Kilkoro
mieszkańców małej miejscowości w Quebecu, którzy przetrwali
wybuch pandemii zombie musi przyzwyczaić się do nowej
rzeczywistości. Żywe trupy mają zdecydowaną przewagę liczebną i
silny apetyt na ludzkie mięso. Aby utrzymać się przy życiu
niedobitki muszą przez cały czas mieć się na baczności i być
przygotowanymi na eliminowanie także swoich bliskich i niedawnych
sąsiadów. Po śmierci jego przyjaciela, ścieżka Bonina zbiega się
ze ścieżką Tani. Kobieta została ugryziona w dłoń, ale
utrzymuje, że sprawcą był pies, a nie zombie, jak obawia się jej
nowy towarzysz. Podczas krótkiej przerwy w ich podróży Tania
odnajduje małą dziewczynkę, Zoe, którą zabierają ze sobą.
Wkrótce połączą siły z innymi ocalałymi i odkryją, że liczba
grasujących na tych terenach żywych trupów znacznie się
powiększyła.
„Wygłodniali”,
kanadyjski francuskojęzyczny zombie movie w reżyserii i na
podstawie scenariusza Robina Auberta zrobił pewną furorę zwłaszcza
na dwóch festiwalach. Na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w
Toronto, gdzie debiutował, został wyróżniony w kategorii
„najlepszy kanadyjski film”, a na Festival du Nouveau Cinema
otrzymał nagrodę publiczności. Ponadto dostał Canadian Screen
Award za najlepszy makijaż i był nominowany do tej nagrody także w
czterech innych kategoriach. Krytycy nie szczędzili „Wygłodniałym”
pochwał, przede wszystkim komplementując komentarze społeczne
poczynione w scenariuszu. A ja tak siedzę i zastanawiam się, czy
aby czegoś nie przespałam...
Akcja
„Wygłodniałych” zaczyna się niejako od środka. Widzimy atak
żywego trupa na zakochaną parę, po czym natychmiast zostajemy
przeniesieni do okresu po zmasowanym ataku żywych trupów na
wiejskie tereny Quebecu. Wiedząc oczywiście, że taka sama sytuacja
ma miejsce w innych częściach Kanady, a być może nawet na całym
świecie. Spustoszony, upiornie cichy, sprawiający wrażenie
wymarłego świat wykreowany przez Robina Auberta i jego ekipę już
na wstępie nastraja widza na iście klimatyczne kino z dobitnie
zaznaczonym pierwiastkiem zdefiniowanego zagrożenia. Leśna sceneria
w połączeniu z ogromnym profesjonalizmem Steeve'a Desrosiersa,
który odpowiadał za zdjęcia obiecują kawałek niezwykle
intensywnego kina, każą przygotować się na trzymający w napięciu
horror apokaliptyczny/postapokaliptyczny z silnie rozwiniętą
warstwą psychologiczną. Na głębsze wejrzenie w wyeksploatowany
motyw żywych trupów polujących na dotąd niezarażonych
mieszkańców Quebecu, czynione w scenerii gwarantującej nieustanne
poczucie zaszczucia i wyobcowania. Operatorzy i oświetleniowcy
spisali się wprost wyśmienicie – postawili na preferowane przeze
mnie długie najazdy kamer, nieśpieszny, płynny montaż i wyblakłe,
mgliste barwy. Taka forma w większości przypadków silnie angażuje
mnie w daną historię, sprawia, że na własnej skórze przeżywam
niedolę protagonistów, chwilami mam wrażenie, jakbym trwała u ich
boku dzieląc z nimi ekstremalnie niewygodne położenie. Taki sposób
prowadzenia kamer, tak minimalistyczna w formie, acz maksymalistyczna
w przekazie realizacja to coś czego chyba najusilniej poszukuję w
filmowym horrorze, a czego wciąż, uważam, jest zdecydowanie za
mało. A więc kiedy już nabrałam przekonania, że „Wygłodniali”
dostarczą mi rozrywki na wyższym poziomie, kiedy już nastawiłam
się na mocno intensywną produkcję, rozpoczęłam oczekiwania na
wsparcie realizatorów przez scenarzystę. Czekałam i czekałam, a
mój zapał powoli gasł, ze sceny na scenę byłam coraz bardziej
zniechęcona. Rosły we mnie rozczarowanie i irytacja na widok
wesołej pisarskiej twórczości Robina Auberta. Jestem przekonana,
że na biurkach producentów zalegają tony podobnych opowieści.
Taki scenariusz napisać może prawie każdy, kto w swoim życiu
obejrzał kilka horrorów o żywych trupach, z wychwalanymi przez
krytyków komentarzami społecznymi włącznie. No dobrze, może
niewiele osób wpadłoby na pomysł stawiania zombie w roli kogoś na
kształt uchodźców czy imigrantów, którzy doprowadzają
praktycznie do wymarcia kultury i religii swoich gospodarzy, a w to
miejsce wprowadzają swoje obyczaje. Ale nie dostrzegłam już
większej kreatywności w choćby takim spostrzeżeniu, że życie w
tak zwanym cywilizowanym świecie karze co poniektórym odgrywać
pewne role, wkładać maski, przybierać taką postać, jakiej
oczekuje od nas nasze społeczeństwo, a sytuacje podobne do tych, w
których tkwią protagoniści „Wygłodniałych” mają tę
korzyść, że można zapomnieć o pozorach i wreszcie być sobą.
Albo w konkluzji, że w chwilach najwyższego zagrożenia życia
człowiek jest w stanie zabić nawet swoich bliskich, którzy
zarazili się okropną chorobą niewiadomego pochodzenia. Bo to nie
tylko pozwala mu jeszcze trochę pożyć, ale stanowi też akt łaski,
uwolnienie ich od strasznego losu, w którym warunkiem przeżycia
jest spożywanie ludzkiego mięsa, od bezrozumnej egzystencji, którą
pozornie rządzą wyłącznie prymitywne instynkty. Pozornie, bo jak
się okazuje żywe trupy w wydaniu Robina Auberta mają swój system
wierzeń i zdają się być wrażliwi na sztukę. Swoją sztukę,
efektownie się prezentującą, acz dla zwykłego śmiertelnika chyba
kompletnie niezrozumiałą. Chociaż z drugiej strony znawcy sztuki
dużo bardziej kuriozalne dzieła (z punktu widzenia laika) potrafią
odpowiednio zinterpretować.
Chodzenie,
jeżdżenie, bieganie, strzelaniny, szamotaniny, drętwe dowcipy,
krótkie wymiany zdań, znowu chodzenie, niedługie przystanki dla
nabrania sił na dalszą wędrówkę, sprzeczki, wybuchy złości
(jeden taki występ Tani jak na dłoni pokazał niedostatki w
warsztacie kreującej ją Moni Chokri, bardziej egzaltowanym być już
chyba nie można) i znowu długa wędrówka przez leśne ostępy i
rozległe pola. To prawie wszystkie składowe fabuły
„Wygłodniałych”. W scenariuszu nie ma wyraźnie nakreślonego
wstępu i rozwinięcia, a punkty kulminacyjne sprowadzają się do
ataków żywych trupów na kolejnych członków grupki, którą
obserwujemy. Przez jakiś czas są oni rozproszeni, działają w
pojedynkę bądź w mniejszych grupach, które to z czasem łączą
się w jedno, przy czym nawet wówczas nie zyskują zanadto na sile.
Bo jakież szanse może mieć tak niewielka zbitka ocalałych z
dziesiątkami, albo nawet setkami mięsożernych bestii? Od początku
ma się pewność, że nawet broń palna im nie pomoże, że ich los
jest z góry przesądzony. To znaczy, że wkrótce albo staną się
pożywieniem zwyczajnie się prezentujących zombie (nie zauważyłam
makabrycznych, upiornych charakteryzacji) albo zasilą ich szeregi na
skutek ugryzienia któregoś z zarażonych. Poczucie beznadziei,
pozostawania protagonistów w sytuacji bez wyjścia będzie
towarzyszyć odbiorcom „Wygłodniałym” przez cały czas. Robin
Aubert obedrze ich z wszelkiej nadziei – pozwoli na kilka jej
przejawów, ale tylko po to, żeby chwilę potem na powrót im ją
odebrać. Nie mam nic przeciwko takiemu podejściu do opowieści
grozy. Dobrze, gdy horror nie podtrzymuje mnie na duchu, ale wręcz
przeciwnie: wyrabia we mnie przekonanie, że wszystko prostą drogą
zmierza do tragicznego końca. Ale wolałabym, gdyby takim okiem
przyglądano się ciekawej fabule. Tak skonstruowanym postaciom,
żebym miała wrażenie, jakbym już od jakiegoś czasu dobrze ich
znała i tak wykreślonej akcji, żebym nie miała wrażenia
nieprzyjemnego zapętlenia. Pokazywania w kółko tego samego, swego
rodzaju obracania się bohaterów wokół własnej osi, i oglądania
przy tym zjawisk, które fanom zombie movies w większości są
doskonale znane. W większości, bo może poza sztuką antagonistów
i czymś co prawdopodobnie jest obrządkiem religijnym. Innymi słowy
marazm, jaki szturmem wdarł się w fabułę „Wygłodniałych”
sprawił, że z czasem nawet te całkiem nastrojowe zdjęcia były mi
kompletnie obojętne. Nie chciałam tego, ale nawet los protagonistów
przestał mnie obchodzić. Chociaż nie. Nie wszystkich, bo Zoe
kibicowałam do końca z racji jej bardzo młodego wieku. Bynajmniej
nie dlatego, że w przeciwieństwie do pozostałych postaci
scharakteryzowano ją bardzo starannie. Co to to nie – Robin Aubert
ani jednej sylwetki zaludniającej jego scenariusz nie nakreślił
tak, żebym miała pewność, że bohaterowie są dla niego ważni A
w tak zrealizowanych filmach akurat o głębsze rysy psychologiczne
wypadałoby zadbać, zamiast uparcie sprowadzać protagonistów do
roli mięsa armatniego. Swoją drogą nie obyło się też bez kilku
wymykających się wszelkiej logice zachowań czy to czołowych, czy
pobocznych postaci, jak na przykład wchodzenia w głąb lasu za
upiornym dźwiękiem wydawanym przez zombie, czy pełzanie w trawie
nieopodal żywego trupa w nadziei, że on tego nie zauważy, a
przecież mniej ryzykowne byłoby leżenie w bezruchu do czasu, aż
bestia odejdzie.
Nie
polecam „Wygłodniałych” Robina Auberta nawet miłośnikom
zombie movies. Ten przez krytykę pod niebiosa wynoszony
horror moim zdaniem może się pochwalić jedynie całkiem
klimatyczną realizacją i małym wzbogaceniem sylwetek żywych
trupów, przy czym gdy się to ogląda z czasem nawet owe superlatywy
tracą na znaczeniu. Bo rzecz najważniejsza, czyli fabuła i prawie
tak samo istotne portrety protagonistów autentycznie zniszczyły mi
seans. Zamiast cieszyć się iście emocjonującą walką o
przetrwanie w świecie zdominowanym przez mordercze żywe trupy,
minimalistycznym, iście intensywnym horrorem z silnie rozbudową
warstwą psychologiczną (nie zaś klasyczną efekciarską rąbanką)
zmagałam się z rosnącą ze sceny na scenę sennością. Miałam
wrażenie jakbym oglądała film o niczym, jakby scenarzysta nie miał
nic do powiedzenia, jakby co najwyżej tworzył pozory czegoś
głębszego, w istocie w głównej mierze żerując na znanych
motywach, które przelał na papier w sposób kompletnie beznamiętny.
I nawet intensywna realizacja nie zdołała przede mną długo
ukrywać tego poważnego mankamentu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz