Stronki na blogu

środa, 20 września 2017

„Jackals” (2017)

Lata 80-te XX wieku. Andrew i Kathy Powellowie wynajmują niejakiego Jimmy'ego Levine'a do pomocy w wyrwaniu ich syna Justina ze szponów sekty. Wraz ze swoim drugim synem Campbellem oraz dziewczyną Justina, Samanthą i ich kilkumiesięczną córeczką, zajmują domek w lesie, w którym zamierzają zrealizować najważniejszą część swojego planu. Po porwaniu i związaniu Justina przystępują więc do prób uświadomienia mu, w jak złe towarzystwo wpadł i nakłonienia go do powrotu do domu. Ale młodego mężczyzny nie przekonują ich argumenty. Po zapadnięciu zmroku, ku wielkiemu zadowoleniu Justina, przed domem pojawiają się zamaskowani członkowie sekty, do której chłopak przynależy. Szybko okazuje się, że są gotowi zrobić absolutnie wszystko, byle tylko odzyskać Justina.

Kevin Greutert, reżyser szóstej i siódmej części „Piły”, „Klątwy Jessabelle” i „Mrocznych wizji”, tym razem wziął na warsztat scenariusz Jareda Riveta (który to nie może się pochwalić się dużym doświadczeniem w tym zawodzie), proponujący widzom historię osadzoną w konwencji home invasion. Opatrzoną etykietką „oparte na prawdziwych wydarzeniach” produkcję pt. „Jackals” dystrybuuje się na o wiele mniejszą skalę niźli miało to miejsce w przypadku wcześniejszych filmów Greuterta. Daleka jestem jednak od twierdzenia, że mamy tutaj do czynienia filmem celującym w wąską grupę odbiorców, z obrazem, który w zamyśle twórców miał odcinać się od głównego nurtu, bo zaobserwowałam wręcz odwrotne zjawisko.

Gdy dowiedziałam się, że akcję „Jackals” osadzono w latach 80-tych XX wieku obudziło się we mnie podejrzenie, że to jeden z tych horrorów, które starają się przywołać ducha kina grozy z rzeczonej dekady. Skrótowy opis fabuły kazał mi ponadto domniemywać (i to przypuszczenie było już dużo słabsze), że Kevin Greutert postanowił złożyć hołd slasherom, ale jak się okazało „Jackals” ani nie jest horrorem, ani nie widać w nim bezapelacyjnych odniesień do XX-wiecznych filmów slash. A przynajmniej ja takowych nie dostrzegam. Bo osadzenie akcji w latach 80-tych w małym domku stojącym w lesie to dla mnie zdecydowanie za mało, abym mogła z pełnym przekonaniem uznać, że mam do czynienia z hołdem składanym wspomnianemu podgatunkowi. Fabuła bez wątpienia egzystuje w ramach innego nurtu, a mianowicie home invasion, a w warstwie technicznej nie widać upodobnień do XX-wiecznych rąbanek. Ekipa wystrzegała się jaskrawych kolorów i silnych kontrastów, operując ciemnymi i ponurymi barwami, przy czym „niepobrudzonymi” w sposób, który choćby delikatnie nasuwałby na myśl krwawe albo umiarkowanie krwawe horrory z poprzedniego wieku. W ciemnościach, lekko rozpraszanych sztucznym oświetleniem nie czai się potężny ładunek nieokiełznanej grozy. Zdjęciom za które odpowiadał Andrew Russo, brakuje takiej intensywności - powiedziałabym raczej, że są aż nazbyt ugrzecznione, wydelikacone do takiego stopnia, że trzeba się mocno natrudzić, aby poczuć choćby zalążek emocjonalnego napięcia. A fabuła wcale tego nie ułatwia. Nie wiem, czy scenariusz oparto na jednym konkretnym wydarzeniu z przeszłości starając się wiernie przenieść go na ekran, czy mamy tutaj do czynienia ze zbitką różnych zdarzeń, które miały miejsce w rzeczywistości, czy może luźną reinterpretacją danego wydarzenia (w takim przypadku stawiałabym na inspirację Charlesem Mansonem i jego sektą). Wiem natomiast, że Jaredowi Rivetowi nie zależało zbytnio na wyrwaniu się z ciasnych ram konwencji home invasion, co dla wielbicieli tego nurtu zapewne będzie dużym plusem „Jackals”, gdy tymczasem dla osób czy to już zmęczonych, czy w ogóle nieprzepadających za tym odłamem kina grozy najprawdopodobniej będzie trudne do wytrzymania. Powstało kilka thrillerów spod znaku home invasion, które przypadły mi do gustu, ale oglądałam też takie (i chyba było ich więcej), które doskonale sprawdzały się jako środek nasenny. „Jackals” niestety mnie nie usypiał – a ubolewam nad tym dlatego, że wtedy miałabym z niego jakąś korzyść... Wgapiałam się w ekran z obojętnością co jakiś czas zastępowaną niemałą irytacją, ale oczy jakoś nie chciały się zamykać. I nie pytajcie mnie dlaczego w takim razie uparcie trwałam przed ekranem, bo naprawdę nie wiem. Teraz wiem, że powinnam była to zrobić, ale jak to się mówi: „mądry Polak po szkodzie”. Straciłam kawałek wolnego czasu na twór, który w moim oczach nie przedstawia sobą absolutnie żadnej wartości, na opowieść, która była mi kompletnie obojętna. No dobrze, może nie kompletnie, bo jednak zależało mi na losie kilkumiesięcznego dziecka, ale pomiędzy mną i pozostałymi bohaterami „Jackals” nie wytworzyła się porównywalna więź. W dużej mierze dlatego, że scenarzysta „wrzucił mnie” w sam środek akcji, rezygnując ze stosownego wprowadzenia w dramat rodziny Powellów, a ich osobowości wykreślał w międzyczasie. Czyniąc to w bardzo ogólnikowy sposób i na dodatek przekazując niektóre fakty z ich życia w bardzo temu niesprzyjających okolicznościach. Dom zostaje otoczony przez zamaskowanych, wrogo nastawionych członków niebezpiecznej sekty, ale to wcale nie przeszkadza jego tymczasowym, zaszczutym lokatorom dzielić się z widzami wydarzeniami ze swojej przeszłości. To częsta przypadłość filmowych rąbanek, element, który moim zdaniem nieco obniża wiarygodność prezentowanego koszmaru – bo raczej trudno mi sobie wyobrazić, że ktoś w chwili takiego bezpośredniego zagrożenia życia miałby ochotę porozmawiać z towarzyszami niedoli o dawnych dziejach... Tak myślę, ale mogę się mylić.

Pozytywni bohaterowie „Jackals” tworzą bardzo typową dla wszelkiej maści rąbanek zbieraninę osobowości, w które scenarzysta nie zagłębiał się na tyle, żebym poczuła do nich silne przywiązanie. Dostajemy bogatych rozwodników, Andrew i Kathy Powellów, którzy nade wszystko pragną odzyskać swojego młodszego syna, Justina. Ten pierwszy prezentuje sobą typ walecznej „głowy rodziny”, kobietą natomiast targa sentymentalizm, kieruje się emocjami, nie racjonalnymi przesłankami – jest typem matki, która dla swojego dziecka zrobi absolutnie wszystko, choćby miało się to wiązać z koniecznością postawienia samej siebie w sytuacji bez wyjścia. Nie zauważyłam żadnych niedostatków w warsztatach odtwórców tych ról, Johnathona Schaecha i Deborah Kary Unger, to samo zresztą mogę powiedzieć o pozostałych członkach obsady (m.in. Stephenie Dorffie i Chelsea Ricketts), ale aktorstwo, choć dobre nie było w stanie wydobyć sylwetek z otchłani miałkości. Wymienionemu już niegdysiejszemu małżeństwu towarzyszy dziewczyna ich młodszego syna Justina, Samantha (i on sam, choć dobrowolnym towarzyszem nie można go nazwać) oraz ich kilkumiesięczna córeczka, nad którą kobieta stara się roztoczyć jak najlepszą opiekę. Ponadto w domku umiejscowionym w jednym z amerykańskich lasów przebywa starszy syn Powellów, Campbell, któremu najmniej zależy na losie brata i który pała niechęcią do również zasilającego to grono człowieka wynajętego przez rodziców do pomocy w odzyskaniu Justina, niejakiego Jimmy'ego Levine'a. Ten ostatni dysponuje wiedzą i umiejętnościami niezbędnymi do wyrwania członka sekty spod wpływu tego zgubnego środowiska – jego zadaniem jest nie tylko przechwycenie chłopaka, ale także nakłonienie go do powrotu na łono rodziny. To ostatnie jest najtrudniejsze, bo Justin został poddany gruntownemu „praniu mózgu”. Członków sekty, do której wstąpił traktuje jak braci i siostry, a do swoich krewnych i dziewczyny zdaje się żywić tylko i wyłącznie ogromną nienawiść. Myślę, że gdyby twórcy niżej pochylili się nad sylwetką Justina, rozciągnęli w czasie proces, który ma wyrwać go spod zgubnego wpływu sekty, silnie zagłębiając się przy tym w jego psychikę to „Jackals” dałby mi przynajmniej jeden udany motyw, jeden wątek, który dostarczyłby mi jakichś silniejszych emocji, wpasowany w konwencję thrillera psychologicznego. Ale zamiast zawracać sobie głowę dogłębną psychologią postaci woleli oni postawić na szybką akcję. Szamotaniny, bieganiny po domu i rzadziej po otaczającym go lesie, kilka niemalże bezkrwawych mordów, z których tylko podpalenie dłoni lekko pobrzmiewa jakąś malutką kreatywnością ze strony twórców i najlepsze z tego wszystkiego, ale niestety niezbyt częste ujęcia przymglonego podwórza, na którym tkwią zamaskowani osobnicy. Dynamiczne te scenki z pewnością są, problem tylko w tym, że twórcy „Jackals” nie przykładają się należycie do budowania dramaturgii, nie stopniują napięcia i nie wykazują się większą empatią w stosunku do pozytywnych bohaterów. Wszystko, oprócz końcówki, jest zwyczajnie beznamiętne, nijakie i totalnie ugrzecznione. Ostatnie sekwencje rzeczywiście trochę mnie ożywiły, niemniej na miejscu twórców wprowadziłabym jedną poprawkę do scenariusza: UWAGA SPOILER kazałabym pozostałym członkom sekty paść na kolana przed Justinem, tym samym wyraźnie dając widzom do zrozumienia, że to on jest ich przywódcą, że to on założył owe zgromadzenie, zamiast być jak kazano im dotychczas myśleć ofiarą środowiska, w które na swoje nieszczęście, wpadł KONIEC SPOILERA.

Nie jestem w stanie ocenić, czy oddani miłośnicy nurtu home invasion mają dużą szansę zapałać ogromną sympatią do „Jackals” Kevina Greuterta. Pewnie w tej grupie znajduje się najwięcej potencjalnych fanów tej produkcji, ale to wcale nie musi oznaczać, że przynajmniej większość z zasilających ją osób uzna to przedsięwzięcie za chociaż częściowo udane. Przypuszczam, że oni wcześniej czy później po niego sięgną, choćby z czystego obowiązku – może nawet paru z nich zakocha się w tym thrillerze. Ale i tak nie zamierzam, ani ich, ani tym bardziej osób niewpisujących się w krąg fanów home invasion do tego posunięcia zachęcać. Na to nie potrafię się zdobyć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz