Irlandczyk
Jarlath 'Jar' Costello od pięciu lat boryka się z bolesną stratą.
Jego dziewczyna, Angielka Rosa Sandhoe, najprawdopodobniej popełniła
samobójstwo, gdy oboje studiowali jeszcze w Cambridge. Jej zwłok
nigdy nie odnaleziono. Jar od dłuższego czasu ma halucynacje,
widuje swoją zmarłą ukochaną w różnych miejscach, ale chociaż
w pełni zdaje sobie sprawę ze swoich problemów psychicznych nie
chce rozpocząć terapii, do której namawiają go bliskie mu osoby.
Młody mężczyzna jest przekonany, że Rosa żyje i poświęca dużo
czasu i energii na odnalezienie jej. Z czasem zaczyna także
podejrzewać, że jest obserwowany, że pewni ludzi śledzą prawie
każdy jego krok i że ma to związek z Rosą. Wkrótce chłopak
odnajduje dowody wskazujące na zamieszanie w tę sprawę brytyjskich
i amerykańskich służb specjalnych. Wygląda na to, że Rosa
dobrowolnie wstąpiła w ich szeregi, a teraz, po pięciu latach
stara się odzyskać wolność. A Jar jest gotowy zrobić wszystko,
by jej ją zwrócić.
J.S.
Monroe to pseudonim literacki brytyjskiego pisarza i dziennikarza
Jona Stocka. Pod własnym nazwiskiem wydał kilka powieści
szpiegowskich. Prawa do filmowych wersji jego Legoland Trilogy
pierwotnie zostały zakupione przez Warner Bros., ale w 2014 roku
poinformowano opinię publiczną, że nad tym projektem pracuje teraz
Wonderland Sound and Vision. Nic jednak nie wskazuje na to, żeby
przynajmniej pierwszy film z zaplanowanej trylogii miał w
najbliższym czasie się ukazać. „Znajdź mnie” to pierwszy
thriller psychologiczny Stocka. Premierowe wydanie ukazało się w
2017 roku w Wielkiej Brytanii, a niektórzy recenzenci doszukiwali
się w tej opowieści inspiracji „Słodką przynętą” Iana
McEwana i „Nie mów nikomu” Harlana Cobena.
Potrzebowałam
trochę czasu, żeby wsiąknąć w tę opowieść. „Znajdź mnie”
spisano (nieprzesadnie, ale zawsze) uproszczonym stylem i na domiar
złego przez jakiś czas uparcie podtrzymywano we mnie wrażenie
obcowania z lekką powieścią młodzieżową. Czyli dostałam coś,
co mija się z moimi literackimi preferencjami. To znaczy tak mi się
wydawało, dopóki nie przyłapałam się na tym, że udzielił mi
się obłęd głównego bohatera, Jara Costello. Dwudziestokilkuletni
mężczyzna pochodzący z Galway, a obecnie mieszkający w Londynie
od pięciu lat stara się odnaleźć swoją ukochaną Rosę Sandhoe.
Dziewczynę, z którą spędził wiele upojnych chwil na studiach, i
która to najprawdopodobniej nie żyje. Wszystkie znaki na niebie i
ziemi wskazują na to, że Rosa popełniła samobójstwo, do którego
popchnęła ją przede wszystkim niemożność pogodzenia się ze
śmiercią jej ojca, Jima Sandhoe, jednego z pracowników Wydziału
Politycznego Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Jar wychodzi jednak z
założenia, że ma do czynienia z szeroko zakrojonym spiskiem, ze
zmową ludzi zajmujących wysokie stanowiska. Aż nadto wyraźnie
wybrzmiewają tutaj echa gatunku, w którym specjalizuje się autor
„Znajdź mnie”, elementy powieści szpiegowskiej są doskonale
widoczne, a sposób w jaki te wątki poprowadzono doprowadził mnie
do przekonania, że Monroe (Stock) „zna się na tym fachu”.
Doskonale odnajduje się w tym gatunku literackim. Unika
oczywistości, potrafi wyjść poza nudne schematy i... zrobić z
czytelnika kompletnego głupca. Bo „Znajdź mnie” nie jest lekką
opowiastką młodzieżową o chłopaku starającym się odnaleźć
swoją ukochaną, jak początkowo myślałam, tylko pełnokrwistym
thrillerem psychologicznym o młodym mężczyźnie, którego upór w
poszukiwaniach dziewczyny dawno uznanej za zmarłą zwraca uwagę
nieodpowiednich ludzi. Z takim przekonaniem w końcu cała weszłam w
tę opowieść i już wkrótce odkryłam, że nie ufam nikomu poza
głównym bohaterem. W każdej postaci przewijającej się przez
życie Jara widziałam uczestnika spisku, którego ofiarą padła
niewinna młoda kobieta chcąca przysłużyć się swojemu kraju. A
ten we współpracy z Amerykanami ją zdradził, potraktował jak
mięso armatnie, coś co można wykorzystać, a potem bez
najmniejszych wyrzutów sumienia, tak po prostu się tego pozbyć.
Jak rzeczy, bo w końcu właśnie tak każda władza patrzy na
obywateli swojego kraju. Często powtarzam: „nikt tak cię nie
pognębi, jak twój własny rząd” i dlatego właśnie niezmiernie
ucieszyło mnie postawienie części pracowników państwowych w roli
tych złych. I dlatego bez namysłu przyjęłam sposób patrzenia
Jara na całą tę sprawę. Chłopak ewidentnie miał problemy
psychiczne – nierzadko miewał halucynacje i wiele wskazywało na
to, że stał się paranoikiem. Wszędzie wypatrywał zagrożenia, w
każdym doszukiwał się czegoś podejrzanego, momentami tracił
nawet zaufanie do swoich znajomych, do ludzi, których miał czas
dobrze poznać. A mnie się to udzieliło. Zamiast spokojnie
zastanowić się nad przypadkiem Jara, zamiast to jego obdarzyć
bacznym spojrzeniem, czym prędzej przystąpiłam do szukania
jakichkolwiek, choćby nawet najmniejszych, anomalii w jego
otoczeniu. J.S. Monroe wepchnął mnie więc w stan zbliżony do
tego, w którym trwałam podczas lektury „Dziecka Rosemary” Iry Levina (i w trakcie seansu ekranizacji tej książki), ale nie tylko
to nasunęło mi skojarzenia z pisarstwem tego nieżyjącego już
artysty. Levin wolał serwować zwroty akcji na długo przed finałem,
nie czekał z największymi niespodziankami aż do ostatnich stron
swoich dzieł i w „Znajdź mnie” właśnie z czymś takim mamy do
czynienia.
Pierwsza
książka Jona Stocka wydana pod pseudonimem J.S. Monroe została
napisana z perspektywy kilku osób. Narracja trzecioosobowa została
zastosowana w umownej teraźniejszości (w roku 2017) i koncentrowała
się na Jarze Costello. W pierwszej części powieści naprzemiennie
z tymi wydarzeniami autor serwuje zdarzenia z roku 2012, ubierając
je w formę dziennika – dziennika Rosy Sandhoe prowadzonego w
czasie, gdy razem z Jarem studiowała w Cambridge. W drugiej części
też będziemy cofać się do tego okresu. Ponadto będziemy mieli
trzy, a nie jak dotychczas tylko dwie perspektywy, ale bliższych
szczegółów na ich temat nie przedstawię. Żałuję, że nie mogę
zdradzić o czym tak naprawdę jest ta opowieść – mogę jedynie
przyznać, że nie spodziewałam się takiego obrotu sprawy i takiej
śmiałości ze strony autora, bo choć do nieodżałowanego Jacka
Ketchuma mu jeszcze daleko to jeśli zestawi się dalsze partie
„Znajdź mnie” z wcześniejszymi wydarzeniami to trudno nie dojść
do wniosku, że opowieść Monroe'a znacznie zyskała na
drastyczności. Podczas gdy pierwszą część utrzymano w atmosferze
paranoi, w poczuciu szybko zagęszczającego się niebezpieczeństwa
ze strony tak potężnych person, że los głównego bohatera od
początku zdaje się być przesądzony, w drugiej partii „Znajdź
mnie” dominują uczucia wściekłości, dojmującego smutku,
współczucia i odrazy. To ostatnie jest odpowiedzią na takie
bezeceństwa, do których zdolni są tylko ludzie, tym bardziej
oburzające, że w pewnym zakresie zaczerpnięte z rzeczywistości.
Kolejnym superlatywem pisarstwa J.S. Monroe'a był dla mnie fakt, że
cały czas pozostawałam przynajmniej o krok przed nim, że potrafił
tak mną zakręcić, że w końcu musiałam pogodzić się z tym, że
nie uda mi się go przechytrzyć. Największy zwrot akcji może kogoś
doprowadzić do wniosku, że pisarz dotychczas grał nieczysto, ale
gdy dokładnie przeanalizujemy to, czym uraczył nas wcześniej
znajdziemy wskazówki, właściwe tropy, informacje niezbędne do
stworzenia w swojej głowie właściwego obrazu tej historii. Problem
w tym, że ja je zignorowałam, a na to właśnie liczył autor
„Znajdź mnie”. Tak głęboko tkwiłam w tej paranoi, tak mocno
udzielił mi się obłęd głównego bohatera, że nie przykładałam
nawet najmniejszej wagi do rzeczonych wskazówek. Wiedziałam swoje,
wszystko inne nie miało dla mnie absolutnie żadnego znaczenia,
byłam przekonana, że patrzę na to z odpowiedniej perspektywy... i,
przyznaję, w duchu kpiłam z autora. „Naprawdę myślisz, że te
sztuczki zawrócą mnie z obranej drogi” - takie pytanie zadawałam
mu w myślach, ilekroć wrzucił w akcję jakiś, według mnie, mocno
naciągany wątek. A potem była bomba, którą to aż nadto wyraźnie
autor dał mi do zrozumienia, że to on cały czas był górą, a w
ślad za nią przyszły liczne pytania, na które sama, bez wskazówek
autora nie potrafiłam znaleźć odpowiedzi. Z czasem to wszystko
złożono w spójną, w pełni logiczną całość, chociaż tuż po
zwrocie akcji byłam wręcz przekonana, że bez naciągania faktów,
bez wpadania w otchłań absurdu zwyczajnie się nie obejdzie.
W
trakcie zapoznawania się z pierwszymi kilkudziesięcioma stronami
„Znajdź mnie” J.S. Monroe'a nawet przez myśl mi nie przeszło,
że to napiszę, ale mając już za sobą lekturę tej powieści
muszę stwierdzić, że to solidny thriller psychologiczny z
elementami powieści szpiegowskiej. Moim zdaniem. Bo to, co
zapowiadało się na niewymagający myślenia, prosty utwór
młodzieżowy z czasem przekształciło się w trzymającą w
napięciu opowieść o niewyobrażalnym okrucieństwie, poprzedzonym
w miarę gęstą atmosferą paranoi, czystego szaleństwa, które
dotknęło także mnie. Mam nadzieję, że na tym nie zakończy się
przygoda Jona Stocka z thrillerem psychologicznym, a jeśli moje
życzenie się spełni to liczę na zainteresowanie polskich
wydawców, bo udało mu się rozbudzić we mnie apetyt na swoją
prozę, na więcej jego historii osadzonych w tym konkretnym gatunku.
Koniecznie z domieszką powieści szpiegowskiej, bo taka mieszanka w
mojej ocenie wyszła na dobre jego pierwszej książce wydanej pod
pseudonimem J.S. Monroe.
Za
książkę bardzo dziękuję grupie wydawniczej
Ej, brzmi naprawdę niesamowicie! Nie wiem dlaczego umknęła mi ta powieść, ale muszę szybko ją nadrobić, bo zapowiada się naprawdę świetnie!
OdpowiedzUsuń