Położona
w Teksasie baza rakietowa zostaje zaatakowana przez rój afrykańskich
pszczół. Większość żołnierzy przebywających wówczas na jej
terenie umiera na skutek użądleń jeszcze przed dotarciem pomocy
pod wodzą generała Slatera. Jego ludzie znajdują w bazie intruza,
niejakiego Brada Crane'a, który utrzymuje, że jest entomologiem i
prosi o zweryfikowanie jego tożsamości u jednego z doradców
prezydenta Stanów Zjednoczonych. Głowa państwa przekazuje mu
dowództwo nad całą operacją ku niezadowoleniu generała Slatera.
Crane jest przekonany, że grozi im inwazja zmutowanych pszczół
afrykańskich. Sprowadza więc do bazy znajomych naukowców, których
zadaniem jest stworzenie środka, który unicestwi problematyczny
gatunek owadów i antidotum na ich jad. Nieopodal bazy rakietowej, z
której Crane zrobił ich siedzibę leży miasteczko Marysville,
pierwsze większe skupisko ludzkie na drodze agresywnego roju.
Główna rola przypadła w udziale Michaelowi Caine'owi, a partnerowali mu między innymi Katherine Ross, Richard Widmark i Richard Chamberlain. Mamy więc gwiazdorską obsadę, która to według mnie mogła być główną winowajczynią wygenerowania tak dużych wydatków na „Rój”. Aczkolwiek wybuchy, różnego rodzaju katastrofy (śmigłowców, pociągu) tanie też pewnie nie były. Twórcy efektów specjalnych postawili na realizm, nie posiłkowali się sztucznie się prezentującymi rekwizytami, atrapami i kiczowatymi animacjami. Ogień był prawdziwy, tak samo jak pszczoły widziane na zbliżeniach. Trudno mi tylko rozstrzygnąć, czy ujęcia czarnych chmur będących w istocie rojem śmiercionośnych owadów były zdjęciami prawdziwych stworzeń. Do filmu „zatrudniono” miliony pszczół – kilkaset tysięcy osobników pozbawiono żądeł w celu zapewnienia bezpieczeństwa aktorom podczas scen wymagających ich obecności w bezpośredniej bliskości owadów. Ale na mnie w dzieciństwie największe wrażenie robiły przerośnięte pszczoły zrodzone przez rozgorączkowane umysły małego Paula, chłopca który stracił rodziców w jakże widowiskowej scenie z rojem i kapitan Heleny Anderson, kobiety, którą z głównym bohaterem filmu, entomologiem Bradem Crane'em, połączyło głębsze uczucie. Rzeczone, nawet teraz robiące na mnie niemałe wrażenie, ujęcia to w istocie wielokrotne powiększenia prawdziwych pszczół, owadów, które w normalnej postaci nie budzą we mnie nawet przebłysku niepokoju. Ale widok takich bestii wprawił mnie w lekki dyskomfort – lekki, bo umniejszany świadomością, że w świecie przedstawionym „Roju” są one podane jedynie w formie halucynacji. Filmowe pszczoły w istocie grożące Amerykanom są zmutowane, ale ich rozmiary nie odbiegają od zwyczajowych. Jak się dowiadujemy wystarczą trzy-cztery użądlenia, żeby uśmiercić dorosłego człowieka nieuczulonego na jad, ale na przykładzie Heleny Anderson widzimy też, że już jedno użądlenie owocuje nawracającymi majakami, utratami przytomności i gorączką. Dla dziecka zabójcza może być tylko jedna dawka jadu – jedno użądlenie wystarcza do zabicia nieletniego człowieka. Stirling Silliphant w swoim scenariuszu nie uciekał przed zabijaniem dzieci (żeby nie było: uśmiercał je na kartach swojego dzieła, nie naprawdę), nie bał się również ścierać z powierzchni Ziemi większych skupisk ludzkich, ofiary afrykańskich pszczół mnożyły się w zastraszającym tempie, a naukowcy i żołnierze mogli tylko błądzić jak dzieci we mgle. Ci pierwsi zostali ukazani w nieporównanie lepszym świetle – każde ich posunięcie było dogłębnie przemyślane (choć na ogół nieskuteczne), starali się maksymalnie zminimalizować ryzyko powstania szkód dla naszej planety, gdy tymczasem wojskowi, a konkretniej generał Slater i jego przyboczny, woleli „wylewać dziecko z kąpielą”. „Wytrujmy wrogów” i nic to, że razem z nimi zniszczymy niezwykle przydatne pszczoły miodne i wszelką roślinność. Po co nam plony? Liczy się tylko pokonanie przeciwnika, a o problemach, których przy okazji narobimy będziemy myśleć później. Pewnie wielu widzów uzna to podejście za kompletnie pozbawione logiki, będzie trwało w przekonaniu, że scenarzyści taką taktyką amerykańskich żołnierzy podkopali realizm, ale akurat mnie zawsze cieszy demonizowanie w filmach tych „słoni w składzie porcelany”, jakimi w moich oczach są wszystkie armie świata. W animal attackach żołnierzy często ukazuje się w złym świetle, robi się z nich wręcz imbecyli, narwanych ignorantów, czasami może i popadając w nieprzekonujące skrajności (chociaż jak się pomyśli o Hiroszimie i Nagasaki...), ale akurat w „Roju” niczego takiego nie odnotowałam. Zaznaczam jednak, że jest to całkowicie subiektywne odczucie, biorące się z mojego osobistego nastawienia do każdej armii świata. Za to wychwyciłam trochę patosu. Film Irwina Allena całkiem nieźle wybrnął z próby czasu, nie zestarzał się zbytnio – myszką trącą jedynie sprzęty zgromadzone w bazie, może też stroje aktorów, ale jak już, to w bardzo niewielkim stopniu i nutka patosu wybrzmiewająca w finale. Wcześniejsze przemowy Crane'a na temat pszczół, branie przez niego w obronę tych pożytecznych owadów i wieszczenie apokalipsy przez nie nam gotowanej, napuszczone nie były, ale ta przemowa na koniec... No, cóż, czułam się jakbym słuchała obecnego „miłościwie nam panującego” prezydenta w jednym z jego niezliczonych orędzi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz