, w którym
mieszkają jej pracodawcy, Louise i Kasper. Biorąc pod uwagę fakt, że są to
raczej majętni ludzie, a przynajmniej tacy, którzy nie narzekają na niedobór
gotówki na początku może dziwić ich sposób życia – egzystowanie w harmonii z
Naturą, bez korzystania z takich technicznych dobrodziejstw, jak bieżąca woda,
czy elektryczność oraz pozyskiwanie żywności z własnych upraw. Elena
podejrzewa, że jest to pochodną lęku Louise przed zdobyczami cywilizacyjnymi,
ale postępowanie jej pracodawców można tłumaczyć również tęsknotą za prostym, monotonnym
życiem i pragnieniem pojednania z przyrodą. Nie wiem, czy niemalże pustelniczy
tryb życia Louise i Kaspera miał uczulić widzów na ich postacie, bo filozofia,
jaką wyznaje w szczególności kobieta mnie osobiście nie nastrajała do nich
antypatycznie. Pokładająca głęboką wiarę w energię życiową Louise, przekonanie,
że zaprzyjaźniony znachor jest władny kontrolować jej przepływ sprawiała, że
kobieta jawiła się nieco ekscentrycznie, ale nie na tyle, żeby w mojej głowie
odezwały się „dzwonki alarmowe”. Dalsza część seansu kazała mi przypuszczać, że
Abbasi w przeciwieństwie do „Dziecka Rosemary” nie starał się wzbudzić w
widzach poczucia, że jakieś zagrożenie czyha na Elenę ze strony jej pracodawców
tylko ich dziecka, które nosi w łonie. Ale tylko w ułamku, bo zdecydowanie największy
nacisk położył na demonizowanie Eleny. Zauważalnie pragnął przekonać odbiorcę,
że rola surogatki ma zgubny wpływ na jej psychikę, że mentalnie kobieta nie
była przygotowana na zadanie, jakiego się podjęła, przez co zaczęła pałać
głęboką nienawiścią do istoty, którą nosiła w łonie. Można się tutaj doszukiwać
przestrogi przed sztucznym zapłodnieniem, przed funkcją surogatki i mrożeniem
jajeczek, ale nie sądzę, żeby takie spojrzenie na fabułę było jedynym
właściwym, nie jestem przekonana, że scenarzyści koniecznie chcieli wymierzyć
oskarżycielski palec w stronę tych praktyk. Ciągłe zmęczenie, koszmary senne
(które można było sportretować w bardziej dobitny sposób, na modłę najlepszej
onirycznej, diablo realistycznej
sekwencji z zakrwawioną kobietą) i problemy skórne sprawiają, że Elena z
tętniącej życiem kobiety przeobraża się we wrak człowieka – otępiały wzrok,
podkrążone oczy i liczne zadrapania na skórze razem wypadają bardzo wiarygodnie,
wręcz odrzucają od jej osoby, co jak podejrzewam było celem twórców „Shelley”.
Charakteryzatorzy bez wątpienia wykonali kawał dobrej roboty, ale podejrzewam,
że ich wkład w film nie porażałby z taką mocą, gdyby nie powolna narracja
ukierunkowana na emocje, kameralność wytworzona nie tylko za pośrednictwem
zacisznej scenerii, ale również licznych zbliżeń na postacie znajdujące się w
małych pomieszczeniach, generujących klaustrofobiczną aurę. Odtwórczyni roli
Eleny, Cosmina Stratan, co prawda nieco drażniła mnie „kwadratową” dykcją, ale
już jej mimika idealnie wpasowała się w charakter tej postaci, zwłaszcza gdy
zaczęła wykazywać skrajną niechęć do dziecka noszonego w łonie.
W „Shelley” widać wyraźny podział na dwie części – każda ukierunkowana jest
na inny rodzaj emocji. UWAGA SPOILER Podczas, gdy pierwsza w głównej mierze
bazowała na estetyce typowej dla thrillerów psychologicznych, druga jest już
rasowym horrorem KONIEC SPOILERA aczkolwiek pozbawionym „niespodzianek”, do
których przywykli odbiorcy hollywoodzkich tworów. Minimalistyczna forma, w
której nie uświadczymy tradycyjnych jump
scenek, czy wygenerowanych komputerowo maszkar została utrzymana. Zarówno
warstwą techniczną, jak i tekstową twórcy oddawali hołd nastrojowym horrorom z
XX wieku, bazując na ogranym motywie, ale w tak wysmakowany sposób, że efekt
powinien zadowolić wielbicieli kina grozy z dawnych lat. Chociaż może nie w pełni - może
podobnie, jak mnie zabraknie im momentów szczytowej grozy (jest ich za mało), stopniowania napięcia
i potęgowania klimatu, bowiem odnosi się wrażenie, że prawie przez cały seans
utrzymywano je na zbliżonym poziomie, a przecież z powodzeniem można było
odrobinę podnieść emocje samą atmosferą, bez konieczność uciekania się do
efekciarskich wstawek. Nie jest to mankament aż takiej wagi, żebym uznała „Shelley”
za twór nieudany, bo złowieszczy klimat przez cały czas towarzyszy bohaterom
filmu, oddziałując również na widza, drobny niedosyt pojawia się jedynie w
kwestii jego stopniowania. I może trochę w warstwie tekstowej – nie wiem, czy fabuła
nie porażałaby z większą siłą, gdyby zdecydowano się na niedopowiedzenie, tym
samym zmuszając odbiorców do głębszych przemyśleń, ale z drugiej strony
kształt, jaki przybiera w drugiej części seansu również do jakichś ogromnie
rozczarowujących nie należy.
Po tym co zobaczyłam uważam, że Ali Abbasi jest dobrze rokującym reżyserem
i scenarzystą, że ma szansę zaistnieć w światku kina grozy, jeśli tylko będzie
trzymał się sznytu zaprezentowanego w „Shelley”. Nie mam wątpliwości, że ta
pozycja przejdzie w Polsce bez większego echa, podejrzewam nawet, że znuży
pokaźne grono widzów, ale mam nadzieję, że znajdzie chociaż maleńki podatny
grunt w osobach wielbicieli niszowego, minimalistycznego kina grozy. Nie jest
to produkcja pozbawiona mankamentów, ale wydaje mi się, że znajdą się osoby,
które podobnie jak ja uznają, że plusów jest zdecydowanie więcej. Pewnie nie
będzie ich wiele, ale też nikt nie mówi, że „Shelley” została nakręcona z myślą
o szerokiej publiczności.