Kardiochirurg
Steven Murphy, mąż okulistki Anny oraz ojciec czternastoletniej Kim
i dwunastoletniego Boba, od kilku miesięcy spotyka się z
szesnastoletnim Martinem. Mężczyzna prowadzi z nim długie rozmowy
i obdarowuje go prezentami, traktuje niemalże jak syna, co sprawia
Martinowi ogromną przyjemność. Dopiero po półrocznej znajomości
z chłopakiem Steven decyduje się przedstawić go swojej rodzinie.
Zaprasza go do siebie, a niedługo potem Martin odwdzięcza mu się
tym samym. Podczas pobytu kardiochirurga w domu nastolatka gość
zostaje postawiony w niezręcznej sytuacji i od tego momentu zaczyna
dystansować się od Martina. Chłopak nie zamierza jednak tak po
prostu zniknąć z jego życia. Już wkrótce Steven będzie musiał
dokonać najtrudniejszego wyboru w swoim życiu.
„Zabicie
świętego jelenia” to brytyjsko-irlandzko-amerykański thriller
psychologiczny w reżyserii Greka Yorgosa Lanthimosa, twórcy między
innymi takich głośnych obrazów jak „Kieł” (2009), „Alpy”
(2011) i „Lobster” (2015). Scenariusz Lanthimos napisał wespół
z Efthymisem Filippou, z którym współpracował już wcześniej
przy wyżej wymienionych pozycjach. Efekt ich pracy został
uhonorowany Złotą Palmą na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w
Cannes (nagroda za scenariusz), gdzie ponadto Yorgos Lanthimos brał
udział w konkursie głównym, ale w tej kategorii Złotej Palmy nie
otrzymał.
„Zabicie
świętego jelenia” otwiera zbliżenie na operowane serce.
Pulsujący narząd tkwiący w organizmie śpiącego pacjenta, który
wypełnia ekran przez tak długi czas, że z całą pewnością nie
znajdzie się ani jeden widz, który nie zarejestruje wszystkich
najdrobniejszych detali tego odstręczającego ujęcia (ponoć
prawdziwego, bez efektów specjalnych). Potem widzimy dwóch lekarzy
przemierzających szpitalny korytarz. Ich niezobowiązującej
rozmowie przysłuchujemy się z pozycji osoby znajdującej się w
ciągłym ruchu, kamera przemieszcza się bowiem w taki sposób, że
ma się wrażenie, jakby będąc w ciągłym ruchu, znajdowano się
przed nimi i było odwróconym plecami do obranego przez nich
kierunku. Towarzyszy temu przeraźliwy chłód – choć znajdujemy
się wewnątrz szpitala otoczenie nie jest nieskazitelnie czyste,
sterylność burzy bowiem atmosfera, która ciasno przylega do
wszystkiego, co znajduje się w zasięgu naszego wzroku. Jeśli
połączy się ten zimny i jednocześnie przybrudzony klimat z
pierwszym widokiem zaserwowanym przez twórców „Zabicia świętego
jelenia” to wynik tego równania może być tylko jeden. David
Cronenberg, niedościgniony mistrz body horroru,
specjalizujący się w klimacie zbliżonym do tego, którym uraczył
mnie Yorgos Lanthimos w swoim „Zabiciu świętego jelenia”. I to
nie tylko we wstępnych scenach. Tego rodzaju atmosfera jest wszak
obecna w każdym zdjęciu, łącznie z tymi zrobionymi daleko za
murami placówki medycznej. Każde ujęcie, każda sekunda
autentycznie emanuje paraliżującym zimnem i duszącą wrogością,
która jak wkrótce zaczniemy podejrzewać swoje źródło znajduje w
osobie szesnastoletniego Martina, chłopaka, z którym główny
bohater filmu, kardiochirurg Steven Murphy, w tajemnicy przed
rodziną, wszedł w bliższą relację. Scenarzyści długo ukrywają
przed nami genezę tej nietypowej przyjaźni – nie wiemy, co
popchnęło szanowanego lekarza do zawiązania więzi z być może
zaburzonym psychicznie nastolatkiem. Doskonała kreacja Martina w
wykonaniu Barry'ego Keoghana właściwie nie pozostawia żadnych
wątpliwości, że z chłopakiem jest coś nie tak. Słuchając go i
patrząc na niego nie można oprzeć się wrażeniu, że oderwał się
nieco od rzeczywistości, że żyje w swoim świecie, który twardo
stąpający po ziemi Steven zdaje się rozumieć i w pełni
akceptować. On nie widzi niczego osobliwego w postawie tego
chłopaka, nie przywiązuje takiej wagi jak oglądający do jego
dziwacznych wynurzeń i czułości, jaką Martin mu okazuje. I ten
rozdźwięk pomiędzy nastawieniem widza i głównego bohatera filmu
do tego chłopaka jest jeszcze bardzie alarmistyczny od samego
zachowania nastolatka. Zagadkowość tej relacji jest wręcz
namacalna, to ona przez długi czas, obok atmosfery, najbardziej
uwiera widza, jest głównym sprawcą emocjonalnego dyskomfortu, w
jaki szybko wpada odbiorca „Zabicia świętego jelenia”. Każdy
kadr krzyczy, że już niebawem coś się stanie, coś, co całkowicie
odmieni życie Stevena Murphy'ego. I bynajmniej nie będzie to zmiana
na lepsze. Gdy w postawie Martina względem czołowej postaci
omawianej produkcji zaczną wyraźnie wybrzmiewać oznaki czystej
obsesji, gdy twórcy utwierdzą nas już w przekonaniu, że chłopak
zazdrośnie strzeże przestrzeni, którą obaj dla siebie zbudowali,
gdy zacznie dopominać się o uwagę Stevena, głośno ubolewać nad
tym, że lekarz go zaniedbuje, zapewne każdy, kto wcześniej, tak
jak ja, pomyślał o Davidzie Cronenbergu odrzuci tę myśl i
natychmiast zastąpi ją zupełnie inną hipotezą. Zapomni o body
horrorze i zacznie przygotowywać się na starcie ze stalkerem,
dojdzie do przekonania, że to na tym, dobrze znanym fanom
thrillerów, motywie Yorgos Lanthimos i Efthymis Filippou oparli swój
scenariusz.
„Co
Ty byś zrobił będąc na miejscu Stevena Murphy'ego?” To
pytanie będzie tyranizować widza w dalszej partii „Zabicia
świętego jelenia”. Niezwykle emocjonalny przekaz, intymna praca
kamer, w której odnajdziemy wiele dziwacznych kątów nachylenia
jeszcze bardziej wzmagających niewygodę odbiorcy oraz często
wybrzmiewające w tle klasyczne, złowieszczo brzmiące muzyczne
kompozycje – to wszystko sprawiło, że osobiście zaangażowałam
się w tę opowieść, że dosłownie weszłam w skórę Stevena
znajdującego się w ekstremalnie trudnym położeniu, a to z kolei
kazało mi stanąć naprzeciw poważnego dylematu moralnego.
Nieustannie zastanawiać się nad tym, co ja bym zrobiła w takiej
sytuacji, jakiego wyboru bym dokonała będąc na miejscu Stevena, w
którego w całkowicie przekonujący sposób wcielił się Colin
Farrell. A wierzcie mi wolałabym w ogóle takich kwestii nie
roztrząsać. Nie stawać naprzeciw tak poważnych pytań. Ale Yorgos
Lanthimos nie pozostawił mi wyboru – postarał się o to, żeby te
straszne myśli krążyły po mojej głowie, żeby ani na ułamek
sekundy mnie nie opuszczały. Dręczył tym przeklętym pytaniem i
coraz silniej popychał w stronę jakże strasznej konkluzji, że
lepiej dla Stevena byłoby, gdyby nie dzierżył w ręku żadnego
oręża, gdyby nie dostał szansy na zminimalizowanie szkód. Tytuł
filmu nawiązuje do źródła, z którego scenarzyści czerpali
inspirację, jest w nim zawarta wskazówka, która przez wielu (jeśli
nie wszystkich) odbiorców zapewne zostanie niezauważona, ale część
z nich w trakcie jednej krótkiej scenki powinna pojąć sens tego
nietypowo brzmiącego tytułu. Połączyć to oraz imię, które
wówczas pada z materiałem, który natchnął Lanthimosa i Filippou
do opowiedzenia tej historii. W zasadzie to całkiem prostej,
niewymagającej od widza niezwykłej błyskotliwości, czy rozległej
wiedzy, bo nawet jeśli nie zauważy się symboliki zawartej w tym
obrazie, nie powiąże się „Zabicia świętego jelenia” z pewnym
dziełem to myślę, że nikt nie pogubi się w wątkach poruszonych
w tym obrazie. Zupełnie inną kwestią jest jednak ciągła
synchronizacja własnych procesów myślowych z tymi zachodzącymi w
głowach bohaterów filmu. Innymi słowy, nie jestem pewna, czy
każdy, nawet ci, którym będzie znane źródło inspiracji
scenarzystów „Zabicia świętego jelenia” będą w stanie
zrozumieć wszystkie poczynania członków rodziny, której niedolę
śledzimy na ekranie. Zwłaszcza zachowanie czternastoletniej Kim,
jej wrogi stosunek do matki i brata, którego przecież bardzo kocha,
bo nierzadko daje temu jednoznaczny wyraz. Z czasem dla widza staje
się jasne, że rodzina Murphych już przed spotkaniem Martina, nie
była w pełni szczęśliwa, chociaż starała się właśnie taki
obraz malować na użytek innych. Łatwo dojść również do
wniosku, że członkowie tej familii zwykli okłamywać także samych
siebie, że żyli w ułudzie, którą sami stworzyli przynajmniej nie
do końca zdając sobie z tego sprawę. Widać to w rozbieżnych
relacjach anestezjologa i kardiochirurga na temat pacjenta, którym
obaj się zajmowali, a jeszcze wyraźniej unaocznia się to w
stosunkach rodziców z dziećmi. Steven faworyzuje Kim, która z
kolei skrywa nawet przed samą sobą niechęć do własnej matki,
którą wykreowała niezastąpiona Nicole Kidman. Kobieta tymczasem
darzy większą miłością swoje młodsze dziecko, dwunastoletniego
syna Boba, który odwzajemnia ten stosunek. Widz z łatwością
wychwytuje owe rozdarcia w tym idyllicznym obrazku, ale cała czwórka
zdaje się nie dostrzegać tej specyfiki. Nie takiej znowu
nietypowej, istnieje wszak wiele rodzin, w których spotkać można
taką sytuację – faworyzowanie jednego z dzieci i ukrywanie tego
faktu przed światem, a może nawet przed samym sobą. Przeniknięcie
tej idyllicznej zasłonki, odrzucenie kłamstw, którymi nawzajem się
karmili w końcu następuje, ale nawet jeśli pojmie się tę prostą
prawdę, że oto tłamszone przez lata demony wreszcie wychodzą na
powierzchnię (doskonale widać to w coraz mniej skrępowanej,
odwzajemnianej wrogości córki do matki) to i tak chwilami ma się
poczucie, metaforycznie rzecz ujmując, wypychania nas z ciał tych
ludzi. Momentami bowiem nijak nie można zakotwiczyć się w ich
umysłach, znaleźć satysfakcjonującego uzasadnienia dla niektórych
ich poczynań. To trochę dezorientuje, wprowadza małą
niedogodność, którą po napisach końcowych niejeden widz pewnie
będzie próbował jakoś wytłumaczyć. UWAGA SPOILER Yorgos
Lanthimos wszak nie pozostawia nas ze stuprocentową pewnością co
do jednej przyczyny choroby dzieci. Zostawia furtkę dla różnych
interpretacji. I o czym warto wspomnieć pod koniec filmu pokazuje
coś, co automatycznie nasuwa na myśl „Funny Games” Michaela
Hanekego. Nie wiem tylko, czy był to świadomy ukłon dla tego
dzieła, czy zupełny przypadek KONIEC SPOILERA.
„Zabicie
świętego jelenia” to moje pierwsze spotkanie z twórczością
Yorgosa Lanthimosa. I na pewno nie ostatnie. Ten człowiek obdarzył
mnie czymś tak klimatycznym, intrygującym i wprawiającym w taki
dyskomfort emocjonalny, że nie mam żadnych wątpliwości, iż
jeszcze przez długi czas będę w myślach obracać wszystkie
składowe tego nietuzinkowego dokonania. I że nie zaznam spokoju
dopóki nie zapoznam się z innymi projektami tego reżysera i
scenarzysty, dopóki nie przekonam się, czy „Zabicie świętego
jelenia” stanowi dotychczasowy szczyt jego możliwości, czy (czego
sobie życzę) widać tu raczej spadek formy Lanthimosa. Bo jeśli
tak dobry film, jak „Zabicie świętego jelenia” nie jest czymś
najlepszym, co dotychczas stworzył to już nie mogę się doczekać
zobaczenia jeszcze wspanialszego dzieła, które wyszło spod jego
ręki.
Zdecydownie w takim wypadku powinnas zobaczyć inne filmy Greka. Kiel i Lobster to nietuzinkowe bardzo klimatyczne dziela.
OdpowiedzUsuńMasz to jak w banku:)
Usuń