Stronki na blogu

niedziela, 13 maja 2018

H.G. Wells „Wojna światów”

Na wrzosowisku pod angielską wsią Horsell ląduje tajemniczy obiekt pochodzący z Marsa. Wieść szybko roznosi się wśród mieszkańców tych okolic. Zaintrygowani ludzie tłumnie odwiedzają miejsce lądowania dziwacznej maszyny latającej, która po jakimś czasie otwiera się. Jednym ze świadków tego wydarzenia jest pewien pisarz i filozof. Mężczyzna widzi szkaradnych przybyszów z innych planet, którzy przypuszczają atak na ciekawskich Anglików. Udaje mu się wyjść cało z tej rzezi, ale to dopiero początek wojny. Na Ziemi wyląduje więcej obiektów z Marsjanami pragnącymi podbić naszą planetę. I bez dłuższej zwłoki przystępującymi do realizacji swoich planów. Wywodzący się z klasy średniej pisarz i filozof będzie musiał znaleźć w sobie siłę niezbędną do przetrwania tych ciężkich czasów. Tylko czy świat, jaki zobaczy po zakończeniu wojny będzie jeszcze przypominał znaną mu rzeczywistość? Czy człowiek utrzyma swoją władzę na Ziemi, czy co wydaje się bardziej prawdopodobne, będzie musiał odstąpić ją najeźdźcom z Marsa?

„Wojna światów”, po raz pierwszy wydana w 1898 roku powieść angielskiego pisarza Herberta George'a Wellsa nazywanego „ojcem science fiction”, to żelazny klasyk, jeden z najważniejszych przedstawicieli literackiej fantastyki naukowej. Legendarne dzieło wielokrotnie przenoszone na ekran – między innymi przez Byrona Haskina w 1953 roku i Stevena Spielberga w roku 2005. Poddawane licznym analizom, interpretowane na przeróżne sposoby, zasłużenie wychwalane przez badaczy literatury i niezliczonych zwykłych czytelników z miłośnikami science fiction na czele. Dzieło, które przetrwało próbę czasu, prawie wcale nie straciło na aktualności, wciąż stanowiące jedną z obowiązkowych lektur fanów gatunku. Jednym z godnych odnotowana wydarzeń związanych z „Wojną światów” było zainspirowane tą powieścią słuchowisko radiowe Orsona Wellesa z 1938 roku, które jak plotka niesie wywołało niemałą panikę wśród jego odbiorców. Byli tacy co to uwierzyli w inwazję Marsjan, ludzie przekonani, że spiker relacjonuje prawdziwe wydarzenia. Skala rzeczonej paniki była kwestionowana, ponieważ ówczesnych słuchaczy Orsona Wellesa i reszty tego zespołu nie było znowu tak wielu, żeby mówić o masowej histerii i jak się okazało część odbiorców tego słuchowiska radiowego była przekonana, że mowa w nim o właśnie odbywającym się zbrojnym ataku Niemców bądź jakiejś katastrofie naturalnej, a nie inwazji Obcych, o której to istotnie relacja owa traktowała.

Przyznaję bez bicia, że jedyną „Wojną światów” jaką jeszcze do niedawana znałam była filmowa adaptacja w reżyserii Stevena Spielberga. Wysokobudżetowa produkcja z Tomem Cruisem w roli głównej, którą oglądałam z praktycznie całkowitą obojętnością. Lektura literackiego pierwowzoru uświadomiła mi, że scenarzyści rzeczonego filmu bardzo swobodnie podeszli do fabuły dzieła H.G. Wellsa - sporo pozmieniano, ale motyw przewodni pozostał ten sam. Odwieczny lęk ludzkości przed najeźdźcami z innych planet, przekonanie, że nie jesteśmy sami we wszechświecie, z którego z kolei rodzi się podejrzenie, że wcześniej czy później staniemy się celem bezwzględnych Obcych. Według niektórych to tylko kwestia czasu – już, już wkrótce zostaniemy zmuszeni do oddania władzy nad Ziemią (bo tak ludzkość zwykła odbierać pozycję człowieka na tej planecie) przybyszom z jakiejś innej planety. Literatura i kinematografia najczęściej w roli tego rodzaju potencjalnych agresorów stawia Marsjan i H.G. Wells nie był tutaj wyjątkiem. Ten niezwykle zasłużony angielski pisarz w jednym ze swoich najsłynniejszych dzieł (obok „Wyspy doktora Moreau” i „Wehikułu czasu”) kreśli właśnie taką wizję upadku ludzkości. UWAGA SPOILER Bo mimo że jego opowieść stosunkowo dobrze się kończy, Marsjanie zostają pokonani najprawdopodobniej przez bakterie, Wells wysuwa przypuszczenie, że być może już w niedalekiej przyszłości Obcy zaatakują ponownie KONIEC SPOILERA. W centralnym punkcie „Wojny światów” stoi bezimienny pisarz i filozof, narrator, który może, ale nie musi być samym Herbertem George'em Wellsem. Ale żeby nie było żadnych niedopowiedzeń jeśli nawet nastąpiła tutaj taka identyfikacja pisarza z jego bohaterem, mamy tutaj do czynienia z wytworem jego bogatej wyobraźni, nie zaś jak wielokrotnie daje nam do zrozumienia narrator relacją z naocznych i zasłyszanych wydarzeń (wiem, wiem, to oczywiste, ale wolę to zaznaczyć, żeby nie zostać źle zrozumianą). Bezimienny główny bohater „Wojny światów” przede wszystkim skupia się na przybliżaniu swoich własnych losów tuż przed, w trakcie i tuż po inwazji przybyszów z Marsa, ale parę razy pochyla się również nad ówczesną sytuacją swojego młodszego brata nieprzebywającego w tym czasie w jego towarzystwie. Wells sygnalizuje nam tym, że zarówno główny bohater, jak i jego brat będą żyć przynajmniej do czasu swojego najbliższego spotkania. Podejrzewam jednak, że gros odbiorców „Wojny światów” szybko dojdzie do skądinąd dużo dalej idących wniosków, że domyśli się jaki będzie finał tego nierównego starcia na długo przed jego wyjawieniem. Niekoniecznie w każdym szczególe, ale udzielenie sobie odpowiedzi na główne pytanie naturalną koleją rzeczy wypływające z fabuły powieści, nie powinno nastręczać czytelnikom większych trudności z powodu uprzedzania faktów przez samego jej autora. „Wojna światów” to moje pierwsze spotkanie z twórczością Herberta George'a Wellsa, co przyznaję z ogromnym wstydem. Tym bardziej, że moje obawy po części zrodzone przez większość z tych filmowych wersji jego historii z jakimi się zetknęłam, okazały się całkowicie bezpodstawne. Samo obcowanie z takim warsztatem, z tak poruszającym wyobraźnię, skoncentrowanym na najdrobniejszych szczegółach stylem było istną ucztą dla mojego umysłu. Wydanie „Wojny światów”, które dane mi było przeczytać to publikacja wydawnictwa Vesper opatrzona wieloma bez wyjątku iście nastrojowymi grafikami Henrique Alvima Correi, w tłumaczeniu Lesława Halińskiego, który co należy podkreślić wprost znakomicie wywiązał się ze swojego zadania. Tak uwielbiane przeze mnie archaizmy tutaj zapewne będą w pełni akceptowane nawet przez osoby, które preferują współczesne słownictwo, bo czy to za sprawą samego Wellsa, który wyprzedzał swoją epokę, czy tłumacza, nawet te przestarzałe słówka nie każą pamiętać, że obcuje się z utworem napisanym pod koniec XIX wieku. Naprawdę można zapomnieć, że „Wojna światów” jest tak leciwa tym bardziej, że jej tematyka nie zdążyła się jeszcze zdezaktualizować. To znaczy jeśli przyjąć interpretację inną od tej najbardziej oczywistej, jeśli tak jak wielu badaczy literatury wypatrywać w tym zapowiedzi trzeciej wojny światowej albo inwazji przybyszów z innej planety, bo o Marsie wiemy już tyle, żeby móc wykluczyć istnienie tam inteligentnych organizmów. W XIX wieku, kiedy to Wells pisał tę opowieść teoria owa była natomiast bardzo popularna, aczkolwiek nie każdy znawca literatury skłania się ku temu, że „Wojna światów” miała opowiadać li tylko o zbrojnym ataku Marsjan. Według niektórych analiz omawianą powieść można odbierać między innymi jako historię o kolonializmie, imperializmie, a nawet dopatrywać się tutaj strasznego proroctwa, zapowiedzi dwóch wojen światowych, jakie nawiedziły naszą planetę w XX wieku.

Człowieka zrzucono z jego tronu i odtąd nie jest on już panem wszelkiego stworzenia, a ledwie zwierzęciem takim jak inne, poddanym obecnie władztwu Marsjan. […] Budzące grozę panowanie człowieka skończyło się bezpowrotnie.”

Marsjanie w wyobrażeniu H.G. Wellsa spokojnie mogłyby być wykorzystane w jakimś krwawym horrorze. W filmie w stylu „Coś” Johna Carpentera albo w jakimś body horrorze Davida Cronenberga. „Duże okrągławe cielska – a raczej głowy – liczące około czterech stóp średnicy”, gąbczaste organizmy pozbawione nozdrzy, z wielkimi oczami i mięsistymi dziobami, szesnaście macek wyrastających z tego przysadzistego organizmu, który z członkami własnego gatunku najprawdopodobniej komunikuje się telepatycznie, który nie posiada układu pokarmowego, ale mimo tego istnieje coś, czym się żywi. Coś, co budzi odrazę u każdego mającego pecha przyglądać się temu procesowi. Jednym z tych pechowców będzie głównych bohater i zarazem narrator „Wojny światów”. Jak można się tego spodziewać poczyni on dużo więcej obserwacji tych niezwykłych stworzeń, w szczegółowy sposób (umownie on) przeleje na papier swoje spostrzeżenia i przypuszczenia, wielce prawdopodobne wnioski, które jego filozoficzny umysł po głębszym namyśle z nich wyciągnie. To zadziwiające, że na tak niewielkiej liczbie stronic (trochę ponad dwieście, z których jednakowoż odjąć należy dosyć dużą przestrzeń zajmowaną przez czarno-białe ilustracje) Herbertowi George'owi Wellsowi udało się zawrzeć tak drobiazgową relację z przebiegu najbardziej niszczycielskiej z dotychczasowych wojen znanych ludzkości (Wells ocenia to tak, bo tworzył owe dzieło przed XX wiekiem, w którym to jak wiemy rozegrały się zbrojne starcia, przy których Wellsowska inwazja Marsjan wydaje się dziecięcą igraszką). Na kartach „Wojny światów” Marsjanie atakują Anglię, nie ma jednak powodów by przypuszczać, że zamierzają ograniczyć się do tego jednego kraju. Od początku powieści nie ma się żadnych wątpliwości, że Anglia to dopiero początek, że wkrótce przypuszczą zmasowany atak na wszystkie pozostałe państwa. Chyba że ludziom wcześniej uda się znaleźć sposób na zgładzenie ich. Zadanie utrudniają wysokie trójnogi, maszyny, w których tkwią wrogowie Ziemian, z których Obcy wypuszczają gorące promienie śmierci i trujący czarny dym, ustrojstwa, które nawet dysponującym potężną bronią żołnierzom bardzo trudno jest uszkodzić. Innym interesującym elementem świata przedstawionego wykreowanego przez człowieka obdarzonego godną pozazdroszczenia wyobraźnią, jest czerwona roślinność, celowo bądź przypadkiem wniesiona na Ziemię przez Obcych. Trzciny rozrastające się z niebywałą prędkością, bujne zielsko, rażące wręcz czerwienią, w oczach narratora tak nietypowe dla naszej planety. Opisy zbrojnych starć, szczerze powiedziawszy, trochę mnie męczyły, ale tylko dlatego, że z reguły nie przepadam za taką tematyką (z pewnością znajdą się osoby, których mocno one zainteresują), z ogromną przyjemnością przyjmowałam natomiast przeróżne analizy głównego bohatera, ze szczególnym wskazaniem na jego przemyślenia na temat natury i anatomii Marsjan i na jakże trafne spostrzeżenia na temat nas samych. Naszych morderczych instynktów, słabości, uprzedzeń, trawiących nas lęków i naszej bezdennej wręcz naiwności. Jeśli zaś chodzi o właściwą akcję to zdecydowanie najbardziej satysfakcjonujące były dla mnie przejścia głównego bohatera i pewnego wikarego w zrujnowanym budynku, bo to właśnie wtedy Wells najszczelniej oplatał mnie atmosferą zaszczucia, wyalienowania, pozostawania w mrocznej pułapce bez wyjścia mając w perspektywie powolną śmierć głodową. Pierwiastek zagrożenia jest obecny dosłownie przez cały czas i wynika on zarówno z obecności wrogo usposobionych przybyszów z Marsa, jak i z masowej histerii, jaka szybko ogarnia Anglików, ale gdybym miała wskazać najbardziej klimatyczną, najsilniej nasyconą namacalną wręcz wrogością partię „Wojny światów” to bez zawahania postawiłabym na ten całkiem długi pobyt głównego bohatera i jego towarzysza w ruinach domostwa, w którym na swoje nieszczęście postanowili poszukać tymczasowego schronienia.

Polecać nikomu „Wojny światów” Herberta George'a Wellsa chyba nie trzeba. Podejrzewam wręcz, że jestem jedną z nielicznych osób gustujących w literaturze science fiction, która tak długo zwlekała z zapoznaniem się z tym legendarnym dziełem. Z tą ponadczasową opowieścią pióra niezwykle utalentowanego, błyskotliwego, obdarzonego wspaniałą wyobraźnią angielskiego pisarza, prawdziwego wirtuoza słowa pisanego, przez niektórych uważanego wręcz za proroka. Bo istotnie wiele udało mu się przewidzieć, moim jednak zdaniem nie wzięło się to z jakichś pozazmysłowych zdolności tylko z jego ogromnej znajomości ludzkiej natury i wyciągania trafnych wniosków ze znanych mu faktycznych wydarzeń i naukowych badań, którą to sztukę aż nazbyt wyraźnie unaocznił na kartach „Wojny światów”.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz