Stronki na blogu

środa, 8 marca 2017

„The Axe Murders of Villisca” (2016)

W 1912 roku w miasteczku Villisca w stanie Iowa doszło do zbiorowego morderstwa. Nieznany sprawca wszedł do domu sześcioosobowej rodziny Moore'ów i za pośrednictwem siekiery pozbawił życia gospodarzy, ich dzieci oraz dwie nieletnie dziewczęta, które u nich gościły. Głównym podejrzanym był wielebny George Kelly, ale z braku dowodów nie został skazany. Przeszło sto lat później zaprzyjaźnieni młodzi ludzie, nazywający siebie łowcami duchów, Caleb i Denny, organizują wypad do domu Moore'ów, w nadziei na pozyskanie przerażających materiałów, którymi mogliby podzielić się z internautami. Zabierają ze sobą Jess, skompromitowaną znajomą Caleba ze szkoły, która niedawno przeprowadziła się do Iowa z Chicago. Oficjalne odpłatne obejście domu Moore'ów nie przebiega po myśli młodych poszukiwaczy mocnych wrażeń, więc decydują się poczekać do zapadnięcia zmroku i pod nieobecność właścicieli włamać do tego owianego złą sławą przybytku.

Do momentu stworzenia „The Axe Murders of Villisca” Tony E. Valenzuela nie miał żadnego doświadczenia w pełnym metrażu. Zajmował się serialami w międzyczasie kręcąc jeden short zatytułowany „Zombiez”. Fabułę swojego debiutanckiego pełnometrażowego filmu obmyślił wespół z Kevinem Abramsem, inspirując się prawdziwą zbrodnią mającą miejsce w 1912 roku w miasteczku Villisca. Zarys historii przedstawiono Owenowi Egertonowi, który na jej podstawie spisał scenariusz osadzony w konwencji ghost story. Starania Valenzueli nie odbiły się głośnych echem w światku filmowym – krytycy w większości nie szczędzili gorzkich słów pod adresem jego produkcji. Podobne reakcje można zaobserwować wśród zwykłych odbiorców, aczkolwiek znalazło się również kilka umiarkowanie pozytywnych opinii również wielbicieli kina grozy, którzy dostrzegli niejaki potencjał drzemiący w tym obrazie.

Myślę, że każdy, kto często sięga po mainstreamowe współczesne horrory w „The Axe Murdrs of Villisca” natychmiast zauważy różnicę w podejściu do oprawy wizualnej. Oczywiście istnieją również nowsze pozycje z tego gatunku egzystujące w głównym nurcie, które nakręcono w zbliżonym duchu, ale nie ma ich zbyt wiele. Większość współczesnych mainstreamowych straszaków cierpi na nazwijmy to przesadne oszlifowanie – silnie skontrastowane, mieniące się żywymi kolorami zdjęcia niczym nie przypominają XX-wiecznych reprezentantów kina grozy. W tym gatunku obsesyjne wygładzanie zazwyczaj się nie sprawdza, a przynajmniej nie wtedy, gdy chce się zadowolić wielu miłośników gatunku, którzy w swoim życiu obejrzeli niezliczoną ilość starszych horrorów i... zakochali się w nich. Śmiem podejrzewać, że Tony E. Valenzuela doskonale zdawał sobie z tego sprawę – mam wrażenie, że swój pełnometrażowy debiut kręcił głównie z myślą o wyżej wspomnianej grupie odbiorców. Myślę, że przede wszystkim takim widzom starał się zaimponować i jeśli chodzi o sam klimat, w oderwaniu od wszystkiego innego, to muszę przyznać, że zdołał mnie przekonać. Wyblakłe barwy, blade kontury i lekka ziarnistość przywiodły mi na myśl XX-wieczne straszaki, w których to niepodobna było dostrzec choćby zalążka dzisiaj tak powszechnego plastiku. Posępne zdjęcia w wykonaniu twórców „The Axe Murders of Villisca” miały w sobie tę hipnotyzującą „niechlujność”, swobodę tworzenia, której tak bardzo brakuje mi w wielu nowszych produkcjach. Gdybym więc miała oceniać „The Axe Murders of Villisca” jedynie pod kątem atmosfery to najprawdopodobniej nie miałabym żadnych oporów przed gorącym polecaniem tej pozycji każdemu poszukiwaczowi klimatycznych straszaków. Nie mogę jednak pominąć milczeniem innych składowych tego obrazu, wśród których znajduje się niestety kilka tak rażąco słabych elementów, że mocno rzutują one na jego ogólną jakość. Pierwsze partie aprobuję bez żadnych zastrzeżeń. Oddane w przygaszonych barwach, wręcz smętne wprowadzenie we właściwą akcję filmu zwraca uwagę nie tylko silną koncentracją na ponurym portrecie, ale również swobodną narracją. Scenarzysta nie uciekał się do żadnych kombinacji, nie próbował niczego udziwniać, na siłę forsować jakiegoś eksperymentalnego podejścia do opowiadanej historii, tak jakby dobrze wiedział, że w tym gatunku prostota często lepiej się sprawdza. Sympatycy tradycyjnego podejścia do ghost story pewnie narzekać na to nie będą – inaczej rzecz może się przedstawiać w przypadku osób zmęczonych wyświechtanymi motywami kina grozy. Obawiam się, że oni nie dadzą się przekonać twórczości Owena Egertona. Nawet po wzięciu pod uwagę faktu, że w scenariusz wpleciono wydarzenie mające niegdyś miejsce w rzeczywistości, bo tak na dobrą sprawę wykorzystano je w celu rozsnucia przed widzami iście standardowej opowiastki. Nawiedzone domostwo, w którym przed przeszło stu laty miało miejsce zbiorowe morderstwo, samozwańczy łowcy duchów w osobach młodych mężczyzn i oczywiście rozpaczliwa walka o przetrwanie z jakimiś nieczystymi siłami więżącymi ich w owych koszmarnych murach. Nawet silny wpływ na psychikę protagonistów, celem nakłonienia niektórych z nich do zbrodni świadczy o podpięciu się pod wyświechtane rozwiązania fabularne. Początkowo przypomina to głównie „Horror Amityville”, ale z czasem skręca w nieco inną, choć równie mało odkrywczą stronę. Myślę, że tak daleko idąca konwencjonalność nie była pochodną braku wyobraźni twórców, nie była wyrazem znikomej inwencji tylko celowym zabiegiem mającym przywołać magię klimatycznego kina grozy z dawnych lat. O czym może świadczyć po części retro oprawa wizualna i wspomnienie kultowego „Ducha” Tobe'a Hoopera wtłoczone w usta jednej z bohaterek filmu.

Mam wrażenie, że pierwszą i drugą partię „The Axe Murders of Villisca” dzieli „gruba krecha” polegająca na zupełnie odmiennym podejściu do snucia historii. Tony E. Valenzuela i jego ekipa zdecydowanie lepiej radzili sobie w sekwencjach poprzedzających apogeum koszmaru, w subtelnych, nastrojowych zapowiedziach rychłej konfrontacji z nieznanym niźli w portrecie samego starcia. Bez wdawania się w najdrobniejsze szczegóły udało im się nakreślić wiarygodny obraz trójki młodych, sympatycznych ludzi, których los nie był mi obojętny. Każdy z nich boryka się z jakimś problemem, co okaże się wielce istotne w dalszych partiach filmu. Caleb został niegdyś wmieszany w sprawę kryminalną, Denny był uczestnikiem tragicznego w skutkach wypadku, a czytująca „American Psycho” Breta Eastona Ellisa Jess jest wyśmiewana przez rówieśników za sprawą filmiku wrzuconego do Internetu przez jej byłego chłopaka. Chłopcy od dłuższego czasu spędzają czas wolny na objazdach rzekomo nawiedzonych miejsc, filmowania swoich przygód i wrzucania ich do Sieci, w której reklamują się jako łowcy duchów. Ich nowym celem jest stary dom w Villisca, w którym przed laty ktoś zamordował siekierą osiem osób, w tym sześcioro dzieci. Sprawca nigdy nie został skazany. Głównym podejrzanym w rzeczywistości był wielebny George Kelly i to właśnie jego Owen Egerton w swoim scenariuszu wytypował jako sprawcę tych bestialskich mordów. Dawna zbrodnia jest fundamentem całej historii snutej przez twórców „The Axe Murders of Villisca”, to z niej wyrasta cała jakże typowa intryga zawarta w niniejszym obrazie. Szczerze powiedziawszy cieszyło mnie, że twórcy na początku wszystko tak upraszczali – nie tylko radował mnie wybór znanych, acz z mojego punktu widzenia nadal chwytliwych motywów, ale również wyraźna niechęć do udziwniania, które notabene zniszczyło już niejeden dobrze zapowiadający się współczesny horror. Byłabym jednak bardziej kontenta, gdyby owa powściągliwość rozciągała się również na dalsze partie filmu, które to niemalże całkowicie odchodzą od realistycznego minimalizmu nacechowanego pokaźną porcją złowieszczości na rzecz nieskutecznych prób straszenia za sprawą nieporównanie większej dosadności. Manifestując zagrożenie czające się w nawiedzonym domu Moore'ów twórcy nie podkopali stopnia wiarygodności – aktorki ucharakteryzowane na szkaradne zjawy nie raziły bzdurnym efekciarstwem, posoka którą oszczędnie przelano również sprawiała realistyczne wrażenie, ale chaos jaki wkradł się w narrację nie pozwalał zareagować na te atrakcje tak, jak zapewne chcieli tego filmowcy. Zamiast zaserwować mi kilka powolnych, trzymających w napięciu wstawek poprzedzających pojawienie się danego zagrożenia zdecydowano się głównie na błyskawicznie następujące po sobie, urywkowe przerywniki, które w dodatku przedstawiono w formie nieumiejętnie wyliczonych w czasie jump scenek. Gwoli ścisłości kilka samotnych spacerów po ciemnych pomieszczeniach domu Moore'ów również się pojawiło, ale biła z nich taka beznamiętność, że pomimo starań nie potrafiłam z trwogą oczekiwać niechybnej konfrontacji. Ten brak nieco zrekompensował mi pomysł na właściwości feralnego domostwa, a ściślej sił, które się w nim zagnieździły i jego nieco staroświecki, po części muzealny wystrój. To pierwsze (choć w żadnym razie nie innowacyjne) natchnęło akcję jako takim dramatyzmem, a drugie pozwoliło utrzymać złowrogą klimatyczną otoczkę – nie kompletnie, bo jednak chaotyczny, nazbyt dynamiczny rozwój ostatnich partii „The Axe Murders of Villisca” siłą rzeczy nieco obniżał siłę rażenia ponurych zdjęć. Finał natomiast rozczarowuje po całości – można to było zakończyć w gorszy sposób, niemniej wydaje mi się, że taka fabuła pozostawiała kilka możliwości na dużo bardziej druzgocący akcent. No, ale przynajmniej utwór akompaniujący napisom końcowym wpadł mi w ucho...

Pomimo moich w większości negatywnych zapatrywań na dalsze partie „The Axe Murders of Villisca” jestem skłonna polecić ten obraz (choć nie gorąco) sympatykom nastrojowych horrorów w pewnym stopniu utrzymanych w duchu kina grozy z dawnych lat. Próby straszenia w moim pojęciu skończyły się fiaskiem – manifestacje zjaw do pamiętnych na pewno nie należą, rozczarowuje również brak dbałości o emocjonalne napięcie w drugiej połowie seansu, ale klimatyczna oprawa wizualna i prostota bijąca ze scenariusza mają szansę może nie zachwycić, ale przynajmniej nieco uprzyjemnić wieczór długoletnim wielbicielom takich nieskomplikowanych straszaków. Film niezły, choć mógłby być dużo lepszy, gdyby nie ten nieszczęsny dynamizm i chaotyczność z czasem wkradające się w wydarzenia rozgrywające się w nawiedzonym domu Moore'ów.

3 komentarze:

  1. Ja znawcą horrorów nie jestem, ale moja dziewczyna bardzo lubi filmy grozy, więc sporo tego oglądam. Osobiście najbardziej lubię horrory s-f (np. "Pandorum", "Resident..." itp). Apropos twojej notki - tytuł filmu brzmi zachęcająco, bo kojarzy mi się z latami 70'tymi :). Nie widziałem tego, ale obejrzę jak będę miał okazję. Natomiast sam pomysł wydaje się dosyć popularny w ostatnich latach - tzn. grupa osób szukająca emocji związanych ze starymi duchami i legendami. Np. z takich klimatów ostatnio spodobały nam się dwie części "Grave Encounters".
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To witaj w klubie, bo ja też nie jestem znawczynią horrorów.
      Tytuł to nie wiem, ale w filmie pobrzmiewa klimat z lat 70-tych / 80-tych, a przynajmniej ja go często wychwytywałam (pod koniec nie rzuca się tak w oczy). Co do wspomnianego motywu masz rację - często przewija się w horrorach, zresztą podobnie jak chyba wszystkie wątki poruszone w "The Axe Murders of Villisca".

      Usuń
  2. To wydarzenie to nie fikcja ani żaden horror to zbrodnia na faktach.

    OdpowiedzUsuń