„Dead
of Night” to mało znana (a szkoda) telewizyjna produkcja, będąca
zbiorem trzech filmowych nowel, opowieści z dreszczykiem
wyreżyserowanych przez Dana Curtisa, twórcę między innymi takich
filmów jak „House of Dark Shadows” (1970), „Dracula” (1974),
„The Turn of the Screw” (1974) i „Spalone ofiary” (1976). Ale
to nie nazwisko mającego przecież doświadczenie w kinie grozy
reżysera stanowiło dla mnie największą zachętę. O wiele
silniejszym wabikiem był autor scenariuszy wszystkich trzech
segmentów, czyli Richard Matheson, nieżyjący już poczytny pisarz
specjalizujący się w fantastyce i horrorze, który w swoim życiu
napisał również całkiem sporo scenariuszy, nie tylko powieści i
opowiadań. Premierowy pokaz „Dead of Night” odbył się 29 marca
na kanale NBC.
Pierwsza
nowela zatytułowana „Second Chance” została
oparta na opowiadaniu Jacka Finneya z 1956 roku, autora między
innymi kilkukrotnie przenoszonej na ekran „Inwazji porywaczy ciał”,
jednego z najważniejszych powieściowych horrorów science fiction w
historii gatunku. Głównym bohaterem jest młody mężczyzna Frank,
który kupuje zniszczony, stary samochód z zamiarem przywrócenia mu
dawnej świetności. Mężczyzna, który sprzedaje mu pojazd
informuje go, że stoi on w jego szopie od 1926 roku, czyli mniej
więcej pół wieku. Wówczas to doszło do wypadku, w którym
zginęła młoda para znajdująca się w rzeczonym samochodzie. Brzmi
trochę jak „Christine” Stephena Kinga, prawda? I może
rzeczywiście czerpał on inspirację czy to z opowiadania Jacka
Finneya, czy z jego filmowej wersji, ale jeśli już to tylko po
części, bo akcję swojej powieść popchnął w zupełnie innym
kierunku. Frankowi udaje się odrestaurować pojazd, ale wbrew moim
przewidywaniom nie ma on morderczych zapędów. „Second Chance”
traktuje bowiem o podróży w czasie, o przeniesieniu się Franka i
jego nowego samochodu do roku 1926. Wiejska sceneria utrzymana w
nieco wyblakłych barwach oraz akompaniująca jej melancholijna
ścieżka dźwiękowa skomponowana przez Boba Coberta (który
stworzył muzykę do wszystkich segmentów „Dead of Night”, w
każdym przypadku błyszcząc niemałym talentem) wprowadzają w
iście nostalgiczny nastrój, zręcznie zakłócany czającą się
gdzieś pod powierzchnią delikatną groźbą. Samą tylko atmosferą
twórcy dają widzom do zrozumienia, że przygoda Franka może mieć
tragiczne konsekwencje. Czy chłopak na zawsze utknął już w
czasach minionych? A może wkrótce wróci do swojej epoki i odkryje,
że świat wygląda zupełnie inaczej niż go zapamiętał? Ze
wszystkich opowieści zamieszczonych w tym filmowym zbiorku „Second
Chance” prezentuje się najdelikatniej. Ale myślę, że atakowanie
widza bardziej agresywną grozą w tym przypadku nie było konieczne,
bo taka atmosfera idealnie współgrała z tą całkiem wciągającą
fabułą.
Scenariusz
„No Such Thing as a Vampire” Richard Matheson
spisał na podstawie swojego własnego opowiadania pierwotnie
wydanego w 1959 roku. Akcja rozgrywa się w którymś z minionych
wieków (XVIII? XIX?), a głównym bohaterem jest majętny doktor
Gheria. Wiele wskazuje na to, że jego żona Alexis nocami jest
nawiedzana przez wampira, który jak to miało miejsce choćby w
„Draculi” Brama Stokera po trochę spija z niej krew, tym samym
sprawiając, że każdego dnia jest coraz słabsza. Naukowy umysł
doktora Gherii nie pozwala mu szybko zaakceptować możliwości
istnienia wampira. Przychodzi mu to z większym trudem niż jego
służbie, ale w końcu idzie śladami pozostałych mieszkańców
miasteczka i zabezpiecza dom przed krwiopijcą. Jego żona znajduje
się wówczas na granicy śmierci – gaśnie w oczach, co zmusza
Gherię do szukania pomocy u swojego przyjaciela Michaela. „No Such
Thing as a Vampire” to klimatyczna opowieść z zaskakującym
zwrotem akcji, które niesie mądre przesłanie, UWAGA SPOILER
mówiące o tym, jak łatwo manipulować ludźmi, o wykorzystaniu
zabobonów do własnych niecnych celów. Wiara nawet w rzeczy z
gruntu irracjonalne jest silniejsza od niezaprzeczalnych, twardych,
naukowych faktów, a główny bohater tej opowieści doskonale o tym
wie i nie waha się skorzystać z tej ludzkiej słabości podczas
realizacji swojego okrutnego planu KONIEC SPOILERA. Barwa i
konsystencja tej odrobinki substancji udającej krew, która pojawia się w niniejszym
segmencie pozostawia sporo do życzenia, ale to jedyny mały minusik
jaki dostrzegłam w tym krótkim filmiku. Wszystko inne osiąga bardzo zadowalający poziom. Zwłaszcza fabuła, która to stanowi ciekawe połączenie
klasycznego horroru wampirycznego UWAGA SPOILER z thrillerem
psychologicznym, opowieścią o obłędzie i nieodpartym pragnieniu
zemsty, w której jedna z tych płaszczyzn w
bardzo interesujący sposób wchodzi w drugą,
oddziałującą na widza z jeszcze większą siłą KONIEC SPOILERA.
„Bobby”
to mój zdecydowany faworyt. Tym razem Richard Matheson nie
stawiał na ekranizację bądź adaptację utworu literackiego tylko
pokusił się o opracowanie nowej, wcześniej niepublikowanej w
żadnej formie opowieści o małym chłopcu przywróconym do życia
przez jego matkę. Jakiś czas temu małoletni Bobby utonął w
morzu, a jego rodzicielka Alma pogrążyła się w rozpaczy. Z czasem
zaczęła szukać pociechy u spirytystów i dzięki temu dowiedziała
się o istnieniu rytuału wskrzeszającego umarłych. Odprawia go i
jeszcze tej samej nocy jej uszu dobiegają dźwięki świadczące o
czyjejś obecność za drzwiami frontowymi jej domu. Powolna,
niezwykle trzymająca w napięciu wędrówka kobiety w stronę źródła
tych odgłosów, scena, która moim zdaniem została zainspirowana
opowiadaniem Williama Wymarka Jacobsa pt. „Małpia łapka”, i
którą twórcy „Dead of Night” zrealizowali z maksymalną
dbałością o atmosferę grozy, natchnęła mnie podejrzeniem, że
mam do czynienia z jedną z najbardziej wartościowych nowel
filmowych z gatunku horroru. Nie mogłam być jednak pewna tego, że
uda się utrzymać wysoki poziom tej jednej sekwencji, że dalszy
rozwój fabuły sprosta oczekiwaniom rozbudzonym tą niezwykle
klimatyczną wędrówką Almy w stronę zamkniętych drzwi
frontowych. Ale się udało. Richard Matheson (moim zdaniem)
wyciągnął z „Małpiej łapki” tylko to jedno wydarzenie –
wszystko inne podąża zupełnie innym torem. Bobby wraca do domu i
raczy matkę opowieścią o porwaniu i czasowej utracie pamięci, a
niedługo potem zaczyna się dziwnie zachowywać. Zmusza rodzicielkę
do zabawy w chowanego, w trakcie której próbuje wyrządzić jej
krzywdę. Złowrogi głos chłopca co jakiś czas roznoszący się po
skąpanym w gęstym mroku domostwie intensyfikuje poczucie zagrożenia
z nie mniejszą siłą niż doprawdy bardzo mroczna sceneria,
położonego z dala od sąsiadów, przycupniętego nad morzem
domostwa, w którym zostaje nagle przerwana dostawa prądu, i niż
zdecydowane ataki przypuszczane przez chłopca na jego przerażoną
rodzicielkę. Alma musi się z zmierzyć z czymś co sama sprowadziła
ze świata umarłych, a co wygląda jak jej rodzony syn. Chyba, bo
choć twórcy nie artykułują tego wprost, gdzieś między słowami
wybrzmiewa hipoteza, że kobieta straciła zdrowe zmysły, że to z
czym się mierzy może być jedynie projekcją jej chorego umysłu.
Wydawać by się mogło, że taka bieganina po domu a la home
invasion, ograniczona do zaledwie dwóch postaci, szybko odbiorcy
spowszednieje, z czasem zacznie zwyczajnie nudzić, ale nie wydaje mi
się, żeby wielu wielbicieli horroru odczuło chociaż zalążek
tego niepożądanego odczucia. Bo Richard Matheson nie pozwolił
sobie na żadne dłużyzny. Posiadał tak znakomite wyczucie gatunku,
że doskonale wiedział kiedy należy uderzyć i to z dokładnością
co do ułamka sekundy, a kiedy lepiej zwolnić, ale nie w dosłownym
tego słowa znaczeniu, bo wówczas koncentrowano się na budowaniu
nieznośnego wręcz napięcia emocjonalnego. A za to ostatnie uznanie
należy się nie tylko Mathesonowi, ale również pozostałym
członkom ekipy z Danem Curtisem na czele. I Robertem Singerem,
drugim producencie „Dead of Night” (obok samego reżysera), bo
jak wiadomo w telewizji osoba pełniąca tę funkcję ma duży wpływ
na ostateczny kształt produkcji. Duże brawa należą się również
za jeżący włosy na głowie efekt specjalny, będący najbardziej
dobitnym ukłonem w stronę upiorności w całym tym zbiorku.
Myślę,
że wielbicieli horroru do seansu „Dead of Night” zachęci już
samo nazwisko scenarzysty wszystkich trzech segmentów wchodzących w
skład tej produkcji. A przynajmniej mam taką nadzieję, bo moim
zdaniem obraz ten zasłużył sobie na uwagę tej grupy widzów. A
być może nawet nieco szerszej, ponieważ widać tutaj również
drobne skręty w stronę innych gatunków, a to wszystko jest tak
zgrabnie zmiksowane i podane w ramach tak wciągających opowieści,
że nic tylko oglądać. Szkoda tylko, że „Dead of Night”
obejrzało tak mało osób, w czym najprawdopodobniej zawiniła mocno
ograniczona dystrybucja, bo jakoś nie chce mi się wierzyć w celowy
ostracyzm względem tego obrazu zwłaszcza ze strony długoletnich
miłośników kina grozy.
Planujesz recenzje Ogarow milosci?
OdpowiedzUsuńNie planowałam, ale zobaczę co da się zrobić;)
Usuń