Stronki na blogu

niedziela, 12 marca 2017

„Slaughterhouse” (1987)

Lester Bacon, właściciel zamkniętej już i popadającej w ruinę rzeźni zostaje poinformowany przez paru prominentnych mieszkańców wioski, że niedługo jego ziemię przejmie państwo z powodu zaległości podatkowych. Wkrótce potem mężczyzna odkrywa, że jego niedorozwinięty, zachowujący się jak wieprz syn Buddy, zamordował dwoje nastolatków za to, że drażnili jego świnie. Lester tłumaczy mu, że jedynymi osobami, które zasługują na śmierć z ich rąk są ludzie, którzy próbują odebrać im ziemię. Po czym niezwłocznie z pomocą syna przystępuje do wprowadzania swojego planu w życie. Tymczasem zaprzyjaźnieni młodzi ludzie, córka szeryfa Liz Borden, jej chłopak Skip oraz Annie i Buzz, postanawiają zabawić się w niegdysiejszej rzeźni Lestera. Natomiast ojciec tej pierwszej zaczyna mieć złe przeczucia, co do dużej liczby zaginięć zaistniałych w ostatnim czasie w tej wiejskiej okolicy. Stara się więc rozwikłać tę niepokojącą zagadkę, nie wiedząc jeszcze, że jego jedyna córka wypuszcza się do miejsca, w którym składowane są okaleczone ciała ofiar.

Do „Slaughterhouse” zdążyła już przylgnąć etykietka pochodnej „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną” Tobe'a Hoopera. Zwłaszcza fani gatunku chętnie wspominali o podobieństwach pomiędzy tymi dwoma slasherami, czasami konkludując, że powstały trzynaście lat później obraz jest nieudolną kopią jednego z najsłynniejszych dokonań Hoopera. Tak dalece w ocenie bym nie wybiegała, aczkolwiek nie mam zamiaru podważać tych wniosków widzów, które głoszą, że pomysłodawca niniejszej historii musiał zainspirować się „Teksańską masakrą piłą mechaniczną”. Nie uważam jednak, żeby uczynił to w aż takim stopniu, że uzasadnione byłoby podsumowywanie jego dziełka słowem „kopia”. Reżyserem i scenarzystą „Slaughterhouse” jest Rick Roessler, człowiek który w swoim życiu stworzył tylko ten jeden obraz dysponując budżetem rzędu stu dziesięciu tysięcy dolarów. Jego jedyny filmowy projekt oficjalnie sklasyfikowano jako horror komediowy, co pomimo obecności kilku humorystycznych wstawek uważam za sporą przesadę. Nie ma ich wszak aż tyle żeby od razu szufladkować „Slaughterhouse” również jako komedię.

„Slaughterhouse” to jeden z tych slasherów z dekady ekspansji tego nurtu, który nie przetrwał próby czasu, nawet w latach 80-tych pozostając w cieniu innych pozycji, przyciągających nieporównanie większą liczbę zainteresowanych odbiorców. Wówczas mogła zawinić licha dystrybucja, wszak w Stanach Zjednoczonych film wpuszczono na duże ekrany w ograniczonym zakresie, rozpowszechniając go głównie na VHS-ach w kilku krajach świata (w Wielkiej Brytanii w wersji ocenzurowanej). Po latach „Slaughterhouse” doczekał się jednak wydań DVD, ale jak się okazało nawet to nie przerwało złej passy poprzez rozbudzenie ciekawości większej grupy widzów. A szkoda, bo choć przedsięwzięcie Ricka Roesslera do przełomowych dzieł z całą pewnością nie należy to w gronie typowych reprezentantów kina slash z lat 80-tych jakościowo całkiem dobrze się odnajduje. Na tyle przyzwoicie, żeby w mojej ocenie mieć szansę zadowolić przynajmniej zwolenników tego konkretnego nurtu kina grozy. W scenariuszu przewidziano miejsce dla dwóch działających w zmowie morderców, spośród których uwagę przyciąga głównie młodszy członek owego okrutnego duetu, Buddy. Rosły, wiecznie brudny, spocony i zarośnięty mężczyzna potrafi wydawać z siebie jedynie świńskie odgłosy (kwiczenie i chrumkanie), co jest spowodowane jego niedorozwojem oraz przebywaniem od najmłodszych lat w otoczeniu tych zwierząt przeznaczonych na ubój. Jego ojciec, Lester Bacon, przez wiele lat pracował w swojej rzeźni ucząc fachu Buddy'ego. Okres świetności jego firma ma już jednak za sobą obecnie popadając w ruinę na zarośniętym, oddalonym od centrum spłachetku spalonej słońcem ziemi. Teraz Buddy spędza czas głównie na doglądaniu paru świnek, które są jego najlepszymi przyjaciółmi, Lester natomiast ma do rozwiązania pewien niecierpiący zwłoki problem, który zamierza zażegnać z pomocą swojego syna. W kreacji Buddy'ego wyraźnie uwidacznia się akcent komediowy – już samo upodobnienie wielkiego mężczyzny do wieprza nosi w sobie znamiona dowcipu, ale nie można pominąć milczeniem również kilku sekwencji z jego udziałem, których nijak nie można potraktować z powagą. Weźmy na przykład celowo przejaskrawioną scenkę, w której Buddy zabawia się w Strażnika Teksasu, okraszoną dostosowaną do okoliczności muzyką, która to w połączeniu z obrazem zgodnie z zamiarem twórców jawi się iście groteskowo. Drugą wartą wzmianki prześmiewczą sekwencją z udziałem Buddy'ego jest moment, w którym stara się zmusić zdechłego ptaka do wzbicia się w powietrze, reagując wściekłością na jego „złośliwą bierność”. Poza powyższymi przykładami nie zauważyłam w „Slaughterhouse” nic, co mogłabym uznać za próbę rozweselenia publiczności. Wszystko inne garściami czerpie z tradycji kina slash, bez komediowych przejaskrawiań, chyba że za takowe uznać typowe dla tego podgatunku horroru nieprzemyślane posunięcia bohaterów, które to owszem niektórych na ogół śmieszą, innych irytują, a jeszcze innych zwyczajnie cieszą, gdyż potrafią oni spoglądać na nie jak na naturalną wręcz oczekiwaną składową nadmienionego nurtu. Ja zazwyczaj zasilam tę ostatnią grupę widzów, choć przyznaję, że czasem bywa tak, iż nijak nie przekonuje mnie jakieś co bardziej toporne podejście twórców do takich wybiegów. W „Slaughterhouse” nie dostrzegłam wspomnianej toporności – wszystkie nieprzemyślane, patrząc „chłodny okiem” wręcz nielogiczne zachowania bohaterów odebrałam jako zgrabny ukłon w stronę konwencji znacznie windujący napięcie spowodowane nieoczekiwanym spotkaniem z mordercą / mordercami. Z powyższych najwięcej frajdy dostarczyła mi ucieczka jednej z napadniętych kobiet do samochodu, którego nie uznaje za zasadne uruchomić, zamiast tego woląc kulić się na siedzeniu i wrzeszczeć wniebogłosy. Ale porzucenie pistoletu w decydującej partii przez domniemaną final girl również poczytuję jako zręczne, bo dosyć subtelne podpięcie się pod omawiane prawidło konwencji slash.

Scenariusz Ricka Roesslera wbrew moim przewidywaniom wywołanym wstępną partią nie podąża najbardziej powszechną ścieżką fabularną. Zamiast portretować niemalże wyłącznie losy kilku nastoletnich poszukiwaczy mocnych wrażeń, którzy włamują się do niefunkcjonującej już rzeźni, gdzie grasuje morderczy duet, scenarzysta postanowił zaserwować widzom ujęcie tematu również z innych perspektyw. W ten oto sposób oprócz najbardziej standardowego wątku grupy młodych ludzi walczących o życie w stojącym na pustkowiu, niszczejącym, mrocznym i przepastnym budynku dostajemy wstawki z między innymi życia antagonistów i stróżów prawa, ze szczególnym wskazaniem na szeryfa, ojca domniemanej final girl Liz Borden (czyżby drobne nawiązanie do autentycznej postaci Lizzie Borden?). Nie jestem pewna, czy taka narracja wypadła bardziej interesująco, bo jednak wprost przepadam za rozciągniętym na cały (czy też prawie cały) scenariusz motywem nastolatków mierzących się z agresorami w jakiejś zacisznej okolicy, ale nie zamierzam narzekać. Bo lekkie, nienapuszone podejście Roesslera do całej intrygi sprawiło, że oglądało mi się to całkiem przyjemnie, bez przekonania o wprowadzaniu niepotrzebnego zamętu. Prostota, czyli w moim pojęciu jeden z największych superlatywów nurtu slash, mimo wspomnianych skrętów została zachowana, bo i charakter absolutnie wszystkich wydarzeń do skomplikowanych z całą pewnością nie należał. Na plus mogę jeszcze odnotować sceny mordów, poza pokazywanym w trakcie czołówki tragicznym losem nieszczęsnych świń – nie miałabym nic przeciwko temu, gdyby oszczędzono mi tych przygnębiających wstawek. To jednak tylko drobny dodatek do warstwy gore, która pomijając wstęp zasadza się tylko i wyłącznie na okrutnym obchodzeniu się z paroma przedstawicielami rasy ludzkiej. Jak na typowy slasher przystało nieprzesadnie krwawym, co więcej niezbyt wymyślnym, ale w tych momentach, w których filmowcy nie uciekają przed drastycznymi widoczkami na brak realizmu narzekać nie można. Dostajemy kilka zbliżeń na poszatkowane tasakiem ciała (również twarze) nieszczęśników, które wkrótce zawisną na hakach w rzeźni, na odciętą dłoń, miażdżenie głowy gołymi rękoma, mielenie mężczyzny przez ostrza wmontowane w maszynę wykorzystywaną niegdyś w pracach nad wieprzowiną, miażdżenie głowy kołem samochodu, czy najbardziej „bolesny” dla mnie moment powolnego przecinania opuszka palca. Ale choć owych zbliżeń na drastyczne detale jest całkiem sporo to jednak twórcy nie przekraczają granic dobrego smaku, w ogólnym rozrachunku raczej oszczędnie szafując sztuczną posoką, dlatego też wątpię ażeby osoby nawykłe do dużej śmiałości twórców krwawego kina grozy byli w pełni zadowoleni. Wielbiciele slasherów natomiast, tj. ci którzy rozumieją, że głównym zadaniem tego nurtu nie jest szafowanie obrzydliwościami, mają większą szansę docenić ten element „Slaughterhouse”. Może im brakować natomiast większej kreatywności w procesie eliminacji ofiar. Mnie ten niedostatek zrekompensował złowieszczy, lekko przybrudzony klimat filmu odczuwalny przez dosłownie cały seans i całkiem sporo trzymających w napięciu, powolnych sekwencji poprzedzających atak agresora / agresorów zrealizowanych w doprawdy ponurym, poruszającym wyobraźnię miejscu jakim jest niszczejąca rzeźnia, pełna ciemnych kątów i starych sprzętów służących do oporządzania mięsa.

„Slaughterhouse” to kolejny slasherek z lat 80-tych, który wprawił mnie w iście sentymentalny nastrój, który zintensyfikował moją tęsknotę do starego, dobrego kina grozy. Arcydziełem horroru bym go nie nazwała, przełomowym slasherowym dokonaniem również, niemniej na tle sobie podobnych całkiem nieźle się sprawdza. Rick Roessler moim zdaniem nie ma się czego wstydzić, bo nie dość, że pokazał dobre rozeznanie w konwencji tego podgatunku to jeszcze udowodnił, że tworzenie odpowiednio mrocznej oprawy wizualnej nie przysparza mu absolutnie żadnych trudności. To samo zresztą można powiedzieć o budowaniu napięcia i wiarygodnych efektach specjalnych, choć akurat tych ostatnich nie uświadczymy tutaj w nadmiarze. Tak więc nie pozostaje mi nic innego, jak polecić ten niestety mało znany obraz szczególnie sympatykom slasherów, chociaż nie zdziwiłabym się, gdyby osoby opowiadające się za innymi nurtami kina grozy również znaleźli w nim coś dla siebie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz